Выбрать главу

– Pachom też już nie żyje.

– Ach, Pachom… – urwała. Tego się nie spodziewała. – Wiesz, kto jest spadkobiercą Drubbaala? – spytała po chwili.

– Legion. Kasa legionowa.

– Więc należę w połowie do legionu. To dobrze, legionowym tarhatum zawiaduje sotnik przy zgodzie decymusów. Hrabbanowi jeszcze trudniej będzie zmusić mnie do spania z nim.

– Wykupiłem znaczną część twojego tarhatum, a obecny sotnik, Reutel, nie będzie rościł praw do ciebie. Nie odejdę bez ciebie.

– Musisz. Ja chcę, żebyś żył. Mnie wystarczą chwile, które razem spędziliśmy. Wiem, że nic lepszego mnie w życiu nie spotka.

Ich szepty przerwał szelest od drzwi. Adams dobył sztyletu. Sobą zasłonił leżącą Renatę…

– Renata – rozległ się dziewczęcy szept. – Natychmiast uciekaj! Ojciec tu idzie. Gramoli się już po schodach.

Renata szybko zgarnęła tunikę i naciągnęła na siebie. Adala wyprowadziła ją na ganek atrium. Hrabban wspinał się od frontu.

Suche deski trzeszczały pod dziewczynami, jednak nie dość głośno dla dzisiejszych uszu gospodarza.

Wreszcie Hrabban pojawił się w drzwiach pokoju.

– Zębaty?

– Tak. Słucham.

– Dobra. W porządku. – Hrabban podrapał się po karku. – Siądę sobie za progiem. Ciepły wieczór dzisiaj, burzowy. Może co komu złego przyjść do łba…

„Mógłby sobie wymyślić lepsze wytłumaczenie”, pomyślał Adams.

Wkrótce rozległo się głośne chrapanie. Gospodarz nie był w stanie podołać służbie wartowniczej. Niestety, nie było też nadziei, że Renata sforsuje tę przeszkodę.

Adams zasnął ze sztyletem w zasięgu ręki.

Sen o Renacie przychodzącej pod postacią Złotej lub pod postacią Crispy nie wrócił.

150.

Adams zaproponował Hrabbanowi po pół sycela za każdy dzień gościny. Ten skwapliwie się zgodził. Adams nie opuszczał domostwa, spotykając Renatę jedynie na posiłkach.

Zgodnie z poleceniem, Symmachs po dwóch dniach zebrał się do drogi. Adams przyglądał się jego przygotowaniom. Poradził, żeby starannie owinął stopy onucami, nim założy sandały. Pokazał, jak z worka zrobić sobie wygodną namiastkę plecaka.

– Weź jedną skórę Czarnego – poradził. – Żebyś nie marzł na noclegach, zanim zdobędziesz swoją.

Parobek podporządkowywał się rzeczowym radom fachowca.

– Broń i strawę dostaniesz za służbę, ale weź trochę koło sobie, bo za opatrywanie ran musisz katrupowi zapłacić, a pierwsze stipendium dostaniesz po miesiącu.

Symmachs odruchowo położył dłoń na wypchanej sakiewce i skinął głową.

– Jeszcze jedna rada: zawsze miej ze sobą trochę soli, papryki i pieprzu.

– Drogie na Linii?

– Na Linii wszystko jest droższe niż w Krum. Musisz mieć się czym wysmarować i posypać, jak cię Czarne dorwą. Lepiej smakujesz, krócej boli…

Symmachs poczerwieniał ze złości, jakby miał eksplodować, ale się nie odezwał.

Adams nie mógłby przysiąc, czy tamten tuż przed wyjściem na wszelki wypadek nie zajrzał do spiżarni.

Na wieczór Hrabban nie ułożył się do snu na schodach; najwyższy czas, bo po trzech nocach przespanych na twardej podłodze gnaty bolały.

Na trzeci dzień oboje odważyli się razem wyjść poza domostwo. Adala krzątała się na dworze; rzuciła im szybkie spojrzenie. Ingyar rąbał drewno, odwrócony tyłem. Kuczer łatał tynk na murku przy gnojowniku, pomagali mu dwaj nowi. Energicznie kierował robotą. Śpieszył się, by związało jeszcze przed opadem martwiny. Inni domownicy gdzieś się zawieruszyli.

Na łące nad Krum na trawie było jeszcze sporo rosy. Powietrze dopiero ogrzewało się, wszechobecny zapach Pana z Morza nie był jeszcze tak dokuczliwy. Przysiedli na parze pniaków. Drzewa rosły splecione – pniaki utworzyły zgrabną ławkę. Zdążyły ściemnieć, zdradzieckich plam żywicy nie było.

– Wymarzyłem sobie taki wieczór, w którym przyjdziesz do mnie. Ale jak usłyszałem szelest, sięgnąłem po sztylet.

– Zrobiłam rzecz nie do pomyślenia. Zdrada karana jest śmiercią z pohańbieniem pamięci.

– Ale teraz też jesteśmy blisko siebie.

– Nikt nie widzi.

– Widzieli, jak wychodziliśmy razem.

– Ale to biały dzień, nie noc i nie twoje łóżko.

– Przecież miałaś strój na sobie.

– Bez stroju behmetim zabiliby mnie na miejscu. Jak było, też by zabili, tyle że później. Jestem narzeczoną sotnika. Zabiliby mnie, a pamięć pohańbili.

– Czy Adala mogłaby donieść na nas?

– Wykluczone.

Nie uspokoiło go to jednak. Wyobraził sobie, jak Adala właśnie biegnie do Krum. Potem próbował sobie wyobrazić następstwa. Ale myśli leniwe nie chciały skoncentrować się na groźnych przewidywaniach. Czuł ciepło Renaty, ufnie przytulonej do niego. O takim poranku marzył, kiedy przykrył grzbiet wyleniałą czarną skórą, żeby umknąć chłodowi, a pierwsze promyki ciepła rozgrzewały zmarznięte, wymęczone ganianiem po górach gnaty, ale im więcej czasu upływało na służbie, tym marzył, niestety, coraz rzadziej.

– Pomimo śmierci Drubbaala skazaliby cię za zdradę?

– Jego śmierć nie została oficjalnie ogłoszona w Krum, więc według prawa on jest nadal posiadaczem mojego tarhatum.

– Niektórzy jeszcze uważają, że on może wrócić jako Suchy.

– Suchy?

– Jako Trupistwór, żyjący kościotrup o gnatach połączonych wyschłymi więzadłami. Chcesz mieć takiego męża?

– Nie chcę innego męża niż ciebie.

Spojrzał na nią z leciutkim uśmiechem. Wokół jego oczu wyraźniej zarysowały się zmarszczki.

– No, dobrze – powiedziała. – Kiedy wyruszymy?

– Adams przygarnął ją mocno; odpowiedziała uściskiem.

– Wkrótce. Nic nie mów nawet Adali.

– O śmierci Pachoma na pewno nie dowie się ode mnie.

Chwilę milczeli.

– Powiedz, jak masz na imię? – zapytał.

– Na imię? – Spojrzała filuternie, posyłając świetlisty błysk z oczu. – Przecież wiesz, jak mam na imię.

– Tutaj każdy ma dwoje imion.

– Kto ci to powiedział?

– W legionie mówili.

– I chcesz, żebym ci powiedziała moje pierwsze imię? – Dalej śmiała się samym spojrzeniem.

– Myślę, że powinnaś mi powiedzieć.

– No, Renata.

– Nie bujaj. To jest twoje drugie imię.

– Ale wszyscy na mnie mówią „Renata”. – Znowu zerkała w niebo. Wiedziała, że wtedy jej oczy błyszczą najbardziej.

– Wiem, jak do ciebie mówią wszyscy.

– Ale co wtedy jeszcze będę mogła ukryć przed tobą?

– Po co masz coś ukrywać?

– Będziesz wiedział, co skrywam w duszy.

– Bardzo chciałbym wiedzieć, co tam skrywasz.

– Eva.

– Eva?

– To jest moje pierwsze imię.

– Eva Renata. – Spojrzał na nią ciepło. Zaczerwieniła się lekko pod tym spojrzeniem.

– Kto jeszcze zna twoje pierwsze imię?

– Mama znała. A teraz zna je Adala.

– Adala mogła komuś powiedzieć, jak ty powiedziałaś.

– Najwyżej tobie. Ufam Adali. Ona mi też.

– A jak ja komuś powiem?

– Nie powiesz. Tobie też można ufać.

– Nie powiem.

151.

Lada godzina miał się zacząć wysięk martwiny. By nie wzbudzić podejrzeń, Adams już od wczoraj chodził w zbroi. Hełm oraz jej blachy, dla niepoznaki, pozostawił w swoim pokoju. Hrabban gonił robotników do przygotowań. Właśnie niewolnicy pod wodzą Kuczera zaczęli opróżniać gnojownik.

Adams dał wzrokiem znak Renacie.

„Czy już nadszedł czas?”, spytała spojrzeniem.

– Tak. Właśnie nadszedł.

Chyłkiem wymknęli się z gospodarstwa i wspięli łąkami ponad Krum. Renata dźwigała ze sobą koszyk z prowiantem. Ich kolejne, wspólne wyjście nie powinno dziwić, gdyby nie początek wizyty Pana z Morza. Zatrzymali się dopiero na skraju lasu, gdzie kończyły się pola i łąki. W dole czerniły się zabudowania Krum. Adams zrzucił kolczugę, cisnął sakwę w cień drzewa. Rosa już wyschła. Wiatr oddalał od nich zapach martwiny. Promień słońca wychylał się spod kraja Pieczęci Sylwestra. Łąka zdążyła już się nagrzać. Za dużo owadów napełniało trawę swoim buczeniem. Żwawe, krótkonogie, szare pogońce pośpiesznie przebiegały brzegami derek. Właśnie skończyli jeść. Renata przysiadła, obejmując ramionami kolana. Wpatrywała się w ogromny brudnordzawy kadłub władcy krainy. Adams błądził dłonią po jej plecach. Palce znalazły pionowy skórzany pas stroju.

– Hrabban traktował cię inaczej niż swoje córki, inaczej niż wszystkie kobiety w gospodarstwie.

– Chcesz powiedzieć, że mnie nie wziął?

– Właśnie. Ale i co innego: liczył się z tobą, poważał cię. Czy to tylko dlatego, że byłaś narzeczoną Drubbaala?

– Zawsze tak mnie traktował.

– Jak to się stało?

– Miałam przyjaciela, olbrzyma.

– Engilu o Strasznej Twarzy?

– Engilu o Złotym Sercu i wyglądzie groźnej bestii. Starego decymusa, który nie mógł już walczyć, więc zszedł z gór do miasta. Nikt poza mną nie wiedział, że stary jest bezbronny, bo nie próbował sprawdzić. Engilu zamieszkał u wdowy Szoszannah.

– Twojej mamy?

– Tak. Zwyczajnie: pokochał trzpiotowatą, małą dziewczynkę jak córkę. Nie pozwalał jej zrobić krzywdy, kiedy miała kilka, potem kilkanaście lat:

– Ładnie opowiadasz.

– To są wspomnienia.

– Mów dalej.

– Ojca nie pamiętam. Straciłam go bardzo wcześnie, miałam wtedy zaledwie parę latek. Czarne go rozszarpały. Engilu był dowódcą ojca. Dlatego po służbie zamieszkał u matki. Był z nami przez dziesięć lat; najpierw w naszym domu, a potem u Hrabbana, kiedy się do niego przeniosłyśmy, bo w zrujnowanym domu nie dało się już mieszkać. – Renata wyciągnęła się na trawie, półleżąc na zboczu wzgórza. Podłożyła ramiona pod głowę i patrzyła nieobecnym wzrokiem, jej myśli odwiedzały minione czasy, a uśmiech był przeznaczony dla dawnych chwil. – Przyszliśmy do Hrabbana, a matka poprosiła, aby ją przyjął na służbę, bo do naszego własnego domu rabusie zaglądali niemal co dzień, a już na pewno co noc. Uważała go za solidnego człowieka. Engilu siedział za stołem i tylko na przemian podnosił krzaczaste brwi; milczał i spoglądał ponuro spode łba swymi oczyma jak szparki. Głowę miał dwa razy większą niż normalny mężczyzna, ogromną, łysą, pobrużdżoną. A Hrabban bał się go, bał się jego milczenia, jego grymasów. Tylko dlatego nie odmówił.