Wolnymi, miarowymi ruchami podpłynął pod wodospad. Powietrze wydychał pod wodę jedynie dla czystości stylu. Dawno nie pływał, teraz z przyjemnością odnajdował dawny rytm. Zatrzymał się: zupełna cisza.
Z progu wodospadu sączyła się wątła struga. Ani śladu huczącego żywiołu. „Spadając tędy, zdrowo bym się poturbował o kilkumetrowy próg”, pomyślał.
Starał się znaleźć drogę. Mrok skrywał rzeźbę skały. Oczy wolno przyzwyczajały się. Nad samą wodą ścianę skrywał cień. Adams spróbował po omacku: występy były mokre, pokrywał je śliski liszaj, chociaż skała była dobrze urzeźbiona.
Spróbował wspiąć się po występach. Najpierw wolno, żeby woda ociekła, potem nieco szybciej. Mroczna ściana zaraz nawieszała się nad głową. Raz za razem docierał do miejsc bez możliwości dalszej wspinaczki. Wtedy mocno odbijał się od ściany w powietrze i z głośnym pluskiem lądował w wodzie. „Frajda. Przynajmniej schodzić na ślepo nie trzeba”, pomyślał.
Próbował wejść w ścianę w kilkunastu miejscach, po obu stronach wodospadu. Ani razu nie zdołał wspiąć się wyżej niż na swoją wysokość.
Popłynął z powrotem miarowymi ruchami żabki. Wkrótce sięgał stopami piaszczystego dna. Brodził do brzegu, ociekając strugami wody.
– Długo cię nie było.
– Nie mogę znaleźć drogi przez próg. Nie poradzę sobie na oślep. Urzeźbienie skały jest w cieniu.
– Nawet jeśli znajdziesz, to jak mnie tam dostarczysz?
– Tam jest wyjście. Choćby nauczę cię pływać.
– Choćby… – Skrzywiła się. Podała mu zawiniątko. – To ostatnia świeca.
– Tam jej nie zapalę.
– Popłyniesz z zapaloną. Skoro tak dobrze pływasz… Usłuchał. Ostrożnie wszedł do spokojnej wody, dzierżąc w dłoni świecę. Nie było trudno tak płynąć. Musiał tylko uważać, by przypadkiem jej nie zatopić.
Przykleił świecę do występu bocznej ściany korytarza przy wodospadzie. Odsłoniła się rzeźba skalnego progu. Było łatwiej, niż myślał. Prawą stroną ściany dało się wspiąć bez większego trudu. Pokonał tę drogę do góry i z powrotem.
Nad progiem wodospadu potok ciągnął się dalej, niknąc za zakrętem korytarza. Przejście zbliżało się do zwycięskiego końca. Ostrożnie zszedł z progu, a z połowy ściany skoczył w czarną toń.
Najpierw trzeba było przekonać Renatę do zanurzenia całego ciała. To się jej spodobało. Teraz ona przejęła inicjatywę: nabierała powietrza i pozwalała unosić się wodzie.
– Frunę – powiedziała. – Ryby fruną.
Na więcej nie było czasu. Pokazał jej, jak płynąć razem. Delikatnie objął ją ramieniem, zarazem umieszczając się pod nią. Spokojnymi ruchami wolnego ramienia i nóg niósł ich oboje. Trzeba było tylko uważać, żeby przez przypadek nie zanurzyć jej twarzy pod wodę, bo wtedy wpadłaby w panikę, a przy wodospadzie było głęboko.
Na piasku zostawili większość odzieży, jego gladius i sztylet. Miał potem po to wrócić.
Zachowywała się ufnie. Może za mocno chwyciła się jego ramienia, może była zbyt spięta.
– Oddychaj ustami, żeby się nie zachłysnąć. Odmruknęła.
Zaraz znaleźli się w kręgu światła. Podsunął się pod nią, żeby mogła wesprzeć się stopami o jego ciało. Intensywnie pracował nogami, aby bardziej wydobyć ją ponad powierzchnię.
– Tutaj. Widzisz to zagłębienie?
– Tak.
– Spróbuj schwycić skałę.
Renata powoli obróciła się ku urzeźbionej ścianie. Adams podtrzymał ją w talii.
– Musisz wspiąć się wyżej. Szukaj chwytów. Jeszcze nie możesz wesprzeć nóg na skale.
Woda lała się na ich głowy. Nie było jej tu wiele, ale dość, żeby uprzykrzyć wspinaczkę.
– Ach…! Nie było innej drogi?
– Wcześniej tędy nie ciekło.
Już ujmował ją w pasie, zaraz potem wspierał uda. Zwinna dziewczyna szybko drapała się w górę.
– Idź miarowo, ale nie tak szybko.
– Ależ to łatwe, Hemfriu… Tylko że ślisko. Byle dalej od tej mrocznej otchłani. – Strugi rozbryzgiwały się na jej głowie. Wydawało mu się, że wody przybywa z każdą chwilą.
Nadążał za nią z trudem. Może dlatego, że za dużo uwagi poświęcał Renacie, a mniej na szukanie chwytów i stopni dla siebie, zresztą rozbijające się strugi wody utrudniały obserwację.
Próg był gładko wyślizgany. Teraz jeszcze spłukiwał go strumień wody. Wygodne chwyty były daleko. Musiał ją podsadzić, by przeciągnęła ciało ponad obłą krawędzią. Jemu było łatwiej do nich sięgnąć.
– Tutaj woda porwała mnie do kotła. Ani śladu dna czy wystającej skały. Tyle wody tędy waliło.
Spojrzeli z góry na kipiący krąg wydobyty z mroku blaskiem świecy. Nad progiem było ciemniej. Może w stropie znajdowało się mniej szczelin.
– Hemfriu, teraz tej wody też nie jest mało. Nie chcę zostać spłukana i roztrzaskać się o skałę albo utonąć.
– Wody przybywa z każdą chwilą.
– Chodźmy więc jak najszybciej. Mówiłeś, że to niedaleko.
– To prawda, ale jesteśmy prawie nadzy.
– Mam strój, a ty masz skorupę. Nie jesteśmy nadzy.
– Tam została broń i ciepła odzież.
– Usłuchaj mnie i chodźmy, zanim prąd nas porwie.
– Dobrze. – Pamiętał tamten huczący nurt, pędzący z nieprawdopodobną prędkością.
Wziął ją za rękę i poprowadził w głąb mrocznego korytarza. Potykali się na kamieniach, lecz w trzewikach nie obijali stóp. Woda sięgała kolan, ale płynęła jeszcze spokojnie.
Nadal jej przybywało. Wkrótce po świetle pozostał jedynie jaśniejszy kontur skał wokół progu.
Pojawił się strach: „Kiedy trafimy na wyjście? Czy uda się tam zdążyć, zanim woda nas zmyje?”. Renata ufnie podążała za nim, mocno trzymając go za rękę. Przypuszczała, że Adams prowadzi w znane sobie miejsce.
– Kiedy wyjdziemy z dziupli, to pędem pognamy w lewo do drugiej – pouczył ją. – W ten sposób ominiemy Górne Miasto. Nie ma po co tam wchodzić.
– Nie zgubisz mnie?
– Będę stale przy tobie.
Woda sięgała już do połowy uda, a nurt przyśpieszył.
„Jak potok spod lodowca, przybierający na wieczór”.
„Bardzo chciałbym już stanąć na tym zaśmieconym trawniku”, pomyślał. „Zobaczyć bramę stadionu przewodniczącego Nero, byle tylko ta cholerna woda nie zabrała z powrotem… Ile wtedy płynąłem?”, spróbował sobie przypomnieć. Mogło to być kilkadziesiąt metrów, mogło też być kilkaset, przecież niósł go wtedy rozszalały nurt.
160.
Wejście do Górnego Miasta otwarło się nagle, dopiero kiedy Adams w nie wszedł. Jego ramiona i barki znalazły się w blasku poranka. Chłodny wietrzyk rozganiający poranne mgły przyprawił o gwałtowne dreszcze. Światło zachmurzonego parku oślepiło. Ostrożnie stanął na mokrym głazie. Chciał uniknąć zranienia o nieskończenie ostry brzeg dziupli.
„Wysoko tutaj. Trzeba będzie ją podsadzić. Krawędzie tną jak ostrza”, pomyślał.
– Ribnyj, zbierajcie się! – dobiegł głos. – On przepadł. Oberwiecie za swoje nieudactwo. Za tydzień oddajemy nową latrynę w koszarach. Przyda się wkład osobowy.
Czyjaś mocna ręka schwyciła go za ramię. Wzrok zaczynał działać normalnie. Adams dostrzegł kilka ciężarówek milicyjnych, zwijających się funkcjonariuszy i wydających rozkazy oficerów.
– Mam go! Mam go, obywatelu przodowniku! – usłyszał triumfalny wrzask. Mocarne łapy unosiły Adamsa w górę. – No, wyłaźcie – sapnął funkcjonariusz. – Bez żadnych sztuczek.
Zdezorientowany Adams został przeniesiony przez krawędź dziupli i stanął na trawniku. Jeszcze ociekał wodą. Przed chwilą marzył, by się tu znaleźć. Teraz już o tym nie marzył.
Szarpnął się gwałtownie, aby ostrzec Renatę. Jednak Ribnyj zdławił jego krzyk dłonią. Ktoś inny sprawnie go obezwładnił. Adams poznał po charakterystycznych, szerokich kościach policzkowych grubo ciosanej twarzy przodownika Ciakena.
Natychmiast uspokoił się: Po co ostrzegać Renatę…? Dokąd miałaby uciekać? Należy ją wyciągnąć jak najszybciej, aby jej woda nie porwała. „Żeby tylko jej nie pozostawili”, struchlał.
– Tam jest ktoś drugi – powiedział Ribnyj. – On chciał go ostrzec.
– Zaczekamy. – Ciaken skinął głową.
– Krzyknij, a oberwiesz – powiedział do Adamsa. Ribnyj odetkał mu usta, czekając w pogotowiu, by przyłożyć, gdyby więzień nie usłuchał.
– Nie będę krzyczeć. – Adams nie mógł się doczekać, żeby ją jak najszybciej wyciągnęli.
– Z kim jeszcze uciekliście?
Rozmowę przerwała Renata, która właśnie wychyliła się, schodząc z Mostu łączącego odrębne przestrzenie.
– Hemfriu?!
Zanim zdołał coś do niej powiedzieć, silne ramiona funkcjonariuszy wydobyły dziewczynę z Cayleii. Została wniesiona do Górnego Miasta. Zawadziła butem o krawędź dziupli.
– Nie walcz – Adams odpowiedział na jej przerażone spojrzenie. – Oni czekali na nas.
– Zgadza się – burknął Ribnyj. – Równe trzy godziny. Adams nie zdołał wydusić z siebie słowa: to wciąż był poranek po tamtej nocy, kiedy włóczył się i pił podczas masowej imprezy na cześć przewodniczącego Nero.
– Kobieta znalazła się tu przypadkiem – zdecydował Ribnyj. – Odstawimy ją z powrotem. Miał być tylko Adams.
– Zaraz…! Jak przypadkiem? – Adams rozrywał pęcherz z dokumentami przytroczony do pasa. – Tutaj! Tutaj mam zaświadczenie! Ona jest pod moją opieką.
– Jakie zaświadczenie?
Adams podetkał Ribnyjowi pod nos certyfikat Reutela.
– Oo! To ciekawe! – Złakniony sukcesów, Ciaken wyrwał pismo z ręki podwywiadowcy. – Dołączy się to do akt sprawy. – Spojrzał surowo na Adamsa. – Nie poprawi to waszej sytuacji!
Oboje zostali skuci kajdankami i rozdzieleni. Któryś z milicjantów narzucił Renacie na ramiona filcowy szynel. Adams drżał z zimna.
Zaprowadzono ich do oddzielnych suk.
161.
Adamsowi wydano szare więzienne spodnie i takąż bluzę. Umieszczono go w pojedynce aresztu śledczego. Akurat była pora śniadania, więc strażnik przyniósł miskę słabo osłodzonego grysiku, kromkę ciemnego chleba i kubek przesłodzonej herbaty. Adams skwapliwie wziął się za strawę. Wikt więzienny nawet mu posmakował: odwykł od tych potraw. Potem przez zakratowane okienko długo wpatrywał się w chmury. Co jakiś czas pojawiały się między nimi fragmenty nieba. Zdumiewało go nasycenie błękitu. W Krum spomiędzy chmur wyglądała co najwyżej szara Pieczęć Sylwestra. I to też rzadko.