Выбрать главу

– Potrafisz z tego wywieść jak miałaby wyglądać Trzecia Generacja? – Adams spojrzał na zgarbionego Khaldouniego.

– Pewnie, że nie. Ale dzięki indukcji trochę przypuszczeń można z tego wyciągnąć.

– Pośpiesz się, bo znowu mnie wezmą na spytki.

Stary uśmiechnął się promiennie: znaleźć wiernego słuchacza to zawsze radość.

– Pierwsi zmysłów wcale nie mają, my mamy ich pięć. Trzecia Generacja może być wielekroć bardziej zmysłowa niż my.

– Akurat zmysłowa? A cóż w tym nowego…?

– Nie w tym sensie, jak myślisz. Każdy zmysł to nowy typ doznań. Wzrok to kolory, perspektywa, to mgła, to precyzyjne zrozumienie linii, geometria; słuch to świadomość sekwencji, dzięki temu najprostsze zrozumienie wyrafinowanego piękna, algebra. Mam mówić dalej?

– Parę nowych zmysłów?

– Co tam parę? Dlaczego nie setki nowych parametrów, opisujących istnienie, a odbieranych i rozumianych bez wysiłku?

– Czuję się pokrzywdzony.

– Nie ma powodu. Coś za coś. Może będą niewyobrażalnie słabsi od ciebie? Może przy nich twoja krzepa to jakby ruchy górotwórcze, jakby trzęsienie ziemi?

– To jeszcze nie równoważyłoby wspaniałości ich świata. Setek nieznanych mi rodzajów sztuki.

– Ty musisz przejść przez śmierć, docierasz do niej po przejściu przez sito życia na ziemi. Skąd wiesz, czym oni mogli zostać doświadczeni dla równowagi? Może nagrodą dla ciebie będzie już samo bycie z nimi?

– Gorzkie to.

– A jeśli będziesz mógł spoglądać na ich świat ich oczami od zmysłu numer pięćdziesiąt, pięćdziesiąt jeden, dwa, trzy i dalej?

– Zaczyna mi się tam podobać. Gdybym jeszcze był razem z Renatą… – Adams obserwował pająka łażącego po suficie. Zaraz skończył śledzenie drapieżnika: skakun karkołomnym łamańcem poleciał w zakurzony kąt.

– Nawet On nie chciał pozostać samotną doskonałością.

– Nieźle popracowałeś na wczorajszym spacerniaku.

– Jasne. Pomyślałem na przykład, że mogłoby ich naraz obowiązywać wiele czasów, płynących w różnych kierunkach.

– Dlaczego nie uwolnieni od czasu?

– Zarówno Pierwsi, jak i my jesteśmy chronologiczni: podlegamy upływowi czasu. Nawet śmierć nas z tego nie uwalnia, tyle że zmienia przaśną zwyczajność w niesamowitą frajdę albo w udrękę. Nie ma powodu, by przypuszczać, że oni są pozaczasowi.

– Nie ma też powodu przypuszczać co innego.

– Ach, Adams! Oczywiście, że nie. Nie ma też powodu przypuszczać, że Trzeci istnieją lub będą istnieli. W żadnym objawieniu nie powiedziano, że są, ani nie powiedziano, że ich nie ma! Ja po prostu snuję domysły, posługując się swoistym rodzajem indukcji, jacyż też mogliby być, gdyby byli. Posiłkuję się przy tym znaną relacją między nami a Pierwszymi. A przy okazji próbuję ci wyjaśnić, dlaczego uważam, że do Nieba warto iść.

– Dobra. Mów dalej.

– Może żyjąc w świecie o wielu płynących czasach, mogą dzięki temu po nich wędrować? Wracać do starych historii, zmieniać je na inne, przeżywać je od nowa, a wreszcie odtwarzać te raz zmienione.

– Wędrować w czasie…? Więc jednak będą pozaczasowi.

– Nie pozaczasowi, a wieloczasowi. Wiele nitek czasu, wiele dróg, losów. Poza czasem widzisz naraz wszystko, jak jedną rzeźbę. Wiesz stale wszystko, znasz początek i koniec. Wieloczasowi mieliby zdolność wyboru drogi. Jak samochód na skrzyżowaniu. Jednak zawracać w tunelu ani na moście nie wolno. Ani nad kanałem w warsztacie mechanicznym. Znaczy, ta zdolność mogłaby być ograniczona. – Uśmiechnął się.

– Jednoczasowi… – jeszcze raz poprawił Adams -…tylko ich czas miałby strukturę rozgałęzioną.

– Niekoniecznie. Mogliby, na przykład, wędrować ulicami czasu w różnych kierunkach. A jeśli i to cię nie zadowoli… – Ibn Khaldouni rzucił Adamsowi przeciągłe spojrzenie -…to, na przykład, istnienie każdego z nich może być mierzone kilkoma niezależnymi upływami czasu, o różnej szybkości i różnym zwrocie strzałki.

– Mali, niewiarygodnie nędzni, ta nędza ma być dla mnie tak widoczna, a przy tym wszystkim jakże różnorodni. Chyba nie można sobie czegoś takiego nawet wyobrazić.

– Nie jest tak źle. – Ibn Khaldouni rozpogodził się. Widać już to sobie dokładnie przemyślał. – Jeśli nie będziesz się upierał, bym ci zademonstrował model świata wieloczasowego, czego nie potrafię, to możesz zaraz dostać przykład reszty.

– Dobra, niech leci.

– Jasne! – Ibn Khaldouni parsknął śmiechem. Podszedł do kupy brudnej bielizny, przygotowanej do zdania do pralni. Wybrał stamtąd zwiniętą, szarą koszulę więzienną i rzucił nią w Adamsa.

Ten odruchowo schwycił kłąb w ręce.

– No, co ty…?

– Obejrzyj pod pachami. Słońce przygrzało, więc przepocona na spacerniaku, pot już wysechł.

Adams ujrzał białe linie o delikatnej, nadzwyczaj skomplikowanej, wielokrotnie rozgałęzionej strukturze, powstałe na granicy wczorajszej plamy potu.

– Prawidłowa chromatografia, bogate wzory, wyjątkowo bogate figury.

– A jednocześnie nędzny brud, aż krzywisz się z odrazą; słabe, wystarczy potrzeć palcem, a się rozsypuje – powiedział Ibn Khaldouni.

Adams odrzucił mu koszulę.

– Dobry model. Punkt dla ciebie.

Załatwienie statusu rezydenta nie zajęło wiele czasu. Ibn Khaldouni nie słyszał o czymś takim. Twierdził, że wymyślono to specjalnie w celu rozwiązania sprawy Adamsa. Wystarczyło jednak, że wyraził tę wątpliwość w jednej z rozmów, a już przy okazji następnego posiłku Ciaken powiedział:

– Wy też, Kalduni, możecie starać się o status rezydenta. Nigdy wam do tej kapuścianej pały coś takiego nie przyszło, a możliwe, że Człekoust i waszą prośbę rozważy pozytywnie.

Podanie Ibn Khaldouniego nie utknęło w kupie papierów na czyimś biurku. Wkrótce zezwolono mu na opuszczanie budynku Ochrony Ludności. Ponieważ nie miał co ze sobą zrobić, a i źródeł utrzymania na razie nie miał, więc zaproponowano mu złożenie podania o możliwość dalszego nocowania w celi, póki nie znajdzie się dla niego jakaś praca. Tę prośbę również rozpatrzono pozytywnie. Przyznano mu prawo opuszczania celi dwa razy w tygodniu, po półtorej godziny. Przeciąganie czasu spacerów, jak również naruszanie regulaminu mogło zostać ukarane wydaleniem z więzienia.

Długi spacer zaróżowił chude policzki Ibn Khaldouniego. Wyglądał bardziej rześko.

– Na mieście stawiają kilka mechanitonów - powiedział. – Oczywiście w centrum, nie w biedniejszych dzielnicach.

– A co jeszcze widziałeś?

– No właśnie to. Gapiłem się, jak stawiają nowy mechaniton. Montowali go z całych sekcji już na postumencie. Wcześniej zwalili poprzedniego fragonarda. Jeszcze tam leżą jego fragmenty: szare, skórzaste pasma i zbielałe kości. Namoknie na deszczu, to się psy za to wezmą.

– Nie wezmą. Ciało jest przesycone substancją konserwującą. Pies, który się tego nażre, zdechnie na drugi dzień. Dobrze zrobiony fragonard może stać dziesiątki lat. – Adams przypomniał sobie lekcje ze sztuki praktycznej, jakie kiedyś dawała mu Natalia.

– Do postumentów domurowują betonowe schodki, jakby rzeźba miała kiedyś z tego zejść.

– Cieszę się, że wpadli na taki pomysł. Mechanitony są piękne, fragonardy stale napawały mnie grozą. Nie mogę bez uczucia wstrętu myśleć o przemysłowym przetwarzaniu ciała ludzkiego.

– Te mechanitony, które widziałem, to właśnie przemysłowa robota: korpusy, ramiona czy uda odlane z formy, niezbyt dobrze dopasowane do siebie; czasem sprawiają wrażenie, jakby poszczególne części dobrano z różnych zestawów.

176.

Bez wcześniejszego powiadamiania, Adamsa zwolniono o trzeciej nad ranem. Nie było powodu, żeby odstępować od zwykłej procedury tylko dlatego, że więziony był bezpodstawnie. Nie narzekał, ponieważ rekompensata za czasowe ograniczenie wolności opiewała na dziesiątki tysięcy syceli. Za tyle pieniędzy mógłby chyba kupić całą warownię Krum. Z uwagi na wysokość wypłacono mu kwotę w banknotach, nie w monetach. Ponieważ ujęto go jedynie w przepasce biodrowej, więc wydano mu komplet używanej odzieży, za który musiał zapłacić. Łachy nie były bardzo zużyte, chociaż kurtka została nadjedzona przez mole. Cenę odzieży już wcześniej potrącono z odszkodowania. Spytał, czy Renatę także zwolnią, jednak Clfugg, który go wypisywał, odmawiał odpowiedzi na jakiekolwiek pytania.

„Zawsze w takie dni musi siąpić”, pomyślał Adams.

Podniósł kołnierz i powlókł się mroczną ulicą. Do rana przemókł zupełnie. Przynajmniej na mieście było zupełnie pusto. Męty unikały takiej pogody.

Dotarł aż nad Typhure i przeszedł przez most. Nad ranem ruchu ulicznego jeszcze nie było. Szedł środkiem jezdni, omijając trzy rzędy posągów przewodniczącego Nero, umieszczonych po bokach i na środku, między dwoma pasami jezdni. Były to fragonardy z głowami wykonanymi z białego tworzywa w metalowych wieńcach laurowych. Rysy twarzy Nerona uchwycono całkiem nieźle. Niektóre z głów były przegięte, jakby zaraz miały się ułamać. Wszystkie fragonardy oblazły zielonkawymi liszajami od oparu stale unoszącego się nad Typhure. Służby miejskie usuwały tę lepką, cuchnącą warstewkę i uzupełniały ubytki białym lakierem, co formowało mozaikę plam i łat.

Zmarznięty i głodny przycupnął na bulwarze i wystawił się do bladego słońca, z rzadka przeświecającego przez chmury. „Marny ten pierwszy dzień na wolności”, pomyślał, tłumiąc dreszcze. Od żółtego nurtu niósł się smród. Łachy najszybciej schły na ciele, więc kurtki nawet nie zdejmował, choć przez to odzienie nabędzie odrażającego zapachu. „Za parę dni nie będę się różnił od kloszarda”, pomyślał.

Koło południa głód zaczął bardziej doskwierać, Adams poszedł poszukać jakiejś jadłodajni. Na drugim skrzyżowaniu zgromadził się niewielki tłumek. Ruch zamknięto, a na skwerek na małym rondzie wjechał archaiczny dźwig samochodowy. Chyba tutaj kończono stawiać mechaniton opisany przez Ibn Khaldouniego.

Właśnie kotwiono górną część korpusu. Łączniki wykonane z białego metalu nie chciały dobrze pasować do szczelin między blokami mlecznego tworzywa. Instalatorzy próbowali je dopasować uderzeniami młotka. Powstawała pokraczna postać częściowo roznegliżowanej niewiasty o źle dobranych nogach, nierówno zamocowanych w bloku biodrach i skrzywionym torsie.