Выбрать главу

– Nie.

– No, widzisz.

– Ty znowu swoje. Nazywać, co nazywać…?

– Tak jak ci tłumaczyłem: nowe przedmioty… nowe pojęcia.

– Kiedyś, jeszcze w labiryncie, prosiła mnie, żebym jej powiedział, jak nazywa się to czy tamto. – Opuścił ciężką głowę. Terapia Ibn Khaldouniego odnosiła skutek: Adamsowi kleiły się powieki.

– Więc nie umiała. Potem pofrunęła. Sądzę, że należała do tego drugiego rodzaju ludzi, którzy zamieszkują to miasto.

– Liliane należy do drugiego rodzaju ludzi…?

– Tak wynika z twojego opisu. Byty ułożone są w należytą hierarchię: najniżej minerały, potem rośliny, zwierzęta, wreszcie ludzie i byty anielskie. Uważam, że byty sąsiadujące w hierarchii mogą zbliżać się do siebie i upodabniać. W morzu żyją przecież zwierzęta osiadłe jak rośliny. Z twojego opisu wynika, że jest ona przykładem takiego przenikania się dwóch rodzajów bytów. Ale na pewno nie jest to przenikanie się bytu zwierzęcego i ludzkiego. – Spojrzał znacząco na Adamsa.

– Dlatego potrafi latać…? – Adams prowokacyjnie podkreślił dziwaczność wizji. – Co wieczór jest dziewicą. Potem przez całą noc szaleje z setkami kochanków, wreszcie rodzi setki dzieci…?

– A następnego dnia od nowa?

– Skoro umiała latać, może i tamto potrafiła.

– A po tamtej nocy w korytarzach bawi też i moje…?

– To nie jest wykluczone. Miałeś ją dwa razy, to może masz z nią dwoje dzieci albo nawet czterysta – powiedział spokojnie Ibn Khaldouni. Poprawił się na krześle. – Oni zwykle nie afiszują się ze swoimi możliwościami, ale i na ziemi lepiej sobie radzą – mruknął, coraz bardziej zniecierpliwiony pijanym gościem. – Jutro trzeba wcześnie wstać. Oddają nowy most. Warto będzie zobaczyć. Może pojawi się przewodniczący Nero.

Z Ibn Khaldouniego trudno było cokolwiek wyciągnąć, jeśli sam nie miał ochoty tego powiedzieć.

Na szafce nocnej czekało na Adamsa imienne zaświadczenie, upoważniające do przejazdu najkrótszą trasą do nowej pracy, wystawione przez Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Miasta.

19.

Białawym niebem ciągnęły ciemnoszare chmury. Siąpił drobny deszczyk. Niby nie wart otwarcia parasola, ale po półgodzinie Adams był przemoczony. Za to mżawka wypłoszyła krążące ptactwo. By dotrzeć do tramwaju 10 c, należało pół godziny kluczyć uliczkami. Przystanek wyznaczały sterty nasiąkniętych wodą gazet i porzucone, puste butelki. Dziurawa wiata chroniła przed deszczem.

Wkrótce nadjechał pojedynczy wagon, zatłoczony przemoczonymi pasażerami. Przepełniał go odór zapoconych, parujących ciał. Kontroler złapał kogoś bez ważnego biletu i wrzeszczał na cały głos. Niemal wszyscy pasażerowie legitymowali się zaświadczeniami, ale u zatrzymanego kontroler stwierdził niezgodność między adresem zamieszkania a linią tramwaju, którą jechał do pracy. Pasażer złamał przepis o najkrótszej drodze, drobiazgowo określający, na którym przystanku należy przesiąść się do jakiej linii. Kontroler wypchnął go łokciami na platformę tramwaju i stłukł po głowie służbową gumową pałką. Zakrwawionego gapowicza wykopał z wagonu na najbliższym przystanku.

Linia prowadziła daleko poza miasto. Tramwaj wlókł się powoli, trzęsąc niemiłosiernie. Wreszcie zatrzymał się w szczerym polu przy pętli. Na chodniku obok torów stała zbita z desek budka, w której urzędnik Ochrony Ludności rejestrował nowo przybyłych. Stojący w kolejce kandydaci nazywali go lewtan. Zatrudniony fasował płócienny fartuch, gumowe rękawice i taczki o białej, plastikowej skrzyni. Adams otrzymał dziesięciocyfrowy numer identyfikacyjny.

W oddali widniała pionowa skalna ściana, której szczyt skrywały zasnuwające niebo niskie, deszczowe chmury. Spytany o nią, marudny lewtan burknął, że skała nazywa się Bah Beduka.

Dołączyli do kolejki tragarzy ciągnącej ku szaremu urwisku. Obok biegła druga linia wracających z taczkami wypełnionymi mięsem, które następnie ładowano do ciężarówki. Każdy kolejny tramwaj 10 c dowoził następnych. Pod skałę było dwadzieścia minut marszu. Wśród want Adams ujrzał zwały koziego mięsa. Szare zerwy dolomitu, niknące gdzieś w oparach mgieł, zbryzgane były strugami zaschłej czarnej posoki. Adams, zgodnie z pouczeniem, naciągnął gumowe rękawice i zabrał się do zbierania leżących w trawie i na piargu kawałów mięsiwa. Były starannie rozebrane, niektóre połcie nawet uwędzone. Widać krew opuszczała je, zostając na skale. Płacono od masy przywiezionego mięsa, ale nie należało ładować zbyt wiele, by nie spadło z taczek, bo za brudne liczono czwartą część stawki. Niektórzy tragarze oszukiwali, pluli i przecierali takie kawałki rękawem. Adams starał się wykonać jak najwięcej kursów. Muskulatura osłabiona pracą za biurkiem spowodowała, iż ładował mniej niż zawodowi tragarze. Przy budce mięso ważono, zapisywano i ładowano na ciężarówki-chłodnie.

Pracowali, póki całe mięso nie zostało zebrane. Wreszcie nadzorca zawyrokował:

– To tyle, dzisiaj nam nic więcej nie spadnie. Nie ma na co czekać. Fajerant.

Na koniec czekała przykra niespodzianka: od dniówki odliczono jedną trzecią na koszty prania fartucha.

– Żywność należy przetwarzać z zachowaniem surowych norm higienicznych.

Mimo to Adams zarobił tyle, co za trzy dni stypendium naukowego, a ledwie minęło południe.

Powrotny tramwaj 10 c został zatrzymany przez umundurowanego lewtana, który rozkazał wszystkim wysiąść i skierował ich na odbywającą się uroczystość otwarcia nowego mostu na Typhure. Mimo starań funkcjonariuszy tłum był nieliczny.

Rzeka tworzyła nieruchomą brudną maź, na powierzchni której te same śmieci – wydawało się – unosiły się całymi dniami. Kamienny most wykonano z płyt spojonych wapnem. Na szczycie przęsła wymurowano zadaszoną budkę.

Rozbrzmiały donośne werble i przeraźliwe piszczałki. Nadjechała kolumna samochodów, a w jej środku opancerzona zielonoszara ciężarówka. Z jednego z wozów wyprowadzono dziewczynę odzianą w szarą, drelichową koszulę. Skuta kajdankami, usta miała zalepione plastrem.

Z ciężarówki wysunięto na rolkach okazały mechaniton: naturalnej wielkości podobiznę nagiej kobiety, wykonaną z brunatnego, matowego kamienia, mosiądzu i stali nierdzewnej. Posąg dzierżył w dłoni wagę szalkową. Krzątający się funkcjonariusze sprawnie nakręcali mechanizm rzeźby. Gdy posąg przygotowano do działania, podprowadzono ku niemu skazaną. Mechaniton wyciągnął przed siebie wagę, jednocześnie palcem lewej dłoni przyciskając jedną z jej szalek. Z niewiadomych powodów widzowie nazywali go „karzącym palcem sprawiedliwości”. Dziewczynę rozkuto, podano jej nożyce do strzyżenia owiec.

Sięgnęła ręką, ścięła pukiel ciemnych włosów i położyła na szali. Waga nie drgnęła. Jeden z umundurowanych funkcjonariuszy ostentacyjnie zerknął na zegarek. Dziewczyna wpadła w panikę, coraz szybciej sięgała po nowe pukle włosów i ścinała jeden po drugim. Wkrótce na jej głowie prześwitywała goła skóra. Szalka wagi pozostała bez ruchu. Mechaniton unosił wzrok wysoko w niebo. Białka jego oczu wykonano z opalu lub chalcedonu. Mleczną bielą odcinały się od ciemnej twarzy. Funkcjonariusze coś podpowiadali skazanej. Dziewczyna szamotała się coraz gwałtowniej. Dotkliwie kalecząc palce, obcinała paznokcie. Milicjanci, w pozorowanym przerażeniu, odwracali twarze od widoku krwi. Głośno wybuchnęli śmiechem, gdy skazana bezceremonialnie zadarła w górę szarą koszulę i zaczęła ścinać włosy z łona. Tłum gapiów oddzielony był od sceny barierą z czerwonej taśmy, ale widzowie napierali na nią, chcąc widzieć jak najlepiej.

Kilkakrotnie w ostrych słowach zwrócono uwagę, że winny zerwania bariery zostanie ukarany, co ostudziło zapał ciekawskich. Wypełniona po brzegi szalka przestała kolebać się na wietrze, jej ciężar zbliżył się do siły nacisku mechanitonu. Nagle przez tłum przeszedł krzyk zgrozy: skazana obcięła sobie palec, zaraz potem drugi. I to nie wystarczyło. Mechaniton, dotąd przykucnięty, powstał i obrócił się w prawo i w lewo, pokazując, że ciężar dostarczony przez skazaną nie wystarczył do skompensowania wagi karzącego palca sprawiedliwości. Dwóch milicjantów wprowadziło skazaną do celi w domku na szczycie przęsła i przykuło do ściany. Zanim zamurowano drzwi, wynikło jakieś zamieszanie. Z celi dobiegł odgłos ożywionej rozmowy. Jeden z funkcjonariuszy wyjrzał w kierunku mechanitonu, a następnie coś szybko powiedział do wnętrza budki. Po chwili wybiegł ze sporym, ociekającym krwią kawałkiem ciała i rzucił go na szalkę. Szalka obniżyła się, palec rzeźby już jej nie dotykał. Funkcjonariusz głośno krzyknął ku celi i pobiegł z powrotem. Widzowie przyglądali się scenie z rosnącym zainteresowaniem. Mechaniton nie przerwał płynnego obrotu. Funkcjonariusz dorzucił drugi kawałek. Szalka wagi opadła bardzo nisko. Zapanowała cisza jak makiem zasiał.

– Wprawdzie szalka opadła, jednak nie do poziomu kolan Temidonu - wyjaśnił przez megafon dowodzący funkcjonariusz. – Wkład osobowy nie zostanie zmieniony.

„Przecież kiedy Temidon stoi, szalka nie może opaść do poziomu jego kolan”, pomyślał Adams.

Zamurowano drzwi celi. Temidon załadowano z powrotem na ciężarówkę.

– Przesadzają z tymi wkładami osobowymi – powiedział stojący obok Adamsa tęgi mężczyzna.

– Przesadzają?

– Jasne. Porządny człowiek nie dostanie czegoś takiego, co byle złodziej. A teraz wprowadzili jeszcze te całe Temidony, które mogą zmienić w ostatniej chwili wyrok sądu.

– Uniewinnić?

– No, a co innego…? Co wart taki proces, kiedy przestępca sobie zeń bimba?

Adams dowiedział się później, że dziewczyna niekoniecznie została skazana za jakieś przewinienie – mogła zostać odstąpiona urzędowi przez rodziców dla wyrównania zaległości podatkowych lub po prostu losowo wyznaczona przez urząd.

Gdy zabezpieczono wkład osobowy, rozpoczęła się najważniejsza część uroczystości. Otwarto drzwi skrzyni szarozielonej ciężarówki. Wybiegło stamtąd ośmiu tragarzy, dźwigających lektykę z przewodniczącym Nero. Gnali, co chwilę zmieniając kierunek. Przewodniczący życzliwie machał do tłumu krótkim, masywnym, kleszczowatym ramieniem. Zdumiewał rozmiar i kształt jego głowy: wielka, niezwykle długa czaszka, której kształt podkreślały bardzo krótko ostrzyżone włosy, nisko osadzone oczy, patrzące niezależnie od siebie na boki. Niezdarnie się ruszał, gdy kolorowa lektyka podrygiwała nerwowo tu i tam, w konwulsywnej szamotaninie. Wreszcie tragarze wbiegli na most.