W jednym z korytarzy znalazł okazałą szarańczę. Zastanawiał się, co ta żywa rzeźba zrobi. Musiała przyjść za nim, gdyż mechanitony umieszczono tylko w zaplombowanych korytarzach. W innych stały rzeźby odrobione z jednego kawałka, które najwyżej sunęły po prowadnicach. Szarańcza obojętnie odgryzła pół długopisu, odwróciła się odwłokiem do Adamsa i wolno polazła swoją drogą. Na szczęście, równie łatwo było wrysowywać nowe korytarze i salki palcem wskazującym. Linia wychodziła cienka i równomierna jak z długopisu, chociaż palec był gorzej zaostrzony.
Nie można korytarzy uzupełniać z pamięci, choć trudno za każdym razem wracać i sprawdzać, gdzie prowadzi alternatywny wariant. Wzruszył ramionami – niech krew kapie. Będzie szedł przed siebie. Korytarz za korytarzem, sala za salą, wśród niezdarnie gramolących się wielgachnych owadów i pajęczaków.
„Tak duże owady nie mogą być żwawe”.
6.
Nagle wszystko się zakołysało. Korytarz skoczył gdzieś na bok; ciszę przerwał potężny głos dochodzący spoza świata.
– Monsieur le professeur! Monsieur, monsieur…!
Adams uniósł powieki: lekko szarpała go za ramię dziewczyna, którą widział rano, w ulewie, w kolejce po bilet do Muzeów Watykańskich. Zapamiętał ją sprzed kasy. Była tam najpiękniejsza. Adams mókł w deszczu, aż z litości wzięła go pod parasol stara Japonka. Tamta stała nieco za nimi, ubrana w lekką kurteczkę przeciwdeszczową, zielono-amarantową. Teraz też była w tej kurteczce. Złocista blondynka o oczach modrych jak niebo nad Alpami, chociaż lekko podkrążonych – a może to skóra wokół jej oczu była nadmiernie delikatna.
– Adams. Humphrey Adams jr., ale mów mi Adams.
– Mam na imię Liliane – okropnie akcentowała ostatnie sylaby.
– Miałem koszmarny sen: podziemia, żywe posągi, dziwne rany. Oderwał zachwycony wzrok od jej twarzy i wróciło poczucie rzeczywistości: nadal siedział na posadzce wsparty o cokół posągu. Obok walał się rachunek z „Buca dell’Inferno”, zarysowany siatką korytarzy, a przed Adamsem zzute adidasy. Obmacał bok: rany nie było, nie był przecięty na pół. Dłonie czyste, skóra ciągła i gładka; stopy też całe, choć prawy but zabrudzony brunatną mazią, przypominającą rozmoczony pył ceglany. Lewy też, ale mniej. Zmęczone stopy bolały. Przynajmniej część przeżyć zawdzięczał sennym widziadłom.
– Przepraszam – mruknął i naciągnął buty, skrywając założone rano skarpety. Miał nadzieję, że Liliane nie pochyliła się zbytnio nad jego stopami.
Uśmiechnęła się.
– Chyba nie spałeś długo, bo jeszcze siedziałeś. Tylko kartka i długopis wypadły ci z rąk – podała mu dwie części długopisu. – Przysiadłeś na nim, czy co…?
„Nie mam stalowego zadka”, pomyślał, gramoląc się z ziemi.
Siedział oparty o cokół posągu skorpiona, który go przepołowił. Kleszcze mechanitonu były zakrwawione i zaciśnięte, a odwłok mocno wychylony do przodu.
– Wydaje mi się, że to on złapał mnie w swoje szczypce. Jest na nich moja krew.
Przyjrzała się uważniej.
– To naturalna barwa kamienia. Rzeźba przedstawiająca ciebie w szponach tego potwora wyglądałaby znakomicie. Miałaby tytuł: „Drapieżnik i jego ofiara”.
Skądś pamiętał tę nazwę. Przyjrzał się: to, co brał za krew na kleszczach, było przebarwieniem trawertynu trafnie dobranego przez starożytnego artystę.
– Jak tu trafiłaś?
– Wyszłam z muzeum, zaintrygowała mnie otwarta furtka w murze, w środku było jasno, więc nie bałam się. Dalej prowadziły otwarte furtki. – Wzruszyła ramionami. – A na końcu drogi ty siedziałeś.
Odpowiedź, choć banalna, zabrzmiała ciepło. Miło pomyśleć, że ta piękność poszła w ślad za nim. Rozsądek podpowiadał, że to tylko kurtuazja. Szkoda, bo Liliane była ładna i zgrabna, na ile pozwalały to stwierdzić kurteczka i obcisłe spodnie z cienkiej, lakierowanej skóry. Oczy zaś miała przepiękne.
– Właściwie to ja otworzyłem tę furtkę w murze. – Należało uprzedzić oczywiste pytanie. – A dla historyka kultury uchylone, niestrzeżone drzwi do Watykanu są nieodpartą pokusą. – Tym zdaniem dwukrotnie skłamał, bo wszedł tu, by odpocząć od tłumu, a ponadto ukrył szereg swoich niepowodzeń naukowych, wskutek których został (bardzo niechętnie) historykiem kultury. Przynajmniej nazwa profesji brzmiała nieźle.
– Ja jestem tylko przedszkolanką. W przedszkolu dla dzieci opóźnionych.
– To ważniejsza praca niż myszkowanie po starych szpargałach. Otwierałaś któreś z drzwi, idąc przez te podziemia?
– Nie.
– Dobrze, bo to wskazówka, którędy wracać.
– Wracać?
– Kiedyś stąd wyjdziemy.
– Tu jest wiele otwartych drzwi.
– Zapuszczałaś się tam…? – Wskazał w stronę drzwi, za którymi była salka i korytarz żywych mechanitonów.
– Jeśli drzwi były otwarte, to wędrowałam korytarzami. Zamkniętych nie otwierałam. Tych też nie. Wisi na nich biały, metalowy łańcuszek, chociaż ktoś go zerwał.
– Ja. To już czwarte takie drzwi. Pootwierałem też inne, żeby lepiej poznać strukturę tego labiryntu.
– Taak…? – umiała ładnie słuchać.
– Wydaje mi się, że zrozumiałem jego schemat. Labirynt jest systemem okrągłych salek połączonych korytarzami. Z każdej sali wychodzą trzy korytarze zabezpieczone solidnymi drzwiami. Przynajmniej dotąd tak było. – Lubił referować. Drugie mówienie było częścią jego pracy, a Liliane dotąd nie okazała znudzenia. – W tych salach ukrywają kolekcję zdumiewających rzeźb. To magazyny Muzeów.
– Duży jest ten labirynt?
– Sam nie wiem. Próbowałem sprawdzić, czy sieć korytarzy tworzy pętle, ale część moich poszukiwań była snem. Zbudziłaś mnie, jak śniłem, że idę, a nie pamiętam, kiedy wróciłem do posągu skorpiona, więc może zasnąłem przy nim, a widziane wcześniej przebarwienia trawertynu przetworzyły się we śnie w moją krew.
– Dlaczego szedłeś za plombami na drzwiach?
– Prowadzą do najciekawszych korytarzy. Wcześniej intrygował mnie napis umieszczony na zabezpieczeniach.
Uniosła brwi z zaciekawieniem.
– „Silvestere”. Ktoś ważny dla tych podziemi.
– Pamiętaj, gdzie jesteś. – Skrzywiła się.
– Tak. Przechowują tu wiele ruchomych rzeźb.
– To chyba nie ta. – Liliane przesunęła smukłą dłonią po segmentowanym odwłoku skorpiona. Miała drobniutkie zmarszczki na grzbiecie dłoni i ładne, owalne paznokcie.
– Uważaj…! – Odsunął jej dłoń. – To potrafi zranić.
– Ta rzeźba? Niee… – Obejrzała posąg starannie. – Piękna rzeźba atakującego skorpiona. Ładnie połączono kamień z metalem. Nic więcej.
Miała rację. Części skorpiona nie mogły się poruszać względem siebie: brakowało przegubów czy luzów. Obejrzał rzeźbę dokładnie, by się przekonać.
– Co będzie, jeśli zostaniemy tutaj złapani…?
– Myślę, że Szwajcarzy odstawią nas rzymskiej policji i skończy się na wyjaśnieniach, a najwyżej na nocce w areszcie. Zawsze możemy się wycofać. Zrobiłem plan… Zresztą wystarczy iść za otwartymi drzwiami i trafi się na wyjście.
– Nie całkiem. – Zmarszczyła brwi.
– Jeśli nawet otworzyłaś jakieś drzwi, wystarczy sprawdzać korytarze. Zawsze skończą się zamkniętymi drzwiami albo wyjściem. Tak znajdziemy drogę.
– Adams, to nie powód.
– Więc co wreszcie…?
– Zanim cię zbudziłam, wróciłam do wejścia. Spłoszyło mnie, że w tajemniczych podziemiach, w które wtargnęłam, nie jestem sama…
„Cóż, nie szła tu za mną”, pomyślał skwaszony.
– Drzwi wejściowe są zamknięte?