Выбрать главу

Cela, do której zaprowadziła ją Mówiąca, była większa i lepiej urządzona niż jej pokój w domu Hrabbana.

– Na wieczór masz spłukać włosy z proszku – rzuciła jeszcze w drzwiach Mówiąca.

163.

Adamsa przeniesiono z aresztu śledczego do regularnego więzienia. Oznaczało to tylko dwa posiłki dziennie i zakaz używania pryczy za dnia. Cela pusta, za duża na pojedynkę, na wyposażeniu aż cztery koce. „Widać jestem ważnym więźniem, skoro opróżnili dla mnie zbiorówkę”, pomyślał.

Nie było ciemno. Panował półmrok, światło wpadało tylko przez szczeliny w blindach, pod samym sufitem. Stanowczo za wysoko, aby wspiąć się tam i wyjrzeć na dwór. Jedynym sprzętem w celi było wiadro nakryte klapą. Adams mógł stać, dreptać w kółko albo siedzieć na zimnej posadzce, bo prycza musiała być na dzień składana. Mógł też pisać palcem w kurzu na podłodze.

Dreptanie jest całkiem miłym zajęciem, szczególnie kiedy porównuje się je z przesłuchaniem: myśli nikt nie wymusza, same przychodzą, te które chcą. Przesłuchania przeprowadzano regularnie, dwa razy dziennie. Zawsze wcześniej skuwano go w celi, a przesłuchania prowadził Ribnyj. Wielokrotnie zadawał te same pytania; do protokołu Adams musiał mu literować co dłuższe słowa. Ponieważ odpowiadał bez sprzeciwów, nie był bity. Schematyczne, ciągle te same pytania sprawiały wrażenie, że nikt nie jest zainteresowany wynikami śledztwa. Adams przyzwyczaił się i z pamięci recytował odpowiedzi. Ribnyj skwapliwie je notował, myląc się w pisowni tych samych wyrazów.

Adams zatrzymał się naprzeciw świetlika. W wąskim paśmie wpadającego światła leniwie poruszały się drobinki kurzu. „Słoneczny dzień mamy dzisiaj”, pomyślał. „Tramwaje już się wloką miastem, przeraźliwie zgrzytając na zakrętach; bezrobotni ustawiają się po pracę przy zbieraniu koźliny”.

Gdy słońce wdrapie się wyżej na nieboskłon, wąski promień zniknie. Adams uważał, że cela jest pod samym dachem i okap zasłania światło.

Co z Natalią…? Ta nieszczęsna piękność, stworzona dla niego, kojarzyła się z Górnym Miastem. Liliane ujawniła swą tożsamość, kiedy rozpostarła kolorowe skrzydła i pofrunęła, Natalia nie. Natalia pozostała zagubiona. Bez wątpienia bardziej niż on.

„W tym mieście sztuka Lulliusa działa lepiej niż gdziekolwiek indziej…” Adams palcem na kurzu nakreślił diagram, chociaż już wcześniej domyślił się, co wyjdzie.

Rysował kolejne wierzchołki, w kolejności chronologicznej: „Rzym” – „Liliane” (przecież już kiedyś ustalił, że łączyła oba te miasta) – „Behet.” (bo przecież to jego miasto) – „Natalia” – „Krum” – „Renata”. Połączył je bokami, oczywiście chronologia narzuciła obieg. Zrezygnował z dalszej analizy, przekątne musiały połączyć bądź miasta, bądź kobiety. Liliane trafiła tu z Rzymu, nic nowego. Prawdopodobnie tu zostanie, fruwając po niebie. Natomiast los Natalii wyglądał ponuro: obieg diagramu lullijskiego nakazywał jej trafić jeszcze niżej – żeby choć do Krum, a nie na płaskowyż.

„Zasługiwała na lepszy los”, pomyślał. Już miał wystartować do dalszej tury wzdłuż ścian celi, jednak zerknął jeszcze raz. Dostrzegł dobrą wieść niesioną przez diagram. „Jednak spotkam Renatę…” Przetarł dłonią twarz. „Więc jest jeszcze nadzieja. Tyle warta, co przypadkowo skreślony wykres”, pomyślał z sarkazmem.

Nie pomyślał, że Renata może samotnie powrócić do Rzymu, a on może pozostać w Górnym Mieście na zawsze. Na diagramie zabrakło też Falzarofy, Crispy i Złotej Pięknookiej.

164.

Przed kolejnym przesłuchaniem skuto Adamsa ciężkimi, ozdobnymi kajdanami, na których wygrawerowano tu wzory geometryczne, tu wypukłe oczy i wyszczerzone kły fantastycznego stwora. Zerknął parę razy na grawerunek, ale motyw nie przywiódł nic na myśl.

– To jakaś pokazówka…? – spytał Ciakena.

– Może przyjdzie pan Leviahatannah. Pośpieszcie się.

W sali przesłuchań Uombocco miał gościa. Obaj studiowali akta rozrzucone na biurku.

Przybyły łypnął spode łba na Adamsa. Miał szeroko sklepione, wypukłe jak ćwiartka sfery czoło; błyszczące, bezwłose ciemię; brutalną twarz o rysach wygiętych w zakrzepłym uśmiechu; o głowę górował nad Adamsem, był z półtora raza szerszy od niego w ramionach i miał nieprawdopodobnie grube uda. Wręcz emanował energią i siłą.

– Pan z Morza? – wyrwało się z ust Adamsa.

– No pewnie, że nie tamto gnijące ścierwo – obruszył się nieznajomy.

Adams musiał zrobić dziwną minę, bo Leviahatannah powiedział z gniewem:

– Jakże można brać za mnie gnijącą stonogę, utopioną w kałuży pod kamieniem?!

– Wija – poprawił Behetomotoh.

– Wija. Ale i z tego wija mają dość pożytku. W państwie, gdzie morzem jest mała kałuża pod kamykiem. A, co tam…

Podszedł do Adamsa i mocno złapał go pod brodę, wykręcając mu skórę na twarzy. Adams nie zaprotestował. Mocarna łapa zacisnęła mu szczęki, tak że nawet jęk nie zdołał się przedrzeć.

– To, według ciebie, miałby być Haddam Kadmon…? – Leviahatannah wyszczerzył w uśmiechu kremowe zęby. Z jego ust rozszedł się odór próchnicy. – Niedorzeczność. Przecież ten jest podstarzały… podłysiał nawet… – Pokiwał głową. – Niee, to jakieś nieporozumienie. Tamten był inny.

– Tłumaczyłem ci już różnicę – powiedział Behetomotoh, który rozsiadł się za biurkiem. – To przebiegło inaczej… – urwał. – Ale coś z Kadmona jest wypisane na jego twarzy. Przypatrz się uważnie, Panie z Morza.

– Taak – mruknął Leviahatannah. – Pamiętam, oczywiście. Synalek wplątał się w tę grę, no nie…? Synalek musi być podobny. – Badawczo spojrzał na Adamsa. – Na jakiś sposób rzeczywiście jest podobny.

– Natura tego podobieństwa nie jest oczywista na pierwszy rzut oka.

– Przecież widzę więcej niż zewnętrzną powłokę. Rozmowa toczyła się ponad głową Adamsa. Skute archaicznymi kajdanami przeguby zdążyły zdrętwieć; bolała żuchwa zgniatana wielką jak bochen dłonią Leviahatannaha, niby obcęgami. Ten wreszcie puścił Adamsa.

Więzień zaczął niezdarnie rozcierać sobie szczękę skutymi rękoma.

– To była kałuża…? – wysapał.

– Dla ciebie cała kraina! – huknął olbrzym.

– Dla mnie krainą było już Dolne Miasto.

– Właśnie! Śmieszny, mały bunt garstki drobinek!

– Wyłamali się spod twej władzy…? – rzucił Adams. „On włada nimi administracyjnie, ale stracił nad nimi rząd dusz…”, pomyślał. „Już nie należą do niego, nie różnią się od innych ludzi. Tyle że żyją w tamtym miejscu”. Spojrzał na Pana z Morza poważnie.

Ten domyślił się lub odczytał jego myśli.

– Czym dla mnie jest taki skrawek…?! – Pogardliwie wydął mięsiste wargi. – Małe miasteczko i parę osad. To jest nic! – Zaczął w złości uderzać pięścią w stół.

„To dlaczego tego nie zgnieciesz?”, pomyślał Adams. „Może próbowałeś, a oni odparli twój atak…?”

Widać to pytanie wypisane zostało i w jego oczach, bo Leviahatannah znowu wrzasnął:

– Legion!? To ledwie ze siedemdziesięciu, może osiemdziesięciu żołnierzy! Też mi legion!

Adams wiedział, że lepiej nie podnosić wzroku, bo znowu oberwie. Widać rzeczywiście obowiązuje swoista symetria i w kraju Leviahatannaha są miejsca, małe jak punkty, wyłączone spod jego władzy.

165.

Renatę umieszczono w pojedynczej celi. Mówiąca zdarła z niej strój, jednak jej nie pobiła. Uderzyła tylko kilka razy i niezbyt silnie. Potem już żadna inna funkcjonariuszka nie posunęła się do przemocy fizycznej.

Uwięziona otrzymała szary drelich więzienny: bluzę i spodnie. Na dodatek drugą zmianę ciepłej bielizny i kapcie. Dwa razy dziennie strażniczka przynosiła jedzenie, którego Renata nigdy wcześniej nie kosztowała. Nie smakował jej więzienny wikt.

Co drugi dzień przychodziła resocjalizatorka. Groźna, masywna baba wzbudzała jej lęk. Łypała na nią rozbieżnym zezem wodnistych oczu i wygłaszała swoje opinie i pouczenia, którym Renata musiała potakiwać. Dużo mówiła o uwolnieniu Renaty i obowiązku rozwijania się, jaki na Renacie nieuchronnie ciążył. Czasami Renatę korciło, żeby spytać o jakie uwolnienie chodzi Mówiącej, skoro nie można opuszczać nawet izby, jednak lodowate spojrzenia funkcjonariuszki zniechęcały do żartów.

Po wygłoszeniu dwudziestominutowego pouczenia Mówiąca wyciągała notatnik i rozpoczynała wypytywanie więźniarki. Chodziło głównie o detale życia w Krum oraz o ucieczkę kanałami. Po wysłuchaniu odpowiedzi Mówiąca, drapiąc się po tłustym brzuszysku, notowała je niezdarnymi kulfonami półanalfabety, ignorując znaki przestankowe. Po wizycie resocjalizatorki Renata oddychała z ulgą i upewniwszy się, że ciężkie kroki Mówiącej ucichły już na korytarzu, ustawiała zydel w stałym miejscu, na wydrapanych jego nogami śladach na posadzce.

Nudziła się w samotności, lecz było to lepsze niż natrętne indagowanie Mówiącej. Ustawiała zydel zawsze w tym samym miejscu: takim, by z niego widać było w oknie ograniczony linią murów fragment błękitu. Takiego nieba nie znała i jeszcze nie zdążyła się nim nasycić. Było zadośćuczynieniem za jej obecne, dziwne bytowanie.

Nie czuła się źle. Stale jednak rozmyślała o swojej sytuacji. Błogosławiła chwilę, kiedy Hemfriu jednak powstrzymał się i jej nie wziął. Wtedy zdecydowała się dać mu chociaż trzecie dziecko, by inne nie ubiegły jej jeszcze bardziej, ale teraz, bez stroju, jak udowodniłaby, że pozostała mu wierna? I tak nie było pewne, jak Hemfriu się zachowa. Na Linii były tylko Złote Gabery, i to nie jego wina, że im uległ, bo wiadomo, że ta istota to nieszczęście dla narzeczonej i tragedia dla żony. Ukradły mu dwoje pierworodnych dzieci, ale wrócił; jednak w tym olbrzymim mieście roi się od niewiast. Mówiąca wygląda szpetnie, ale choćby te strażniczki: urodziwe nie są, ale zdrowe, rumiane, postawne. Piersi nie mają dużych, ale jak szerokie biodra, jak mięsiste uda. Taka kobieta potrafi zarządzić dużym gospodarstwem, potrafi rodzić synów do późnych lat. Hemfriu nie wyglądał na interesownego, ale który mężczyzna potrafi być stały w swoich uczuciach? A jeśli zwodził, mówiąc, że ją kocha? Jednak zatrzymał się, kiedy mógł dostać wszystko – czyli dowiódł, że kocha. Ale jeśli zrobił to w jakimś celu? Jaki mógł mieć cel, skoro powstrzymywał się resztką woli?