Выбрать главу

Gdy Schrymp uznał, że niemowlę nie jest już głodne, w kąt odsunięto szklankę ze słonymi paluszkami, robiąc miejsce dla dziecka, a łysa kobieta – nadal skrywając lewą dłoń – przewinęła je na stole. Był to chłopczyk, wykastrowany.

Widząc zdumienie Adamsa, Schrymp oznajmił:

– Nie będzie ganiał za siostrami. Zresztą, zrobiłem to tak, żeby mu się na stare lata wygodnie sikało… No, przecież nie jest to mój najmłodszy syn.

– To jasne. Jest pan w sile wieku – uciął nieznajomy. Wreszcie zawinięto i odniesiono okaleczone dziecko. Schrympa zastawiła stół jadłem. Zupa grzybowa odstręczała. Pływały w niej drobne czerwie z czarnymi główkami. Adams próbował spychać je na brzeg talerza. Z niektórymi się to udawało, z innymi nie. Liliane trąciła go łokciem.

– Przecież gospodarze nie są ślepi – syknęła.

– Nie…?

– Przestań… To jest wartościowe białko. – Zachichotała bezgłośnie.

Adams dostrzegł wreszcie palce Schrympy. Kończyły się dziwacznie, nieproporcjonalnie blisko kiści dłoni. Zresztą i ta kiść nadmiernie nabrzmiewała pod szatą. Dziecko obudziło się i zakwiliło. Schrympa znowu przyniosła je i zaczęła kołysać. Mozoląc się ze stygnącą, niesmaczną zupą, Adams ciekawie zerkał ku lewej dłoni kobiety. Może jest owinięta opatrunkiem?

– Na pańskiej wizytówce napisano, że jest pan praktykiem anatomii, Bedel – głośno odezwał się nieznajomy. Karen, jego towarzyszka zwracała się doń: Falzarote.

– Technikiem ossuarnym - poprawił gospodarz, a Liliane rzuciła krzywy uśmieszek Adamsowi. – Oczywiście, mało kogo stać na własne ossuarium, ale mając duży dom i praktykę zawodową…

Adams sączył wino z mlecznego kielicha rżniętego w trupią czaszkę na szyjce z kilku stylizowanych kręgów. „Raczej porcelana, nie barwione szkło”, ocenił. Kielich był wielkiej piękności, a podobizna trupiej głowy, poza mocnym odkształceniem, nie miała widocznych błędów. Wino nie było złe, zalatywało drożdżami, a na dnie kielicha zebrał się osad. Szczypało w język, jakby doprawiano je spirytusem.

– Właściwie to dzisiejsza okazja… – Bedel gramolił się zza stołu. – Możemy obejrzeć i mamuśkę, i warsztat. – Inni też zaczęli wyplątywać się spomiędzy nóg stołowych i tych od krzeseł.

Starannie przystrzyżony trawniczek w atrium łysiał w miejscach, gdzie mury zasłaniały światło. Trzy brunatne piłki okazały się trupimi czaszkami. Dwie miały jeszcze długie pasma czarnych włosów. Trzecia leżała smętnie jak kapelusz grzyba ułamany z trzonka.

– To właśnie ta. – Bedel trącił czaszkę butem. Potoczyła się, odsłaniając niknącą w ziemi brunatną podstawę. Nie czuć było trupiego odoru.

– Żuchwa się obluzowała – zauważył Falzarote.

– Zdejmę żuchwę.

– Czaszka jest jeszcze nieczysta, skoro nie wziął jej do rąk – szepnęła Liliane do Adamsa i leciutko (przy okazji) ugryzła go w płatek ucha.

Bedel jednak usłyszał tę uwagę.

– No, ale już prawie… – powiedział. – Ułamała się trochę za wcześnie.

– Może dzieci skosiły – podsunął Falzarote.

– Dzieci się tu nie bawią – wydął wargi Bedel. – Nigdy.

– Co z niej zrobisz? – Liliane nie wysuwała dłoni spod ramienia Adamsa.

– Jest ładnie wysklepiona. Schrympa ma taką samą. – Powiódł palcami po łysym ciemieniu pierwszej żony. – Dokładnie jak jej matka – lekko zaznaczał palcem symetrię i wypukłość kości.

„Rzeczywiście, Schrympa ma ładną, foremną głowę: bez grzebieni czy spłaszczeń”, pomyślał Adams. „Nawet skórę na łysinie ma matową i aksamitną, a nie napiętą i błyszczącą”.

Schrympa stała ze spuszczonym wzrokiem. Może zerkała na czaszkę matki albo może na wystające z ziemi kręgi szyjne.

– Zrobię z niej dzbanek lub czajnik na herbatę, a wtedy rączkę wykonam z tej żuchwy… Schrympie na pewno się spodoba.

– To nie będzie łatwe. Przecież te kształty nie pasują na czajnik i rączkę. Będzie sporo rzeźbienia, ja wiem, frezowania…?

– Och, Adams, Adams. – Twarz Schrympa przepełniło samozadowolenie. Uwaga gościa sprawiła mu przyjemność. – A kieliszek, z którego pijesz pynuj?

– Piękna robota – mruknął zbity z tropu Adams.

– Robota ossuara, kunszt ossuara - zauważył Falzarote.

– To jest czaszka mojej najstarszej córki – powiedział gospodarz. – Kilka lat temu wpadła pod tramwaj. Czaszka nie uległa uszkodzeniu.

– Cco…? – Adams nie stłumił świszczącego szeptu, ale czujna Liliane przycisnęła jego dłoń, by nie pytał więcej.

– To nie było szczególnie trudne – tłumaczył dalej Schrymp. – Formowanie, trzeba było tylko odciąć czerep. Właśnie ciebie uhonorowałem tym kielichem, Adams.

– Dziękujemy – odpowiedziała za niego Liliane.

– Falzarote pije z czaszki mojego drugiego najstarszego syna. Falzarote z uznaniem obejrzał swój kielich.

– Tak miało być. Was spotkałem wcześniej.

– Ale jak zasklepiłeś wylot rdzenia i inne otwory tych czaszek?

– Przecież nie miesza się kości z innym tworzywem. – Liliane zaskoczyła go swą wiedzą.

– Obejrzyj je – rzucił Schrymp z udaną obojętnością.

Przyniosła od stołu kielich Adamsa. Ten starł palcem osad drożdży z dna pucharu. Otwór potyliczny wypełniono pasownie kręgiem szyjnym, zgrabnie zasklepionym i zaciśniętym. Linie podziału obu kości były widoczne, ale przebiegały zwichrowane jak w marzeniu sennym. Zdumiewało wygładzenie kości czaszki do kształtu półkulistej czary, z kreseczkami zaciśniętych nozdrzy i wąskimi, jakby przymkniętymi oczodołami. Wiedząc, że to nie rzeźba, Adams obserwował robotę z wielką uwagą. Górna szczęka pozostała wraz z zębami, ale teraz ich wieniec tworzył niemal pełną obwódkę nierównych paciorków niedaleko podstawy kielicha.

– Ręka mistrza – powiedziała Liliane.

– Wygląda, Bedel, jakbyś trzymał ich głowy w odpowiednich łupkach, zanim… no wiesz, ją ten tramwaj, a jego coś tam… – rzucił Falzarote.

– Nie robiłem tego – Schrymp nie poczuł się urażony.

– Masz ossuarium, jestem tego pewna – Karen wspierała się na ramieniu Falzarote. Na jej szyi widniały barwne linie i listki. Reszta tatuażu ginęła pod kołnierzem. – Taki mistrz musiał zgromadzić znakomitą kolekcję.

Adams wyczuł, że prośba Karen jest czymś równie niezręcznym jak żart jej męża.

– Nie mam ossuarium, tylko zwykły warsztat.

– Nigdy nie widziałam, gdzie powstają takie cuda. Gospodarz uległ. Warsztat mieścił się w obszernym, jasnym pokoju. W drewnianych pakach zgromadzono dziesiątki piszczeli, kości udowych i kręgów. Wszystko starannie posortowane według rodzajów i wielkości. Czaszki poukładano rzędami na półkach. Na czole każdej widniał krótki napis, ozdobiony ornamentem, namalowaną gałązką czy kwiatkami.

– I rzeczywiście każda kość podpisana jest imieniem tego, kto ją wyhodował w sobie? – spytała Liliane.

– W praktyce nie zawsze. Oczywiście, jak kości pochodzą od kogoś znacznego, to nawet paliczki są podpisane imieniem i godłem. Zwykle podpisuje się tylko czaszkę, a jeśli to był nikczemny nędzarz, to nawet czaszki nie. Po co na zawsze ma świadczyć o jego mizerii…?

– To wiem, ale narzędzia, tajemnicze kąpiele, które stosują ossuarzy… - niecierpliwiła się Karen. – Mistrz powinien mieć sporo takiego sprzętu.

– Karen… – skarcił żonę Falzarote. Trzymał mocno jej kibić, by się nie zataczała.

– Należy stosować kąpiele w kwasach. To żadna ujma – odpowiedział Schrymp. – Przygotowuję je tylko na czas pracy. Nie można polegać na zwietrzałych roztworach.

Zauważył, że goście nie są usatysfakcjonowani. Pokazał więc wygodny zydel zrobiony ze zgrabnie przeformowanych trzech kości udowych i miednicy. Forma mebla była całkiem wysmakowana. Obecnie sporządzał żyrandol dla dzielnicowego memuaru, ale nie pokazał nie dokończonego dzieła. Tu był nieubłagany.

– Za trzy miesiące zobaczycie gotowy. Jak otworzą salę pamięci ostatnich dziesięciu lat. Będzie pierwszy od wejścia.

Wrócili do stołu i znów wtłoczyli nogi między nogi stołowe i te od krzeseł. W kompocie podanym w płaskich salaterkach wśród gotowanych śliwek pływały opuchnięte larwy. Łysa Schrympa miała słaby wzrok. Adams wolał już popijać zadrożdżone wino z czaszki najstarszej córki Bedela.

Panie przechadzały się po atrium; jedynie Liliane co chwilę dosiadała się, gładziła po włosach Adamsa i znowu znikała. Widać obowiązkiem mężczyzn było siedzenie i picie, bo gospodarz nie proponował spaceru. Przy stole towarzyszyła im Schrympa, uzupełniając wino, ilekroć biaława warstwa osadu wyzierała spod mętnej cieczy. Adams co jakiś czas wybierał palcem osad i wycierał w rąbek salaterki, by jakoś ochronić nerki. Nikt na to nie reagował.

Adams przypomniał sobie o skrytej lewej dłoni Schrympy. Im nudniej przy stole i więcej wypitego alkoholu, tym natręctwo mocniejsze. Zbyt często zerkał w tę stronę, aby pozostało to nie zauważone. Schrymp coś szepnął do Aster. Ta usiadła naprzeciwko Adamsa i zaczęła świdrować go wzrokiem.

– Pewnie zauważyłeś, Adams, że Schrympa skrywa lewą dłoń pod szatą – powiedział.

– Myślę, że się zraniła.

– Nie… – Schrymp machnął dłonią. – Moje życie ułożyło się inaczej, niż planowałem.

Schrympa przysiadła obok, kołysząc synka do snu.

– Pierwotnie Schrympa miała być moją drugą żoną – powiedział. – Ustaliłem to z jej rodzicami. Stąd jej dłoń. Cóż, serce nie wybiera… – rzucił z teatralną intonacją i objął ramieniem Aster. – W tym czasie poznałem ją. Jest niezwykła. Schrympa to zaakceptowała i rodzi moje dzieci. Nie mogłem przecież zerwać umowy, zresztą zapłaciłem sporo forsy, żeby jej matka jadła to wszystko podczas ciąży…

Adams na wszelki wypadek pokiwał potakująco. Znów miał wsparcie w przysłuchującej się im Liliane.

– Bedel, pozwól zobaczyć – głos Liliane miał w sobie uwodzicielski czar.

– Dobrze.

Schrympa podciągnęła szatę. Zamiast dłoni miała miniaturową, trupią czaszkę bez żuchwy. Ruchome zęby łagodnie gładziły główkę niemowlęcia. Wydawało się, że trupie połączone nozdrza lekko poruszają się, a mroczne oczodoły zerkają badawczo. Wrażenie było niesamowite.