Выбрать главу

– Możecie jej dotknąć – powiedział Schrymp.

Liliane skwapliwie powiodła palcami po czole, wsunęła je w oczodoły, wreszcie schwyciła za zęby, które z kolei przycisnęły jej palce do główki dziecka.

– Świetna – powiedziała Liliane. – Pierwszy raz w życiu to widzę. Arcydzieło. Myślałam, że to tylko legendy.

– Nie ma legend. Każdy mit zostanie kiedyś zrealizowany.

– Wiem, mówiłam w przenośni. Adams, ty też dotknij.

W oczach Schrympy zajaśniała duma. Adams przemógł się i dotknął czaszki. Była ciepła, sucha, pokryta skórą. Oczywiście, była to tylko zniekształcona dłoń, ale robiła wrażenie. Schrympa umiejętnymi, drobnymi ruchami ożywiała jej mimikę. Zęby były palcami; Adams wyczuł od spodu szorstkość linii papilarnych. Paznokci nie było.

Schrympa dolewała co chwilę wina. Nie skrywała już miniaturowej czaszki. W chwilę później znowu przyniosła dziecko do karmienia i rozchyliła poły szaty.

– To już ostatni raz dzisiaj? – spytał Falzarote, kiedy Schrympa podała dziecku drugą pierś.

Łysa kobieta rzuciła mu spojrzenie.

– Niech z każdej pociągnie do końca, bo zrobi się zapalenie – zauważył ze znawstwem.

– Chcesz skończyć? – spytał Bedel.

– Zwykle dziecko nie jest w stanie poprawnie opróżnić piersi. Schrymp skinął głową, a jego łysa małżonka bez słowa podeszła blisko do Falzarote i wystawiła ku niemu pierś. Ten jakby lekko cofnął się, mając przed samym nosem wielce rozkwitłą brodawkę karmiącej kobiety, następnie przysunął usta i ujął wargami kwiatek. Ssał, cmokał i głośno mlaskał, demonstrując swoją fachowość. Wreszcie na zakończenie oblizał koniuszek brodawki.

Wystawiając drugą pierś, Schrympa podeszła do Adamsa, ten jednak udał, że całkiem pochłania go czaszka z alkoholem. Liliane posłała Adamsowi zbójeckie spojrzenie. Schrympa natychmiast zwróciła się do Bedela, który równie fachowo opróżnił jej prawą pierś.

Bedel wznosił nieustannie toasty, co zmuszało do szybkiego picia. Falzarote usnął z twarzą na blacie stołu. Potem Bedel obiecywał Adamsowi załatwienie pracy. Jeszcze później Aster tańczyła.

Nie pamiętał drogi do domu. Liliane wlekła go, coś mówiła, lecz zagłuszały ją maszerujące kolumny doboszy. Werble łomotały w głowie, docierając przez alkoholowe oszołomienie.

14.

Przebudzenie było równie męczące jak zaśnięcie. Zawiniło marne wino Bedela Schrympa. Liliane zbudziła Adamsa swą wizytą, a teraz niecierpliwie łaziła po pokoju. Widząc jego rozpaczliwy stan, przeprowadziła zwykłą procedurę ratunkową: kawa, zimny kompres. Mało pomogło.

– To było cholerne świństwo – powiedział.

– Tak? Piłeś jak gąbka. Dobry pynuj smakuje znakomicie. Ten był całkiem niezły.

– Pynuj?

– Pynuj, samogon z sokiem gronowym, leżakowany przez siedem lat. Do tego kieliszek szczyn kozła na beczkę. Dodaje pikantności…

– Jechało drożdżami. Nie do zniesienia.

– Dobry pynuj ma mieć w smaku zharmonizowany sztych drożdży.

– Aaa… Sztych. Nie mogłem nie pić: bez przerwy toasty.

– Zauważyłeś chociaż, jak Aster tańczyła…?

– Jednak tańczyła, więc mi się nie wydawało.

– Przecież była prawie na golasa.

– Myślałem, że miała obcisły strój w ciemne paski.

– Eee… Nic nie widziałeś – wzruszyła ramionami. – Zresztą niewiele straciłeś. Ona ma zbyt mięsiste uda i biodra, zbyt kościste kostki, kolana i przeguby, za wąskie ramiona i płaskie, obwisłe piersi – miażdżyła urodę tamtej, poprawiając włosy przed lustrem. – Ta Schrympa jeszcze gorsza: taka mała owca.

– Pamiętam, że Falzarote pił mleko Schrympy.

– Taak… To też było kiepskie widowisko. Pierwsza żona powinna przynieść swoje piersi na tacy.

– Na tacy…? – W głowie Adamsa pracowała wiertarka udarowa.

– Wtedy wygląda to wykwintnie: niesie tacę, podtrzymując nią swoje piersi. Ale do tego potrzebna jest wysoka dziewczyna o dużych, podłużnych piersiach. Niska, pulchna Schrympa ma je nieforemne i za małe, mogła jedynie podejść do siedzącego i stanąć właśnie jak owca.

– Zaskoczył mnie ten zwyczaj.

– Zauważyłam. Jeszcze kawy?

– Nie… Samo musi przejść. – Podniósł się na poduszce. – Ale miała potworność na dłoni. Jakby odrębną żywą istotę.

– To czaszka rzekoma, craniu paradoxali. Z palcami w roli zębów.

– A co to za cholerstwo?

– Majstersztyk. Przyszła matka zażywa odpowiednie chemikalia i wtedy dziecku wyrasta taka dłoń. Ale sprawa rzadko się udaje. Zwykle rodzi się potwornie zniekształcony noworodek, którego trzeba zabić. Nikt ci wtedy nie zwróci forsy, trzeba jeszcze dopłacić rodzinie za stracone dziecko.

– Kto to zamawia?

– Wiesz, są rodziny, gdzie rodzą się piękne córki. Można sobie u nich z wyprzedzeniem zgodzić drugą żonę… Oczywiście, urodę nie zawsze się dziedziczy… – Uśmiechnęła się. – Bedel chciał wiele, to teraz ma kłopot.

– Kłopot?

– Pewnie. Przez tę dłoń Schrympy musi płacić podatek, jakby miał dwie drugie żony.

– Daj tę drugą kawę.

– Może trucizny do kawy?

– Nie. Nigdy. Odpowiedziała uśmiechem.

– Co oni z tymi kośćmi? To jakieś dziwactwo.

– Bądźże bardziej tolerancyjny… Ciało jest naszym największym dobrem, no nie? – Podsunęła mu filiżankę. – A kości stanowią jego najtrwalszą, więc najwartościowszą część. Mogą być symbolicznym reprezentantem całego ciała, któremu odda się należyty szacunek i je upamiętni, kiedy reszta już zbutwieje w ziemi. Niektórzy twierdzą, że to kości są ostateczną, najdoskonalszą formą istnienia człowieka.

– Więc jak tramwaj komuś utnie nogę, to zostanie już mniej wartościowy człowiek, bo niekompletny – Adams jęknął. Wiertarka w głowie przyspieszyła.

– Oczywiście – nie zauważyła jego ironii. – Kaleka nie jest tyle wart, co zdrowy. Wystarczy porównać ceny na targu. To przecież jasne. Wielu zachowuje kości z utraconej kończyny.

– Gotuje nogę, czy co…?

– Nie. Grzebie w suchej ziemi, aż kość się oczyści.

– Jak matkę Schrympy?

– Właśnie.

– Świat zwariował.

– Zawsze taki był.

– Ale te jego kielichy to mistrzowska robota. Ciekawe, jak nauczył się tak formować kość?

– Akurat technologia jest dość typowa. Najpierw trawi się ją w odpowiednim kwasie, żeby wypłukać wapń i zmiękczyć fragmenty organiczne; potem formuje, w co chce, i w końcu znowu nasyca wapniem, żeby usztywnić.

– Ale ta gładkość. Wyglądało to jak porcelana.

– Sztuczki warsztatowe. Uczą o tym w szkole, ale zapomniałam detale. Teraz idę do pracy, wpadnę wieczorem.

15.

Dopiero po południu zwlókł się z łóżka. Nad ulicami wirowały niespokojne chmury ptactwa. Tak wielkich stad gawronów, wron czy kruków Adams nie widział jeszcze nigdy. A wszystko w miłym, pastelowym świetle późnego słonecznego popołudnia.

Ulicą przemykały kobiety w szarych szatach. Wtem nad jednym z przechodniów zakłębił się wir ptactwa: czarna trąba powietrzna zaczynająca się od jednej postaci ludzkiej. Głośny szum skrzydeł, świst rozcinanego powietrza i nagle rozdzierający krzyk. Nieznany człowiek usiłował odeprzeć atakujące ptaki. Stał, ale zataczał się.

– Niechże pan wezwie pogotowie! – krzyknęła do Adamsa jakaś kobieta. – Przecież kruki wydziobały mu oczy! Ruszże się, człowieku!

– Ale jaki to numer?

Sama wybrała numer. Raz i drugi. Biła dłonią w obudowę ulicznego automatu.

– Cholera, ten też zniszczony – powiedziała bezradnie. – Po co wyrywają z nich przewody?

Oślepiony nieszczęśnik słaniał się na nogach. Spod palców ciekła mu krew. Wir ptaków rozproszył się. Czarna chmura uniosła się znad ulicy i rozpłynęła w błękicie słonecznego popołudnia.

Nieznajoma była roztrzęsiona, blada, miała spocone czoło.

– No, jednak coś słychać. – Jej twarz rozjaśniła się. Spojrzała na Adamsa. Zaraz jej wzrok uciekł gdzieś w przestrzeń, gdy zaczęła wielokrotnie wykrzykiwać meldunek do marnego mikrofonu. Wreszcie przyjęto zgłoszenie wypadku.

Niektórzy przechodnie próbowali udzielić pomocy oślepionemu. Ktoś podał płócienną chustkę do nosa. Ten przycisnął ją do oczodołów. Smużki krwi ciągnące jego policzkami zastygały. Przechodnie stracili zainteresowanie wypadkiem; zniknęła gdzieś kobieta, która wezwała pogotowie; Adams został naprzeciw szlochającego rannego. Po niebie przeciągały chmury ptactwa. Nie skupiały się w groźny, ciemny wir. Przemykający obok przechodnie lękliwie zerkali w niebo.

W dali rozległ się wyjący sygnał. Brzmiał coraz głośniej. Wreszcie z kolumny wolno jadących zakorkowaną ulicą pojazdów wyłonił się ambulans pokryty łuszczącą się żółtą farbą. Po minucie wlokący się żółwim tempem samochód zatrzymał się przy Adamsie.

– To ten naznaczony? – rzucił sanitariusz w białej furażerce.

– Ten.

Sanitariusz wziął pod rękę oślepionego i wprowadził do karetki, od tyłu, tam, gdzie wóz miał skrzynię z małymi okienkami zamalowanymi żółtym lakierem. Na ławkach po obu stronach siedziało już kilka poszkodowanych osób.

„W taki sposób oszczędzają na benzynie i samochodzie…?”, Adams pokiwał głową. „Czy może są takie korki na mieście, że prościej zebrać naraz kilkanaście ofiar?”

Kierowca wydobył protokół bieżącego kursu okrężnego i w odpowiedniej rubryce dopisał nazwisko i adres Adamsa, jako świadka wypadku. Ambulans powlókł się z prędkością pięćdziesięciu metrów na minutę do następnego wezwania.

– Jeśli ptaki nadlatują, należy opuścić taki rejon. To nawet dziecko wie – powiedziała Liliane, kiedy wpadła do niego wieczorem.

– Ja nie wiedziałem.

– To już wiesz. Uważaj na nie. Widziałeś, czym to grozi.

– Nie można temu jakoś zaradzić?

– Chcesz wystrzelać, może wytruć te ptaki…? Należy szanować środowisko naturalne.

Znowu byli razem. Najpierw wzięła kąpiel, chodziła przy nim nago, nawet musnęła go piersią, lekko, ale tak, by wyczuł, jak odgina się koniuszek; potem suszyła włosy, ale nie dała nawet się dotknąć. Jeszcze nie potrafił przywyknąć do jej prowokującej obojętności. Tamte chwile z podziemi coraz bardziej wydawały się wspomnieniem raczej snu niż jawy. Teraz trudno było nawet pomyśleć, by ta zdumiewająco zimna, a jednocześnie tak podniecająca kobieta kiedykolwiek do niego należała.