Выбрать главу

– Jak tam twoje eksperymenty? – zagadnął Scholz, wskazując podbródkiem ku samotnej Crispie stojącej na blankach. – Ja zapłaciłem dwunastą część sycela, a też nie zostałem draśnięty.

– Ale nigdy jeszcze tak piękna pierś nie dotykała mojego czoła – prychnął Bertucci. – Twoich pryszczy nie chciałaby dotknąć nawet za dwa sycele.

– Uważaj sobie. Katrup zauważy, że mu ją podrywasz.

– Kędzierzawa wodzi maślanymi oczami za Spalonym, ale on nie gustuje w Złotych.

– Ee… – Scholz pokręcił głową. – Wszystkim zawróciła w głowach, to i jemu też. Zobaczysz, zaraz do niej wyjdzie.

– Chciałbym zobaczyć tę jego młynareczkę.

– Wszystko chciałbyś robić jak Spalony.

– No, wiesz, facet zaczął od niewolnika. Chciałbym się tak wybić, jak on.

– To się śpiesz. On tu długo nie zostanie. Dowodził Wentzlem, teraz może mu nie być w smak słuchanie cudzych rozkazów.

– Uczył mnie rysować góry i ocean. Kazał zaczynać rysunek od kresek wychodzących z jednego punktu.

– Nauczyłeś się?

– Hjalmirowi się podobało, Spalony mi to pokreślił, jest wymagający, ale wiem, o co mu chodzi. Wczoraj w Krum trochę poćwiczyłem. Od tych kresek ulice wychodzą jak prawdziwe. – Pokiwał głową z podziwem.

– Spałeś na przepustce w lupanarze…?

– Nie. W oberży Drobara.

Samotna Crispa, oparta łokciami o blank, gapiła się na ocean.

– Nawet Jelena nie ma takich pięknych piersi jak Kędzierzawa – rzucił Scholz, bacznie obserwując rozmówcę.

– Boś widział u Jeleny… – Bertucci uniósł się o ton za bardzo. Gęba Scholza rozjechała się w chytrym uśmiechu.

Umilkli, gdyż na blanki wyszedł Adams. Scholz znacząco łypnął oczyma. Adams stanął obok Crispy.

– Ależ tam jest pięknie w tamtym mieście w dolinie. Bardzo chciałabym chodzić tą plażą.

– Może Hjalmir cię tam kiedyś sprowadzi.

– Mieszkałabym w jednym z tych maleńkich domków i co dzień wychodziła nad wodę posłuchać fal. Dotąd wędrowałam tylko głęboko pod tym miastem.

– Pod miastem też wiodą ścieżki Drogi Trupa?

– Dolne ścieżki. Krętymi, dusznymi korytarzami. Z sufitu czasem wystają ludzkie nogi, czasem ręce, a nawet ludzkie głowy. Póki nie wysuną się całkiem, nie spadną i nie pójdą z innymi Golcami, cuchną nieznośnie.

„Czy w Krum skazani na śmierć z pohańbieniem pamięci sięgają idącej pod ziemią granicy między Stroną Ludzi a Stroną Trupa i, jak kiedyś Drubbaal, tygodniami zbierają się do swojej drogi?”, pomyślał.

– Inni schodzą po schodkach ciasnymi korytarzykami i sami chętnie dołączają do pochodu – powiedziała.

– Zawędrowałaś kiedyś za Płomieniste Wrota…?

– Nie, nigdy. Tylko zbliżałam się do nich, a Golcy przechodzili przez nie. Musiałam uważać, żeby mnie przemocą tam nie wciągnęli. Zbyt wiele we mnie ludzkiej natury i ten ogień by mnie spalił.

– Złota Gabera może przejść na tamtą stronę i wrócić.

– Widocznie nie jestem dość złota. Za to jestem już zasiana – dodała z dumą.

– Szybko się z tym Hjalmir uporał.

– Człowiek zawsze zasiewa Córkę Ziemi za pierwszym razem.

– Chyba jeśli jest płodny, nie…?

– Córka Ziemi to pozna. Wymyśliłam imiona dla mojego dziecka, ale nie wiem, czy spodobają się człowiekowi.

– Sama wybrałaś…?

– Tak. Dla córki Lawdah.

– Popraw na Lavinia. Bardziej mu się spodoba. A dla syna?

– Almekh.

– Zmień na Almert. Jeszcze ładniej zabrzmi.

„Jak bliska jest nam…”, pomyślał. „Czy w ogóle można wskazać znaczące różnice? A zaraz Złota Pięknooka, a potem te losze zaszlachtowane przez Hjalmira”. Popatrzył na Crispę. Odeszła nieco, by gapić się na ocean i drobne domki Dolnego Miasta, a jednak co chwilę zerkała na niego, obdarzając skrzącym się uśmiechem. „A jeśli Czarne to zwyczajni ludzie, przemieniani od pokoleń Ukąszeniem Ogni? Jeśli tę przemianę wywołuje wyłącznie ukąszenie duszy przez Płomieniste Wrota? Im głębiej za Wrota wchodzą, tym przemiana mocniejsza; im Wrota dalej i dawniej za nimi byli, tym odmienność słabnie. Sam nie wiem…” Pogrążył się w zadumie.

Wieczorem wybrał się na grań i dalej, do miejsca pochówku zmarłych legionistów. Przy kurhanie Quirinu, na płaskiej płycie znalazł trzy kamyki obok siebie. Dołożył do nich czwarty. Niech i ona wie, że z nim też wszystko w porządku.

Trudniej było odnaleźć nie oznakowany kopiec Suristera, pierwszego pacjenta, którego nie udało się mu uratować. Wreszcie uznał, że trafił na właściwy kopczyk. Tu też dołożył kamyk.

148.

Adams skierował się ku zagrodzie Hrabbana. W miarę jak się tam zbliżał, wątpliwości gryzły go coraz mocniej. Zatopiony w myślach, stale przyśpieszał. Musiał wreszcie zatrzymać się i odsapnąć, żeby wejście wyglądało odpowiednio okazale. Z pewnością niejedna para oczu obserwowała go zza drewnianego płotu. Szedł dalej godnie, sprężystym żołnierskim krokiem, opierając czasem dłoń na głowni miecza. (Miecza wolałby nie dobywać, bo władał nim bez porównania gorzej niż krzywą igłą). Hełm udawała czaszka Gaberci, zbroja kolcza szczelnie obłożona czarnym futrem i takiż fartuch, sporo wypolerowanych blach, na ramionach purpurowy płaszcz… Jakże wzbogacić mogą zręczne dłonie…

Wyszedł już poza centrum Dolnego Miasta – tu domostwa były mizerniejsze, murowane niezdarnie, krzywo; zabudowania gospodarskie zbito z czarnych desek. Szczerbate płoty oddzielały je od polnej drogi. Omijał kałuże po ostatnim deszczu, glina zdążyła już przeschnąć, błoto nie kleiło się do butów.

Zagroda Hrabbana zawsze wyróżniała się zasobnością. Obecnie wyglądała jeszcze lepiej: zbutwiałe deski obory, w której kiedyś przyuczano Adamsa, zostały wymienione na nowe, jeszcze jasne, a nad drzwiami domu i stodoły pyszniły się przybite wielkie czaszki busierców, często o dwóch lub nawet trzech parach okazałych rogów, lub nieco mniejsze, o krótszych rogach, czaszki gaberze. Adams naliczył ich przynajmniej z dwadzieścia cztery sztuki. Hrabban, eksponując prezenty od syna, podkreślał swoje znaczenie i wkład w obronę Linii.

W obejściu krzątał się Kuczer. Dwa pełne wiadra przyginały go do ziemi. Suchy jak wiązka chrustu, twarz zaklęśnięta w sobie, oczy podkrążone jak zawsze.

„Alkoholik odbity z transportu…”, rozpoznał Adams.

Jednak sina cera Kuczera gdzieś zniknęła, policzki różowił blady rumieniec. Zgarbiony niewolnik uśmiechnął się przyjaźnie.

Aby zapukać, Adams dla fasonu naciągnął okutą rękawicę. Łupnął tak, że niemal wyleciała framuga. Drzwi otworzył zgięty wpół Illation. Ledwie śmiał podnieść oczy w górę.

– Hrabban jest?!

– Tak, panie.

– Prowadź do niego, Illation.

Syn gospodarza rozdziawił zdumioną gębę.

– To ty, Zębaty…? To twoje, to wszystko…?

– Uważaj. Mówisz do decymusa z Linii.

Illation zgarbił się. Adams miał przy sobie gladius i sztylet. Trudno byłoby mu sprostać, walcząc pięściami i pałką.

– Poproszę ojca.

Nie było to potrzebne: wieść rozeszła się błyskawicznie. W drzwiach izby już stał Hrabban, zza niego ciekawie wyglądały Rokka i Adala.

– Bez urazy, Onofrio – powiedział Hrabban. Jego bladą twarz pokrywał zimny pot. Były niewolnik, obecnie silny i uzbrojony po zęby oficer, mógł łatwo wyrównać rachunki.

– Bez urazy. – Adams przytaknął skinieniem głowy. „Jakie cuda może sprawić zbroja legionowa…”, pomyślał.

– Renata! Adala! – krzyknął gospodarz, a po grzbiecie Adamsa przebiegł dreszcz. – Dlaczego jeszcze nie przyniosłyście wina…?! – Wskazał Adamsowi zydel. Ten sam, który on kiedyś mozolnie wystrugał.

Adams rozsiadł się wygodnie. Hełm postawił na blacie stołu. Stężałe rysy Gaberci wyszczerzyły się do gospodarza. Adams przetarł włosy wilgotną dłonią. Nie chciał, żeby skóra przeświecająca na czubku głowy była zbyt widoczna.

Renata przyszła w chuście na głowie. Dopiero napełniając jego kielich, spojrzała na niego spod cienia chusty. Nie zmieniła się, nadal szczupła i gibka, skryta w fałdzistej szacie. Nie zmieniło się też jej spojrzenie. Tyle blasku, tyle iskierek, a te skierki były dla niego: jej oczy śmiały się, gdy napotykały jego spojrzenie. Nic nie mówiła.

Adams odpowiedział uśmiechem. Wyostrzone górskim słońcem zmarszczki wygładziły się. Spojrzała na niego przeciągle. Był w domu, u siebie.

– Co tu nowego, odkąd odszedłem?

– Marcupij nie żyje – powiedział Hrabban.

– Ale ledwie dwa tygodnie temu. Jeszcze mu nosimy jadło – przerwała Renata. Nie mogła wytrzymać milczenia. Chciała z nim rozmawiać, chociaż na neutralny temat.

– Jeszcze się odzywa? – spytał obojętnie Adams. Z trudem zachowywał pozę.

Zauważył, że oba gąsiorki wina pochodzą z najtajniejszych zasobów Hrabbanowej piwnicy. Trunek był mocny, aromatyczny. Dziewczyn nie minie bura.

– Tak, ale trudno zrozumieć – włączyła się Adala. – To tylko jęki. Chyba wkrótce zdecyduje się odejść.

Czarny piorun z oczu Renaty strzelił w jej kierunku. Adams westchnął. Jak dobrze, że tu tak mało zmian…

– Gdzie Symmachs?

– A pewnie przy jakiejś robocie. – Hrabban zerknął z niepokojem na Adamsa.

– Chciałbym go zobaczyć.

Hrabbanowi drgnęła powieka. Doskonale wiedział o ich wzajemnej niechęci. Bokserowaty znęcał się nad Adamsem ze szczególnym upodobaniem. Dał znak, żeby sprowadzono syna.

Adams z lubością smakował najlepsze wino Hrabbana. Pił je wcześniej tylko raz, w tajemnicy, użyczone przez Lottę.

Wypasiony parobek wszedł z niepewną miną, trzymając się poza zasięgiem Adamsowego gladiusa.

– Dobrze wyglądasz, Symmachs – powiedział Adams.

– No… – mruknął tamten, podejrzliwie wpatrując się w nienawistnika. – Jakoś ostatnio niedostatek nie doskwiera.

Adams wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu.

– Na Linii potrzeba krzepkich, dobrze odżywionych żołnierzy. Pora na służbę, Symmachs.

Zapanowało milczenie.

– Za dwa dni pójdziesz Ciemną Doliną na Mroczną Przełęcz. Tam dołączysz do sotni Drubbaala.

Było to oczywiście wymysłem Adamsa. Ale Symmachs zasłużył sobie na to. „Reutel potrzebuje żołnierzy”, pomyślał Adams. „Zrobił dla mnie wiele dobrego, muszę mu załatwić uzupełnienie za moje odejście”.