– Niepotrzebnie dałeś się spisać sanitariuszowi – rzuciła, wcierając w pierś pachnący krem. Potem starannie spryskała pachnidłem skórę pod pachami. – Będziesz musiał świadczyć, a los świadka jest podły.
Adams chłeptał kawę, gapił się na Liliane i myślał o tym, by wziąć ją w ramiona.
– Dzwonił Bedel – kontynuowała, teraz wcierając sobie krem w ramiona i brzuch.
Miała idealnie proporcjonalną sylwetkę. Przedramiona i łydki wykrojone szczupło, lekkimi łukami, podkreślającymi delikatnie zaznaczone drobne mięśnie; smukłe przeguby dłoni, dłonie wąskie, palce długie, stopy drobne. Piękno piersi i harmonia zgrabnych bioder zachwyciły go już wcześniej. Teraz widział te szczegóły wyraźnie, jej piękno było nieziemskie, bezbłędne, jakby zmaterializowany ideał stąpał o parę metrów od niego.
– Deklarował, że załatwi ci lepszą pracę.
– Ślicznie wyglądasz.
– Też coś. – Wzruszyła ramionami. – Pewnie. Bardzo powoli się ubierała.
– Skąd wiesz, że jesteś bez pracy?
– Sam doszedłem do tego wniosku. To jakby inne miasto. Nie mogłem zostać bezwiednie zatrudniony.
Nie zdziwiła jej wypowiedź Adamsa.
– Szukaj więc pracy przez Bedela. Na mnie czeka przedszkole. Wyszła. Zostawiła na komodzie karteczkę z numerem telefonicznym Schrympa.
Przy apartamencie Adamsa był balkon; drewniany pomost wspólny dla wszystkich pokojów na piętrze. Zbutwiałe belki trzeszczały, a deski uginały się, kiedy po nich chodził, jakby pod ciężarem człowieka cała konstrukcja miała się zarwać.
Groźne chmury ptactwa rozproszyły się. Na błękitnym nieboskłonie trafiały się tylko pojedyncze gołębie czy wrony. Niezła pogoda na spacerek. Może trafi na uniwersytet, chociaż to kawał drogi stąd.
Do wieczora snuł się ulicami, po których walały się kupy śmieci, gnały w pośpiechu tabuny przechodniów, a z murów lał się żar. Ten Rzym był zaniedbany i biedny. Połamane, obluzowane płyty chodnikowe. Poobijany tynk, rozłożona miejskim smogiem cegła licówka. Witryny pokryte obłażącym lakierem, na których zza brudnych szyb przezierały to korkowane papierem butelki czy słoiki, to przywiędłe warzywa, po których uganiały się muchy.
Z twarzy ścierał pot zmieszany z kurzem. Wreszcie zmęczony skierował się ku hotelowi. Wędrował długo po mieście, jednak na uniwersytet nie dotarł. Może obawiał się konfrontacji z rzeczywistością…?
Wrócił zbyt późno, by dzwonić do Bedela.
Następnego dnia rano mógł leżeć z rękami pod głową i rozpamiętywać piękno Liliane lub zatelefonować.
Aster oddała słuchawkę Schrympowi.
– Czekałem na twój telefon, Adams.
– Liliane powiedziała, żebym zadzwonił.
– Tak, ale to twój telefon.
„Znowu jakieś dziwactwa…”, pomyślał Adams.
– Kończy mi się forsa, Bedel. Potrzebuję stałego zatrudnienia.
– Podobno jesteś stypendystą uniwersytetu.
– Czy rzeczywiście myślisz, że ktoś będzie mi tu płacił za moje badania…? – Adams powiedział dosadnie, ale rzeczywistość była tak dziwaczna, że wyszło chyba naturalnie.
– Dobrze. Wyślę w twoim imieniu list do Uombocco.
– Do przewodniczącego Nero…?
– Nie, do Uombocco, Człekousta – wyjaśnił Schrymp, cedząc słowa.
Liliane znikła. W pensjonacie dwa piętra niżej nic o niej nie wiedzieli. Listy Adamsa leżały nie odebrane w jej przegródce na recepcji. Zaczął się o nią obawiać, chociaż nie wiedział, do kogo powinien się zwrócić i czy w ogóle powinien starać się ją odszukać. Na razie co parę godzin sprawdzał, czy nie wróciła. Wolał zjechać windą dwa piętra, niż telefonować do jej hotelu. W recepcji powiadomiono go, że jego konto zostało zablokowane. Dostał więc na obiad tylko kaszę i gorącą wodę. Kelner kwaśno zaznaczył, że racja socjalna przysługuje każdemu gościowi hotelowemu. Adams nie protestował – gubił się w regułach rządzących tym wszystkim.
„Może gdybym nie pomyślał, że tutaj nie mam kontraktu, problem w ogóle by się nie pojawił…?”
16.
Chrypliwie zaterkotał telefon. Adams ostrożnie podniósł słuchawkę, aby do reszty nie ukruszyć drucików błyszczących spomiędzy zetlałej izolacji.
– Czy profesor Humphrey Adams, Junior…? – głos o obcym akcencie cichutko mruczał wśród trzasków i przerw.
– Tak, słucham.
– Ibn Khaldouni z socjologii. Zapraszam do dziesiątki, jeśli ma pan czas wpaść pogadać.
– Kiedy?
– Najlepiej zaraz. Właśnie nastawiam herbatę.
– Dobrze. – Adams czuł się niesiony mocą tajemniczych żywiołów, jak korek na fali.
– Proszę zabrać ze sobą grzałkę – dorzucił nieznajomy i odłożył słuchawkę.
Adams rozejrzał się po pokoju, czy czegoś nie zapomniał, poprawił koszulę i poszedł z wizytą.
Rząd jednakowych, ciemnych drzwi na korytarzu oblepionym odłażącą tapetą. Po ścianie przemknął płaski gekon.
„Marne żarcie, co, bracie…? Z rzadka chudy karaluch – hotelowa racja socjalna… I klimat tu za zimny dla ciebie, ledwie grzeją. Chociaż może powinny ci tak wystawać żebra, żeby łuskowate panny za tobą ganiały?”
Drzwi z przykręconą dziesiątką rzymską mieściły się na samym końcu korytarza. W tamtym odcinku działała tylko jedna i to marna żarówka. Ciemno, że ledwie numer widać.
Ibn Khaldouni okazał się niestarym jeszcze człowiekiem o niespokojnym, badawczym spojrzeniu. Chudy, lekko przygarbiony, nawykowo gładził czarną, przetykaną nitkami siwizny brodę. Długi, orli nos i sucha twarz dopełniały wrażenia bystrego ptaka.
– Żeby tylko instalacja wytrzymała. – Błysnął uśmiechem, włączając grzałkę. – Kuchenka wysadza korki co drugi raz. Nie lubię awanturujących się o byle co sprzątaczek.
– Ja właściwie rzadko tu bywam, więc jakby rzadziej trafiam pod ich ostrzał.
– Wiem. Dzwoniłem parę razy, zanim pana złapałem. Na recepcji powiedzieli mi, że mieszka tu ktoś z mojego uniwersytetu.
– Nie są zbyt uprzejmi. Chyba wyrzucają listy do mnie.
– To się zdarza – burknął Ibn Khaldouni.
– Zablokowano mi konto – oznajmił Adams.
– Kasza i woda?
– Właśnie.
– Przeżyłem to już kilka razy. – Machnął ręką. – Jakaś urzędniczka pomyli się w rachunkach i narobi kłopotów człowiekowi. Trzeba zawsze trzymać nieco gotówki, tak na parę dni, najedzenie. Chroni przed nierozgarniętymi urzędnikami. Zdążyli mnie tego nauczyć. – Ibn Khaldouni kroił chleb.
– Też staram się uczyć, ale wolno mi idzie.
– Ma pan ochotę na jajko na twardo? To uzupełni dietę opartą tylko na węglowodanach.
– Pewnie.
Ibn Khaldouni skinął głową, niczym chude ptaszysko. – Jestem stypendystą rządu egipskiego – zagaił, kiedy obaj usiedli już przy herbacie. – Lubię te chińskie ziółka.
– Ja też, chociaż wolę kawę.
– No, proszę. Nasz produkt, z Lewantu. A mimo to my przyjeżdżamy do was na stypendia, a nie odwrotnie.
– Różnie z tym bywało w historii.
– Właśnie. Dlatego tu jestem. Kiedyś, obszernie argumentując, wywiodłem, że Zachód nie jest w stanie wyprzedzić myśli arabskiej i… pomyliłem się zupełnie. Chcę zrozumieć przyczyny pomyłki. – Obojętnie obserwował gotujące się jajko. – Co szczególnego odkryliście, a może posiadaliście już wcześniej, co pozwoliło wam, wybacz słowa, dzikim przybłędom ze skrajnych stref świata, stworzyć tak skuteczne struktury państwowe? Dzięki czemu tak szybko pognaliście do przodu? To właśnie pytania, które postawiłem, a teraz za pieniądze podatników trudzę się nad odpowiedzią.
– Jak ty gotujesz to jajko?! – Adams zerwał się z fotela. Od paru minut w naturalny sposób przeszli na „ty”. Akademicy to jedno plemię.
– Co…?
– Wody w szklance za mało. Popatrz, jak tutaj przy przewodzie bulgoce stopiony plastik. Zrobisz zwarcie.
– Dolać wody? – Ibn Khaldouni był nieobecny myślą.
– Taak… Chociaż nie wiem, czy wystarczy. Lepszy byłby garnek.
– Chcesz to jajko na twardo?
– No, dobrze. Dolej wody.
Rozkrojone, parujące jajko pachniało smakowicie.
– Po bratersku: pół ty, pół ja.
– To lepsze niż kasza – pochwalił Adams. Chłodził poparzony przełyk, wciągając gwałtownie powietrze.
– Pewnie. Trójglicerydy.
– Masz już jakieś wnioski ze swoich dociekań? – Adams zebrał okruchy żółtka poślinionym opuszkiem.
– Taak. Na razie marnie mi płacą. Te ich pieprzone sycele wolniutko kapią.
– A coś więcej…?
– Uderza dwoistość Europejczyków. Mnie to pachnie synkretyzmem.
Adams uniósł brwi w zdumieniu.
– Nie upieram się przy terminologii. Ale my, no wiesz, Lewantyńczycy, reprezentujemy jedność. Nasze poglądy są spójne. Nie rozdzielamy dwóch spraw. Ale żeby rozdwojenie miało wam dać przewagę…?
– Mówże jaśniej. Nie nadąża półścisłowiec.
– Oj, Adams, przecież wiesz, co wolno tu wypowiadać, a czego nie. Mówię najjaśniej, jak umiem. W ramach reguł.
„Jesteśmy podsłuchiwani…? Co chciał przekazać między słowami?”
– Dobrze. Czuję rozdwojenie, wewnętrzną sprzeczność sytuacji, w której się znalazłem. Trudno mi znieść to wszystko. Też przebyłeś podziemia Watykanu?
– W jakimś sensie każdy musi je przebyć.
– Znowu nie rozumiem.
– Nie chcę przypadkowo stracić swego stypendium. Zbyt ciekawi mnie temat, by ryzykować. Co powiesz na ciasto pistacjowe?
– Pewnie. Lepsze niż kasza.
– Wszystko jest lepsze niż kasza z zasiłku.
– Odkryłeś w tym mieście coś charakterystycznego wyłącznie dla nich? – Pytanie sformułował tak, by Ibn Khaldouni mógł wyjaśnić więcej, używając innych słów.
Ten skorzystał z tej możliwości.
– Są tu dwa rodzaje ludzi – wycedził. – Jedni potrafią nazywać, inni nie.
– Jak to…?
– Obserwowałem więzy solidarności spajające mieszkańców tego miasta, by wyłowić, którym z nich przysługuje naturalne szlachectwo duchowe, czy mówiąc twoimi terminami, którzy mają naturalne predyspozycje do sprawowania władzy i ją tu sprawują. Zauważyłem, że właśnie tacy pozbawieni są zdolności nadawania nazw, definiowania. Sam zrób eksperyment. Poproś kogoś, by nadał nazwę czemuś istotnie nowemu. Jeden zdoła, drugi nie. – Na tym skończył i znowu pogrążył się w rozmyślaniach.