– Będziesz musiał przynieść jeszcze drugie wiadro, Gorgonij. – Adams skrzywił gębę w paskudnym uśmiechu. – Ale zaczekaj tutaj, zanim zużyję to pierwsze. Nie można przecież marnować ciepłej wody, Gorgonij.
Dawno nie mył się w ciepłej wodzie – wprawdzie wszystkie zranienia odżywały, ale schodził zastarzały brud. Olbrzym z pogardą spoglądał na nienawistnika, jednak nie odszedł, zanim Adams nie zakończył ablucji i w drugim wiadrze nie przeprał swoich łachów.
„Między niewolnikami nie ma solidarności…”, pomyślał Adams, zerkając za odchodzącym przeciwnikiem.
55.
Okazałe domostwo Hrabbana wyróżniało się wśród innych dużą liczbą czaszek z okazałymi rogami przybitych do bramy wyjściowej i do ścian. Różniły się między sobą, ale z pewnością nie były to krowie czaszki: miały z reguły mocno skróconą część trzewiową, wystające kły i duże oczodoły z przodu, a nie po bokach. Gdyby istniały rogate małpy, te czaszki mogłyby do nich należeć. Adala wyjaśniła, że to Czarne, z którymi toczy się wojna.
W gospodarstwie panowała jasna hierarchia, a na samym jej dole tkwił Adams. Nieco wyżej stał Marcupij, pokurczony staruszek, który skądś brał jeszcze siłę, by się cieszyć. Wystawiał w uśmiechu bezzębne dziąsła, a każdy z jego dowcipów kończył się rytmicznym ruchem ręki i cmokaniem. W chwilach depresji Adams rozmyślał, że na starość upodobni się właśnie do Marcupija.
Wyżej w hierarchii stała Rokka. Miała długie, tłuste, czarne włosy i twarz pociętą siecią głębokich zmarszczek. Adams mawiał na nią: „Staruszka z Czarnymi Włosami”, chociaż Rokka nie ukończyła jeszcze czterdziestu siedmiu lat. Jej legowisko było w sieni lub w maleńkim pokoiku przy drzwiach wejściowych. Adams jeszcze ani razu nie był wewnątrz domu, widział jedynie przez otwarte drzwi fragment barłogu Rokki, rozłożonego na czarnym futrze.
Jej syna, Ingvara, już przegnano do stodoły. Jego ojcem podobno był Synkryt, niewolnik, którego gospodarz sprzedał parę lat temu. Natomiast na pewno gospodarz był ojcem młodszego syna Rokki, Eluwy. Eluwa sypiał jeszcze na barłogu obok matki. Gdy jadł, resztki pożywienia wydostawały się jego nosem. Często wtedy kichał. Nie potrafił sobie poradzić ze swoją ułomnością. To właśnie on był świadkiem, jak Adams wychynął z ziemnego korytarza, on też sprowadził Hrabbana i jego synów.
Hierarchię niewolników otwierał Gorgonij, wypasiony dryblas, który nadzorował pozostałych, załatwiał zakupy i prowadził buchalterie gospodarstwa. Zajęty, zwykle przesiadywał w domu. Gospodarz bardziej mu ufał niż synom. Był on czwartym z drabów, którzy w tamtą noc pobili Adamsa wychodzącego z tunelu. Gorgonij wykorzystywał swoją pozycję; tłukł innych niewolników. Marcupija bijał najczęściej, Ingvara rzadziej – Adamsa zaczepił tylko raz – Rokki zaś nie odważył się tknąć.
Rodzina gospodarza tworzyła bardziej poplątaną strukturę. Obaj synowie – Symmachs i Illatio – byli traktowani jak zwyczajni parobcy, chociaż spali w domu. Wiele razy Adams był świadkiem, jak Gorgonij wydaje polecenia Bokserowatemu. Gospodarz miał trzeciego syna, Pachoma, obecnie na froncie. Wojna toczyła się gdzieś daleko, nie dając odczuć swoich bezpośrednich skutków.
Hrabban zarządzał całą tą małą społecznością. Barczysty, siwawy mężczyzna o zaciętej, brutalnej twarzy, z wianuszkiem włosów okalających szerokie łyse ciemię, z siwizną tylko na skroniach. Jego żona, Raachill, była prawdopodobnie faktycznym władcą, choć pozostającym w cieniu. Rzadko pojawiała się na podwórzu, zakutana w długą, czarną szatę.
Adams, nieoczekiwanie dla siebie, szybko awansował. Posiadał szereg umiejętności nieznanych innym. Potrafił pomóc, doradzić w robocie. Jego rady były zwykle trafne. Zarówno córki gospodarza, jak i niewolnice lubiły z nim przebywać, bo nie odzywał się wulgarnie ani nie brał się natychmiast do macania.
Bez kajdanów i łańcuchów zaczęto go wreszcie wypuszczać poza obręb gospodarstwa. Widać uznali, że już zrozumiał, iż ucieczka nie ma sensu, bo zaraz zostanie pojmany i przerobi go na niewolnika jakiś inny gospodarz. Zwykle towarzyszył Jaszczurce jako tragarz i rozmówca. Nosił zakupy.
Wojnę odczuwano jako codzienną niewygodę. Na rogatkach, a wewnątrz miasteczka co kilka przecznic, stały posterunki żołnierzy i urzędników miejskich, zwanych behmetim, które rewidowały przechodniów. Żołnierze uzbrojeni byli w broń białą: hełmy, metalowe napierśniki, piki i pałasze. Forma przypominała najbardziej zbroje rzymskie, ale to tylko pierwsze wrażenie, gdyż faktycznie stanowiła mieszankę wyposażenia z różnych epok. Akurat piki tych tutaj wartowników naśladowały ciężkie rzymskie pila. Wszyscy mieli owalne tarcze oraz hełmy rzymskich auxiliares; nosili też szare płaszcze i szare kilty, niektóre przykryte płytami zbroi.
Adala i obładowany Adams zatrzymali się w kolejce do wiaty zbitej z nie heblowanych desek. Nad wejściem przybito kilka rogatych czaszek.
– Stanąć dwójkami – rzucił żołnierz.
Szarzy, zmęczeni ludzie posłusznie zgrupowali się w pary. Grube kobiety niosły kosze z żywnością. Behmet, rosły, opalony drab w skórzanej kurtce zabrał się do przeglądania zawartości koszy, kobiałek i zawiniątek.
– Papierosy?
Tęga niewiasta wzruszyła ramionami. Łapa behmeta wylądowała w jej torbie. Chciwie tam gmerała.
– Nie ma papierosów… No, nie ma. – Roześmiał się. Kobieta odpowiedziała wymuszonym uśmiechem. Urzędnik wyłowił z torby pęta kiełbasy.
– Grube papierosy. – Mrugnął do żołnierza.
– Podzielcie się, panowie. Na zdrowie.
– Na, Jochen. – Rzucił żołnierzowi kawałek. Kobieta przeszła z resztą wiktuałów. Następna, czyjaś niewolnica, niosła mleko…
– Własne, własne. – Zachichotał behmet, jednocześnie wyławiając garścią jej pierś spomiędzy fałdów szaty. – Co takie chude? – Popchnięta, już biegła zawstydzona.
Następnej zabrał garść papierosów. Podzielił się z żołnierzem. Tytoń cenili szczególnie wysoko, kobieta przeszła, pognana klapsem w pośladek.
Kontrolowane uśmiechały się do behmeta, żartowały, że tyle dziewczyn na niego leci. W większości były to niewolnice i kilka ubogich wieśniaczek. Starały się jak najmniej stracić podczas przeprawy. Zwykle wystarczała garść papierosów, udko kurczaka czy macanie. Wolnych kobiet behmet nie zaczepiał, z wyjątkiem najbiedniejszych, które rozpoznawał bezbłędnie.
Mężczyzn przepuszczał bez słowa, jedynie pobieżnie rewidując ich bagaż. Widocznie swe powinności wobec walczącego kraju spełniali w inny sposób.
Wreszcie nadeszła kolej Adamsa i Adali. Zanim mała coś rzekła, Adams rzucił sucho:
– Kartofle, trochę buraków, pół tuzina gołębi. – Nie udzieliła mu się służalcza radość stłoczonych kobiet.
– Na, katofle, cha, cha, katofle - powiedział behmet. - Przechodzić, przechodzić. – Nie próbował zaczepiać Jaszczurki. Może zniechęciło go spojrzenie Adamsa.
Po drugiej stronie bariery było luźno i przewiewnie. Widać było czarne łokcie uwijającego się behmeta i napierającą na niego gromadę sztucznie uśmiechniętych kobiet. Jochen oparł pikę o słup i opychał się kiełbasą.
Obładowany Adams podążał za drepczącą Jaszczurką.
– Gdy idę z Gorgonijem, ten zawsze żartuje, że przemycam papierosy pod pachami – powiedziała.
– Pod pachami?
– Tak. Wtedy behmet zawsze łapie mnie za piersi, aż się robią siniaki. – Widać Adams spojrzał na nią dziwnie, bo dalej się tłumaczyła: – Mam tylko pas. Ojciec nie chce kupić mi reszty stroju dziewicy.