Выбрать главу

„Ależ pokractwo”, Adams pokręcił głową. „Nijak się to ma do piękności, które spotkałem w korytarzach pod Watykanem”. Akurat obok leżał tors jednej z postaci fragonarda. Jakiś ulicznik wydłubywał z jego głowy gałki ceramicznych oczu. Umyje się je i kupią w sklepie z częściami anatomicznymi.

Zniechęcony, Adams zawrócił i odszedł. Kilka ulic dalej napotkał następną grupę gapiów. „Nagle tyle tego stawiają…”, pomyślał.

Na walcowym postumencie właśnie skończono wznosić postać niewiasty w szacie udrapowanej z jednego kawałka kamiennej tkaniny. Ten mechaniton wyglądał lepiej: można było nawet powiedzieć, że posąg jest piękny. Zastąpił na cokole grupę konnych fragonardów. Resztki usuniętej rzeźby właśnie ładowano na ciężarówkę.

– Wyładnieje to skrzyżowanie – powiedział Adams do przyglądającego się robocie zabiedzonego, siwego mężczyzny.

– Na cholerę to wprowadzają? – burknął stary. – Komu potrzebne takie luksusy…?

– Będzie mniej tych brunatnych trupów.

– No i co…? W dziurawych trampkach, myślałby kto, że taki bogaty!

– Nie jestem bogaty.

– No to co tak gada? Jak spadnie popyt na fragonardy, to co ja zrobię? Z czego będę żył na stare lata? Szwagier już zawarł umowę na swoje ciało, a ja jeszcze nie zdążyłem. Raty może nie są wielkie, ale to pewny pieniądz, człowiek na stare lata z głodu nie umrze. A teraz panie, co…? Co będzie, jak oni przestaną zawierać umowy? Już kazali się złożyć na tę pałubę. Przez pięć lat się z tego nie wypłacę. A jak jeszcze będą stawiali następne?

– Dawniej tego nie budowali?

– Pewnie, że nie. Podobno to jakiś przybłęda podsunął naszemu dobremu panu Człekoustowi. Ja bym takiego… – Stary wygroził suchą pięścią. W ciemnej, dusznej knajpce w suterenie zjadł nadzwyczaj cienką, zakalcowatą pizzę i popił skwaśniałym piwem. Wszystko kosztowało krocie. Nie pamiętał cen z Miasta pod Skałą. Kwota otrzymana z Urzędu Ochrony Ludności topniała.

Nie miał dokąd iść: ani pracy, ani noclegu. Na uniwersytet go pewnie nie wpuszczą, by nie spotkał Natalii; o ile jeszcze nie opuściła Miasta pod Skałą. Zamyślony, snuł się ulicami miasta. Jeszcze rano wydawało mu się, że łatwiej będzie wyciągnąć Renatę z więzienia, kiedy on wyjdzie na wolność. Teraz nie był już tego pewien.

Ileż można łazić brudnymi ulicami miasta? Pod wieczór spytał o tani nocleg jednego z umundurowanych lewtanim, którzy szwendali się po ulicach. Lewtan zatrzymał przechodnia, samotną kobietę, zakutaną w czarną szatę.

– Zaprowadźcie obywatela do jakiegoś taniego hotelu – polecił nieznajomej.

Ta wysłuchała funkcjonariusza, ręką przytrzymując skraj szaty, która zasłaniała jej twarz. Skinęła głową, by Adams poszedł za nią, i podreptała przed siebie. Milczała przez całą drogę, chociaż Adams próbował zagadywać. Wysoka, trzymająca się prosto, stale mu kogoś przypominała.

Zaprowadziła go na ulicę, którą kiedyś kojarzył z rzymską Via Cola di Rienzo. Zatrzymała się przed bramą szarego gmaszyska o zakratowanych oknach.

„Można było podjechać tramwajem”, pomyślał.

– To tutaj – nieznajoma powiedziała przyjemnym, niskim głosem i odeszła, zanim Adams zdążył podziękować.

W ciemnej sieni, w zbitym ze sklejki kojcu oświetlonym gołą żarówką, urządzono recepcję hotelową. Zasuszony recepcjonista z siwymi włosami w uszach mrużył oczy nad książką hotelową wypełnioną niewyraźnymi wpisami. Podnosił ją do światła i zbliżał niemal do nosa.

– Są jeszcze wolne miejsca – powiedział w końcu. – Większość schodzi się tu na poprzedniej zmianie i musiałem sprawdzić – dodał. – Lewe skrzydło. Słup trzydziesty drugi, prycza druga od dołu. Buty zostawić przy wejściu. Dwanaście tysięcy syceli za dobę. Śniadanie, kolacja i łaźnia wieczorem wliczone. – Wskazał dłonią dalszą drogę.

Adamsowi włosy stanęły dęba. Cena porażała. A może po prostu dwie różne waluty miały tę samą nazwę?

„Jeszcze dwa noclegi tutaj i zostanę bez grosza”, pomyślał.

Z korytarza wszedł w lewe drzwi. Uderzył go smród spoconych stóp. U wejścia stała szafka na obuwie gości hotelowych. To od niej tak cuchnęło. Na podłodze leżało jeszcze sporo filcowych kapci. W sypialni nie wolno było chodzić w butach. Wybrał kapcie dla siebie.

Dalej znajdował się niski, długi, mroczny korytarz, oświetlony gołymi żarówkami. Po obu stronach kotary zasłaniały piętrowe prycze. Zza niektórych dochodziło chrapanie. Słupy między kotarami ponumerowano białą farbą. Znalazł trzydziesty drugi. Zbita z desek i nakryta kocem prycza była nieoczekiwanie szeroka, w kącie leżało kilka poduszek oraz kłąb śmierdzących pledów do przykrycia. Jeszcze nie zdążył się ułożyć, kiedy rozległo się wołanie na kolację. Zza kotar wyłoniło się nieoczekiwanie wielu ludzi. Podążył za innymi do stołówki. Podali po aluminiowej misce zupy z koźliny, do tego pajdę chleba i na drugie talerz kaszy z omastą. Całkiem niezłe w porównaniu z więziennym wiktem. Stołowali się tu najróżniejsi ludzie, chociaż na ogół starsi. Stołówkę dla kobiet umieszczono w prawym skrzydle. Nawet małżeństwa kwaterowano osobno.

Po posiłku była zbiorowa łaźnia, z której jednak Adams nie skorzystał, gdyż bał się, że w czasie kąpieli w niewielkim basenie ktoś ukradnie mu odzież, a poza tym niezbyt czysta woda groziła zakażeniem. Na noc zbiorowa prycza wypełniła się. Okazało się, że sprzedano po trzy noclegi za dwa miejsca i na czteroosobowym posłaniu musiało spać sześć osób. Z konieczności ułożyli się na przemian: nogi, głowa, nogi. Nawet poduszek zabrakło. Przynajmniej pluskiew nie było.

Ciężko było zasnąć w smrodzie i przy chrapaniu. Adams zbudził się z bólem głowy. Po śniadaniu – talerz grysiku na mleku – jak najszybciej opuścił obmierzłą noclegownię. Jego butów już nie było, więc zrobił to samo, co złodziej: ryzykując grzybicę, wybrał pierwsze lepsze, pakusące na stopy.

177.

Dzień był słoneczny i ciepły. Adams czuł się nieświeżo, kości bolały. Pieniądze szybko znikały, a widoki na stabilniejsze bytowanie na razie nie pojawiły się. Mrużąc oczy od słońca, rozglądał się po ulicy. Przypadkiem zauważył ogłoszenie o pracy dla ochroniarzy.

„Od biedy mógłbym się tam zatrudnić”, pomyślał. „Forma po służbie legionowej jeszcze została, a walczyć się poduczyłem. Mógłbym też prowadzić kurs początkowy dla adeptów albo nawet doskonalić agentów służb specjalnych jakichś słabych, mało walecznych armii”, uśmiechnął się do swoich myśli.

Zaraz jednak jego uwagę zwróciła wysoka, szczupła kobieta, szczelnie zawinięta w czarną szatę. Czyżby wczorajsza przewodniczka…? Niby śpieszyła się do swoich zajęć, nieco zgarbiona i zaaferowana, ale raz i drugi zerknęła na niego spod szaty narzuconej na głowę.

– Chodź za mną, ale ostrożnie – szepnęła, mijając go.

Timbre jej głosu wydał się znajomy: niski, przyjemny. Szła szybko, jakby chciała mu uciec. Rzadko, znikając w przecznicy, zerkała, by sprawdzić, czy Adams za nią nadąża. Ten rozglądał się, czy ktoś ich nie śledzi. Parę razy wydało mu się, że mają ogon, ale potem podejrzany osobnik gdzieś przepadł.

Po półgodzinie kluczenia wąskimi uliczkami kobieta zatrzymała się przed wysoką bramą z blachy, przyozdobioną mosiężnym ornamentem. Miejsce wydało się Adamsowi znane. Nieznajoma otworzyła zamek. Adams zniknął za nią w uchylonej bramie. Falzarota już zrzuciła szatę z głowy, teraz starannie zamykała odrzwia. Nie była łysa, miała krótkie, jasne włosy. „Piękna dziewczyna i bardzo zgrabna”, pomyślał.

– Wypuścili mnie tydzień temu – powiedziała.

– A Karen, a twój mąż?

– Nie wiem, co z nimi.

– A twoje dzieci?

Wzruszyła ramionami.

– Falzarote od razu posłał pierworodnego synka na terofim. Najstarsza córeczka poszła na manu. Reszty też już nie mam. Jestem zupełnie sama. – Pokręciła głową.

Poszedł za nią w głąb domostwa. Atrium było zamiecione, ale na korytarzach zalegało sporo kurzu.

– Trudno mi samej jednej utrzymać w czystości cały dom. Odkąd przepadł Falzarote, brakuje pieniędzy. Musiałam zwolnić służbę. Ochrona Ludności wypłaca mi niewielką rentę, która ledwie starcza na żywność i bieżące opłaty. I tak miło z ich strony, że zgodzili się na coś takiego, mimo że to zniknięcie nie zostało jeszcze wyjaśnione.

Adams pokiwał głową.

– Poznałam cię wczoraj, zanim zaczepiłeś tego funkcjonariusza. Nie mogłam sama podejść i zagadać, bo miałeś na karku chyba ze trzech ogonów. Lewtan wybawił mnie z kłopotu. Dzisiaj godzinę czekałam na ciebie przed hotelem. Mam nadzieję, że ich wszystkich zgubiliśmy.

– Gnałaś jak sarna.

– Chodźmy na piętro, tam utrzymuję pokoje w lepszym stanie. Przygotuję ci kąpiel, zmyjesz wspomnienie po hotelu.

– A wcześniej po więziennej celi – powiedział. – Zwolnili mnie dosłownie wczoraj. Szukam pracy.

Zaniosła świeży ręcznik do łazienki.

– Przynieść ci kieliszek do wanny?

– Później.

Wymoczył się w ciepłej wodzie. Brakowało mu tego. Znalazł męski, czarny szlafrok w wielobarwne potwory z wyłupiastymi oczyma.

– Może być na obiad koźlina? – Falzarota pokornie skłoniła głowę. Nie uwolniła się jeszcze od starych nawyków. Chodziła teraz w czarnym kimonie, ciasno spiętym białym pasem. Podkreślało to jej talię i biust. Na plecach pysznił się wyhaftowany złotą nicią skrzydlaty smok.

– No pewnie. – Uśmiechnął się, wpadając w głęboki fotel. Było mu dobrze, wygodnie, ciepło. Gospodyni urzekała posągową urodą, chociaż od ostatniego razu jakby się nieco zgarbiła. Może tylko chwilowo przygniotły ją bieżące trudności.

Podała mu gorącą, bardzo słodką herbatę ziołową z łyżką alkoholu.

– Telewizor masz w szafce koło drzwi – rzuciła już z korytarza. Wypił niewiele ponad połowę kubka, a już zmorzyło go zmęczenie.

Piękna gospodyni zbudziła go na obiad. We śnie zsunął się z fotela na rozłożone na podłodze futro.

– Jeszcze nie zaczęłam starać się o status wdowy – odpowiedziała na pytanie, co zamierza zrobić. – Obawiam się, że mogą mi wtedy odebrać kamienicę. Wiesz, jeśli ktoś mnie zechce i ja go zechcę, mogę też zostać drugą żoną. Nie sprzeciwię się. Jeszcze zachowałam sylwetkę. Urodziłam wiele dzieci, a wszystkie mi odebrali. Nie ma sensu rodzić dzieci w Mieście pod Skałą. Tylko się piersi od karmienia rozciągają, a na brzuchu robią zmarszczki i rozstępy. Marny pożytek z tego, że nie wolno oddalić pierwszej żony, tak jak wolno drugą. Dlatego zapuściłam włosy.