– Bał się?
– Dlatego zadawał się tylko z Lottą. Adala była wtedy za młoda, jak ja. Ale potem też nie odważył się do mnie zbliżyć; nawet jak dwa lata później matka zachorowała i umarła. Zamęczył ją robotą. Wymagał od niej wiele wysiłku za każdy kęs chleba. Dla mnie, dla Engilu i dla niej. Matka przed śmiercią przekazała Engilu tarhatum za mnie. Engilu przyniósł ze sobą żołd odprawny, zebrało się na połowę mojego tarhatum. Resztę spłacił matce później.
Od gór powiało rześkim powietrzem. Natrętne owady przycichły na chwilę.
– Engilu był już wtedy niedołężny. Leżał koło kominka, bo stale marzły mu nogi, marzły ręce. I to nawet w ciepły dzień. Miał straszne bóle głowy, czasami cicho jęczał, ale tylko przy mnie, nigdy przy Hrabbanie czy innych domownikach. Może z wyjątkiem małej Adali. Słyszał i widział coraz gorzej; zataczał się, gdy próbował chodzić. Udawał wtedy, że jest pijany, aby Hrabban nie poznał, że Engilu utracił swoją siłę.
Patrzył na jej oczy, nie mogąc oderwać wzroku. „Mógłbym w nich tonąć godzinami”, pomyślał.
– Na koniec wyszukał mi narzeczonego. Powiedział Drubbaalowi, że zostałam upilnowana i nadaję się na żonę oficera. Drubbaal wpłacił mu za mnie połowę tarhatum. Engilu dostał więcej, niż wcześniej zapłacił za całe tarhatum mojej matce. Jego chora głowa nadal nadawała się do interesów…
– Opłaciła mu się inwestycja. Gdyby wyrosła z ciebie brzydula, straciłby na tym.
– Nie. Te pieniądze ja dostałam w całości. Kiedy Engilu upewnił się, że Drubbaal spisał stosowne dokumenty w Krum, postanowił odejść. Zniknąć w dziurze w ziemi, którą w bajkach nazywano Mostem. Powiedział, że nie zdołamy bez końca ukrywać jego niedołęstwa. Karmiłam go łyżeczką, a potem przez rurkę, bo szczęki Engilu prawie się zrosły. Nie wychodził ze swojego pokoju, czasem ryczał gniewnie, żeby Hrabban nadal się go bał. Tylko ryczeć jeszcze jako tako potrafił. Był już wtedy zupełnie ślepy i prawie głuchy. Wreszcie wlokłam go, bo sam by nie doszedł, w nocy, by nikt nie widział, jak jest bezradny. Powiedział, że pójdzie do miasta z bajki, ale ja już wtedy rozumiałam, że mówi tylko, by mnie uspokoić.
– Pachom też nazwał mnie jego imieniem.
– Ty możesz być nim. – Spojrzała przenikliwie. – Młody i zdrowy musiał być piękny, mógł wyglądać podobnie do ciebie. Też jesteś dobry dla mnie. Dla Adali zresztą też. – Nieoczekiwanie dodała z przekąsem.
– Nie uciekła ze mną.
– Bo jej tego nie zaproponowałeś.
– Hrabban nie tknął cię, by nie stracić swojej połowy twojego tarhatum, ale za córki też dostałby wysokie tarhatum, a sypia z nimi.
– Nie potrafił się powstrzymać. Adala jest piękna, za nią i tak dostanie tarhatum. - Spojrzała mu uważnie w oczy. – Ale najwyżej dziesiątą część tego co za mnie, bo napoczęta. A za Lottę pewnie nikt nie wyłoży złamanego sycela, bo stara i brzydka.
– Ochroniła cię ściana pieniędzy.
– Wysoka ściana. Drubbaal nie zdążył uskładać na drugą połowę. A długo składał.
– Nie śpieszyło mu się. Już dawno mógłby zdać dowództwo i osiedlić się w Krum. Dowodzenie zbytnio weszło mu w krew. Nie zdecydował się do końca.
– I dobrze.
W dole widać było drogę, wzdłuż niej rządek gospodarstw Krum i górujący nad wszystkim, zbliżający się nieregularny kształt ogromnego Pana z Morza.
Wzdłuż górnej krawędzi kadłuba ciągnął się pas dziwacznych, teleskopowych wież, dość równomiernie rozmieszczonych, na ogół prostych. Podkreślały periodyczną, jakby segmentową formę kadłuba. Niektóre z wież były przechylone, celowały w chmury pod nieprawdopodobnymi kątami. Mimo to wiodły nimi zewnętrzne schody i balustrady. „Tylko szaleniec wspinałby się po tak nachylonych schodach”, pomyślał. „Chociaż dzięki balustradzie byłoby to łatwiejsze niż wspinaczka przez okap przewieszki”.
– On przybędzie już za parę godzin. Pora wejść do schronu.
– Przed nami droga Mostem. Rozgałęzia się wielokrotnie, a w jej połowie jest twoje miasto z bajki, Górne Miasto. Ani razu nie wolno się pomylić.
– Znalazłeś właściwą drogę? – Uśmiechnęła się.
– Dotarłem tu zgodnie z hasłem… – urwał, widząc, jak uśmiech gaśnie na jej twarzy. – Tu ciebie znalazłem, więc droga była właściwa – powiedział zbyt późno. Już nie zapaliło to iskierek w jej oczach.
– Zgodnie z hasłem?
– Musisz się go nauczyć, by móc sama dotrzeć do celu.
– Przecież idę z tobą.
– Kartkę papieru możesz zgubić albo mogą ci ją odebrać. Na każdych rozstajach musisz skręcić we właściwym kierunku. Wtedy nawet jeśli będziesz szła jakiś czas sama, to na końcu tej drogi się spotkamy.
– Długa ta formuła?
Objął ją i przysunął usta do ucha. Szepnął:
– „Silvestere”, to formuła. Spółgłoska to w prawo, samogłoska w lewo. – Wyjaśnił też pułapkę ostrego „u”. – Górne Miasto jest salką, wynicowaną – dodał.
Spojrzała zdziwiona.
Poprosił ją o opaskę na włosy. Pokazał na niej przykładowe drzwi, a potem wywrócił ją na nice.
Renacie zabłyszczały oczy. Jeszcze raz to obejrzała, sama wywinęła kawałek płótna.
– Ale zmyślne. A według jakiej formuły ty doszedłeś aż tutaj?
– Takiej samej. Czy tam, czy z powrotem, reguła brzmi identycznie. Musisz ją zastosować, jak będzie potrzeba.
Wysunęła się z jego objęć i uniosła na łokciach. Czegoś wypatrywała w dole. Spojrzał za jej wzrokiem: drobna sylwetka wspinała się w ich kierunku – to Adala. Wkrótce dotarła do nich.
– Szukają cię, Hemfriu – powiedziała. – Do domu przyszli żołnierze. Zbili Gorgonija, bo nie wiedział, gdzie jesteś.
– W jakich płaszczach?
– W szarych. Adams pokiwał głową.
Adala patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem.
– A ty pójdziesz za nim?
Wyraz oczu Renaty nie pozostawiał wątpliwości.
– Ja… właściwie to przewidziałam. Przyniosłam dla was koszyk z zapasami na drogę.
Podała Renacie zawiniątko; było w nim nieco żywności, butelka wina, jakieś drobiazgi. Renata nie odmówiła, przeglądała dostarczone amulety: szukała niezbędnych na tak daleką wyprawę.
– Pozdrowisz Pachoma ode mnie?
– Adamsowi przebiegł po twarzy nerwowy tik.
– Jeśli go tylko zobaczę – odpowiedział. Adala wcisnęła mu w ręce zwitek tkaniny. „Co to jest?”, spytał spojrzeniem.
– Wyhaftowałam dla ciebie przepaskę biodrową. Noś ją pod skorupę, jest z delikatnego płótna.
Przesuwał w dłoniach pas tkaniny ozdobionej drobnym wzorkiem. Adala też schyliła głowę, patrząc na jego dłonie. Niestarannie założona chustka zsunęła się jej na kark.
– O! – krzyknął zdumiony. Dziewczyna miała krótko obcięte włosy.
– Adala!? – Wsunął dłoń między ich pasma.
Obecnie nie miały więcej jak cztery palce długości. Nierównymi kreskami zaznaczały się linie cięcia.
– Ścięłaś włosy?! Swoje piękne włosy?
– Nie chciałeś ich – powiedziała. Zmrużyła oczy, zza rzęs błyszczały dwa zimne, zielone kamienie.
Nie odpowiedział.
– Może opaski nie wyrzucisz. To nie myłoro ani truchoł.
– Musisz wracać. Zaczyna się wypływ martwiny – powiedziała Renata. – Wszyscy już wchodzą do schronów.
– Tak.
Nagle obie zaczęły mówić szybko i niewyraźnie dialektem, Adams nie zrozumiał ani słowa.
– Nie nadążam, kiedy mówicie po swojemu.
– Omawiałyśmy drobiazgi. – Renata machnęła ręką. Adala patrzyła na nią jakoś dziwnie.
– Biegnij już na dół – powiedziała Renata.
Adala patrzyła na Adamsa. Jej spojrzenie było jeszcze twardsze niż zwykle. Może mylił się, może było tylko uważne. Nieśmiało wyciągnęła do niego ramiona.
Właściwie sam w nie wpadł, nieznacznie popchnięty przez Renatę. Przytulił Adalę i pocałował. Miała gorące policzki, wilgotne od łez.
Nie spojrzała na niego, lekko uwolniła się z objęcia. Zaraz wzięła w ramiona Renatę. Obie panny się popłakały. Wreszcie Adala delikatnie odsunęła od siebie kuzynkę.
– Już czas – powiedziała.
Zawróciła i bez słowa poszła ku zabudowaniom Krum. Jej sylwetka stopniowo niknęła na tle ostatniej zieloności ukwieconych łąk.
Powietrze wypełniał trupi odór martwiny.
152.
Wspinali się jeszcze prawie godzinę. Wreszcie Adams uznał, że są w bezpiecznej odległości od żołnierzy garnizonu i poza zasięgiem Pana z Morza. Przystanęli na rozgrzanej słońcem polanie, porosłej zielem i pełnej szmeru owadów, na małym spłachciu terenu, nie koszonym od lat, z trzech stron otoczonym to wysokimi, gęstymi zaroślami kosodrzewiny, to kępami lasu. Drzewa i kosówka chroniły od wiatru, nagrzana łąka pełna była dusznego zapachu kwiatów. Gorąc aż odbierał dech, jednak Adams nie zdejmował zbroi.
Pan z Morza wypełniał sobą pół horyzontu. Z wysokości polany przypominał olbrzymi półmisek czy kadłub wraka, wypełniony ruchliwą, nerwowo kłębiącą się zawartością. Stąd jednak nie dało się dostrzec natury tych istot. Od strony morza władca pienił się, bulgotał i pryskał cieczą. Otaczał go biały, pienisty welon rozbryzgów. Wyglądało, że gigant i tym razem zetknie się z brzegiem na cyplu Krum.
– Jego odległość od warowni maleje w szybkim tempie.
– Przez ciebie przypływa? Sam wielki Pan z Morza usiłuje cię pochwycić? Ten gigant taką drobinkę?
– Obawiam się, że go poruszyłem, zaniepokoiłem, pobudziłem do działania przeciw Krum.
Zabrzmiało to jeszcze mniej przekonywująco niż wczoraj. Ot, przechwałki Adamsa…
– Dlaczego miałby to robić? Krum i tak należy do niego.
– Wcześniej była długa przerwa, a teraz jedna wizyta po drugiej.
– Zjedzmy coś – zmieniła temat.
Czuł, że Renata nie wierzy w istnienie Górnego Miasta. Zgodziła się na ucieczkę, bo wolała być z Adamsem (a może ze strachu przed narzeczonym – żywym szkieletem). Cel poniewierki wydawał się jej mętny. Zapasów mieli niewiele, a na dodatek Adams twierdził, że można je wcześniej zjeść, bo w drodze nie czuje się głodu. Zachęta do jedzenia była z jej strony gestem rezygnacji.