Już w dzieciństwie zauważyła, że w razie braku innych argumentów czasem sam wrzask pozwala jej osiągnąć cel. Inni ustępowali dla świętego spokoju, a ona doskonaliła swą sztukę. Wielu wpada w słowotok, jednak słowotok tej niewiasty osiągał natężenie ogłuszającego krzyku. Ludzi podzieliła sobie na tych, którym zazdrościła lub których się bała, a przed którymi się płaszczyła; oraz innych – wrażliwszych, może słabszych – którymi gardziła, a których traktowała z góry, jak marny nauczyciel ucznia. Dla realizacji swych zamierzeń usiłowała wykorzystywać bliskich. To jednak było zbyt widoczne. Inni zauważali, że są traktowani instrumentalnie, i odsuwali się od niej. Wreszcie oddalili się wszyscy, a ona pozostała sama, w butelce z zielonego szkła.
– I Skąd ja to wszystko wiem? – spytał Adams medstrażniczkę. Rozumiał, że w zielonej butelce tę kobietę zamknęły pycha, chciwość i gniew.
– Tu wiadomo. Niżej ujawniłoby się jeszcze więcej, ale tam nawet ja boję się zejść.
– Czy ona kiedyś opuści tę butelkę?
– Nigdy. Ona nie ma innych dążeń niż posiadanie i władzę. To haczyk, z którego nigdy się nie wyplącze. Widziałeś jednoosobowe piekło. Bez płomieni, smoły…
– Chyba okropniejsze niż tamto za Płomienistymi Wrotami. Dlaczego ona to wszystko czyniła?
– Sobie uzasadniała to na różne sposoby, na przykład, że czyni to dla dobra swoich dzieci, jednak tylko zaspokajała swoje pragnienie posiadania i władzy. Pragnienie, które nie jest do zaspokojenia. W sumie poważnie zaszkodziła wszystkim ze swego otoczenia. Wszczynane przez nią awantury już wystarczały, by w długim czasie okaleczyć psychikę bliskiego człowieka.
– Wiele jest takich spiczastych klatek?
– Tysiące milionów Rogów, choć nie wszystkie wyglądają jak butelki z zielonego szkła. Miejsca dla tych, których życie upłynęło na robieniu niegodziwości małego formatu.
– Chodźmy już stąd. – Nie chciał dłużej patrzeć na osobę tkwiącą na wieki w piekle swej psychiki.
Czekało ich nie kończące się podejście krętymi schodami, jednak szedł szybko, byle dalej od tamtego poziomu. Medstrażniczka jeszcze wielokrotnie otwierała ogień do atakujących drobnych harpii. Po tym, co zobaczył, stwory wydały mu się swojskie i dziwnie bezradne.
Tamarell zarumieniła się z wysiłku. Gdy zamykała już drzwi na klucz, jej twarz pokrywały białe wzory. Delikatny rysunek białych nitek, jak puch czy pióra, upodabniał jej twarz do oblicza drapieżnego ptaka. Rysunek był ledwie widoczny, bo rumieniec słaby, a karnacja skóry bardzo jasna.
Adams odważył się spytać o ten wzór.
– Niektóre mówią, że to część munduru. Mój wzór jest chyba bardzo ładny. Lubię tę ozdobę. Sama go wybrałam – skwitowała jego pytanie.
– Jak to się stało, że kiedyś musiałem tam schodzić Mostem, długą drogą trwającą całymi dniami, a dzisiaj tylko po tych schodach i już…? – spytał, gdy wrócili do urzędu i usiedli za biurkami.
– Nie zbliżyliśmy się tam ani na ułamek odległości pokonanej kiedyś przez ciebie. Rogi są nieskończenie wyżej od Paszczy, do której zajrzałeś przez Płomieniste Wrota. Nie obawiaj się.
– Już nigdy więcej mnie tam nie sprowadzaj.
Choć myślał, że wyprawa zajęła kilkanaście godzin, okazało się, że uwinęli się w niecałe dwie godziny i do końca dniówki jeszcze sporo zostało. Zdążył wiele razy kichnąć od kurzu pokrywającego papierzyska i wypić sporo szklanek gorzkiej herbaty. Nie zdziwiło go to dziwne zachowanie czasu.
Podczas pracy spytał medstrażniczka o imię Bjezduszna, którym ta melduje się na posterunkach.
– Tak się nazywam. Tamarell wzięłam po takiej jednej więźniarce. Leczyłam jej obrażenia poprzesłuchaniowe. Bezskutecznie. Z takich ran się nie wychodzi. Oni nie przeżywają zakażenia.
– Ładne imię.
– Zostawiła mi je po sobie z wdzięczności.
– Była podobna do ciebie?
– Tak. – Bjezduszna pokiwała głową. – Ale ładniejsza. One są ładniejsze od nas.
193.
Behetomotoh sprawiał wrażenie, jakby wyprawy w towarzystwie Adamsa, kończone w tym samym barze i zwykle przy tym samym stoliku, były dla niego jedynymi chwilami wytchnienia od ciężkiej pracy. Coraz częściej po kilku kuflach piwa mówił rzeczy niebywałe. Ujawniał tajemnice prawdopodobnie nie przeznaczone do ujawniania. Widząc zdumione spojrzenia Adamsa, wykonywał nieznaczny, lekceważący ruch dłonią w kierunku ucha, mający znaczyć: „Tu i tak nas nie słyszą…”.
– U nas jest jak w drużynie. Ci sami, znani od eonów. Co najwyżej ten lub ów ubędzie z grupy. Nie zauważyłeś, jak odpowiedzialną rzecz robimy?
Adams oczywiście zaprzeczył skinieniem głowy.
– Nasz zakątek zakreśla dolną granicę skali. Czasami odnoszę wrażenie, że jesteśmy Jego pracownikami. Jeśli jeden z was zostanie wyniesiony do góry, powiedzmy: do Niego, to ktoś inny musi trafić do mnie czy do Grubego, znaczy, upaść, jak czasami twierdzicie.
– Dokładnie jeden za jednego?
– A jak może być inaczej…? W przeciwnym razie całość stworzenia straciłaby symetrię. A porządek to, jak sam twierdzisz, Jego cecha, hę…? – Uombocco rzucił mu łobuzerskie spojrzenie. – Jeden na jednego, inaczej świat nabrałby moich cech, a nie Tamtego. Widzisz teraz, jak odpowiedzialną robotę my tu wykonujemy. Za co niby miałbym przepraszać…?
– Nie ma skończonej winy wymagającej nieskończonej kary. To jest nadzieja też dla ciebie.
– A co to jest wina? – Behetomotoh spojrzał krzywo. – Czy jest winą to, co robię? Ja robię, co chcę. Uważasz, że kiedyś i tego mi zabroni…?
Obaj umilkli na chwilę. Popijali piwo.
– I nagle rusza ta fabryka bytów. – Behetomotoh zlizał pianę z wargi. – To szokujące na początku. Dał wam prawo do wzywania następnych dusz, nawet na to wam pozwolił.
– Czujesz zazdrość?
– Z początku na pewno tak, na pewno też zazdrość. Ale i przygnębienie. Wiesz, ten ciągle rosnący legion ulepków. Mnożąca się bez umiaru armia nieporadnych, słabych stworków. A nas nie przybywa. Im tych słabych więcej, tym trudniej sobie z nimi poradzić, wymykają się nam spod kontroli. Staramy się, jak można, ograniczać ich przybywanie, ale nie zawsze udaje się to w zadowalającym stopniu.
Adams odstawił kufel pełen mętnego, cienkiego piwa z warstwą drożdży osadzoną na dnie. Nie przerywał monologu nadobywatela.
– Wiesz, Adams, czasami myślę, że On uruchomił tę całą fabrykę dusz po to, żebym ja miał ubaw.
Adamsa zaskoczyły te słowa.
– Przecież i tak prawie wszyscy trafiają do mnie. Trafiają, bo chcą trafić. Nikt ich nie przymusza. A ja mam z nimi niezły ubaw.
– Widziałem trochę tego…
– Co tam widziałeś!? To jeszcze betka. Nawet kobieta w butelce z zielonego szkła nie cierpi szczególnie mocno; ona po prostu nie dostąpi szczęścia, którego nigdy nie pragnęła – umilkł na chwilę. – Wiesz, On jakby nagradzał mój bunt.
– Nagradzał bunt?
– No, a jak to inaczej nazwiesz? Trafia do mnie przytłaczająca większość Jego dzieci. – Rzucił mu zimne spojrzenie.
– Przecież oni sami wybierają.
– No, dobra, ale jakby nie było, wy również wymknęliście się Tamtemu z rąk. Mamy ze sobą sporo wspólnego, Adams. Rzadziej podkreślaj tę swoją dziecięcość.
Innym razem, w tym samym barze, z tą tylko różnicą, że wypili znacznie więcej, oznajmił:
– Każdy ma swoje piekło. Nie ma dwóch identycznych życiorysów, nie może być dwóch identycznych kar.
– A Niebo?
– Cóż, Niebo…? Tu sytuacja różni się jeszcze bardziej od twoich oczekiwań, Adams. Jest jeszcze gorzej.
– Gorzej w Niebie? – Adams niemal wybuchnął śmiechem. Miał już mocno w czubie.
– Jesteś historykiem cywilizacji, nie…?
Nie było sensu przytakiwać oczywistości.
– Nie zwróciłeś aby uwagi, jak ubogie są wyobrażenia Nieba?
– Te tłumy śmiertelnie znudzonych postaci na obrazach?
– Śpiewają. Modlą się.
– Właśnie. Ale to samo można robić i w Haddammie. Adams nie mógł sobie przypomnieć najważniejszej różnicy.
– Ale co złego z tym Niebem?
– Każdy dostaje takie Niebo, jakie potrafi sobie wymyślić. Dlatego na ogół marne.
Adams musiał patrzeć z niedowierzaniem, bo Człekoust powiedział z werwą:
– Szczycisz się swoją zdolnością tworzenia. – Pociągnął łyk piwa. Zdmuchnął piankę. – Tak, to prawda. Ja jej nie mam.
Adams chciał koniecznie zaprzeczyć, przerwać, ale tamten nie czekał na jego nieszczere zapewnienia. Twarz miał spoconą, oczy przekrwione. Wolno smakował złotawy płyn. Piwo Adamsa było cienkie i kwaśne.
– Ceną za to jest Niebo. Właśnie Niebo, nie Piekło, którym straszycie się nawzajem.
Adams starł pot z twarzy. Wieczór był chłodny, w kafejce pod gołym niebem marzł coraz bardziej.
– Jakie Niebo potrafił sobie wymarzyć, takie dostanie. Całe życie marzył o misce strawy…? Jasne! To przez całą wieczność będzie miał tylko solidną michę żarcia przed sobą.
Adams zatrząsł się z zimna i z niechęci na myśl o takiej nieśmiertelności.
194.
Wprawdzie Adamsa nie poinformowano o jakiejkolwiek decyzji w sprawie Renaty, jednak nieoczekiwanie oznajmiono, że oboje będą towarzyszyć Człekoustowi we wspólnym spacerze. Renata nie miała prawa odzywać się do nadkomendanta. Nie wolno jej było też przerywać rozmowy resocjalizacyjnej, natomiast miała się przysłuchiwać. Na razie jednak zamyślony Uombocco szedł szybkim krokiem, wyprzedzając ich oboje, mieli więc trochę czasu dla siebie.
„W jej odzieniu mogli umieścić podsłuch. Nawet gdyby była zupełnie naga, rozmowa z nią nie byłaby pozbawiona ryzyka”, pomyślał Adams.
Minęli właśnie okazałą grupę fragonardów - przynajmniej siedem postaci splecionych w misterny kłąb. Adams zauważył u dwóch z nich gołe piszczele, sterczące zamiast ułamanych dłoni; u innych odsłonięte dziobami ptaków kremowe czerepy.
„Czym ona się cieszy?”, pomyślał Adams. „Ten chodnik pokryty liszajami wyżartymi przez dawne rzygowiny ją tak raduje? Czy może te psie ekskrementy roztaraszone przez nieuważnych przechodniów?”