Выбрать главу

Godzinami przeglądał wykresy, na których ściśle powiązano pole powierzchni z natężeniem obrazowanej cechy; czasami z precyzją, która budziła uznanie dla samotnego umysłu sprzed wieków, czasem pobieżnie – z przybliżeniem marnego szkicu. Akurat ta dziedzina nauki rozwinęła się intensywnie. Zumarraga zbyt długo milczał, aby to, co miał do przekazania, zachowało wartość. „Czy tak będzie i z moimi odkryciami?”

Wreszcie przerwał analizowanie zetlałych stronic. Pamiętał niemal wszystkie wykresy. Treść notatek Zumarragi na ogół zgadzała się z dołączonym tłumaczeniem, wystukanym na mechanicznej maszynie do pisania. Drobne rozbieżności występowały zaledwie w kilkunastu punktach. Dość. Nic więcej tu nie było.

Poczuł się okradziony z marzeń. W rzeczywistości notatki Zumarragi pozbawiły go tylko złudzenia, jednak Adams nie potrafił jeszcze tego tak potraktować. Ostatecznie będzie z tego niezła praca monograficzna… Niestety daleko jej będzie do wymarzonego tonu, opisującego odkrytego geniusza wielkości Raymundo Lulliusa. Jeszcze jedna mrzonka, która wciągnęła go w podziemia. Podobnie czuł się, gdy wyjaśniono mu tajniki powstania mechanitonów z korytarzy. Starannie uformował stosik kartek na wolnej pryczy. Można to zwrócić strażnikowi przy okazji najbliższego posiłku.

Dziś obiad nie opóźnił się. Clfugg nałożył mu pełną michę niedosłodzonego grysiku. Zabrał też brudy do pralni i notatki Zumarragi.

Zaniepokoiło to Adamsa przywykłego już do kompletnej bezczynności i braku zainteresowania. Na dodatek w godzinę później pojawił się Ciaken.

– Idziecie na przesłuchanie – rzucił ochrypłym głosem. – Beret!

Adams naciągnął na głowę regulaminowe nakrycie głowy i poczłapał za nim.

Śledczy nie był dzisiaj rozmowny. Na uwagi konwojowanego odburknął z tą samą chrypką:

– Nie włóczcie nogami, Adams. Wysoko podnosić chodaki. Sam szedł zgarbiony, zamyślony. Wydawał się Adamsowi jakby za wysoki, a jednocześnie jakiś przygarbiony: może miał problemy…?

Adams wkrótce zorientował się, że nie jest prowadzony tam, gdzie zwykle. Ciaken zapuszczał się w podziemia budynku komendantury. Na ścianach widniały zacieki, miejscami liszaje grzyba, w korytarzach ciągnął wilgotny ziąb.

„Byle nie za nisko”, pomyślał Adams. Rozglądał się niepewnie: pusto, echo kroków dźwięczy w korytarzu, nie słychać zwykłych nawoływań przy tresurze psów milicyjnych, nie mijają ich śpieszący w służbowych sprawach zaaferowani funkcjonariusze.

„Czy rewelacje Ibn Khaldouniego skończą się moją egzekucją?

Cele śmierci są z reguły umieszczane głęboko w podziemiach”, pomyślał, a włosy zjeżyły mu się pod beretem. „Jego samego nie ma w celi już od wielu dni. Mogli też wznowić proces o jego zamordowanie… Mogli zresztą znaleźć dziesiątki innych powodów, aby mnie skazać i stracić. Ostatecznie, odegrałem już swoją rolę”.

Zatrzymali się przed drzwiami obitymi zardzewiałą blachą. Ciaken wydobył pęk kluczy.

Adamsowi przemknęła myśl, żeby zaatakować samotnego śledczego i zaryzykować ucieczkę. Zanim podjął decyzję, Ciaken uporał się z zardzewiałym zamkiem.

– Wchodźcie. – Ciaken zapalił lampę na biurku.

Weszli do małej, dusznej salki bez okien. Ciaken usiadł za biurkiem. Naprzeciw posadził przesłuchiwanego. Ostry strumień światła uderzył w oczy Adamsa. Tego wymagała procedura przesłuchania. W zupełnie ciemnym pomieszczeniu było to szczególnie przykre.

– No – rzucił Ciaken i obiema dłońmi złapał się za żuchwę. Jednym ruchem zdarł swoją twarz, odsłaniając skrwawione wnętrze.

Adams wydał cichy krzyk.

– To nic – burknął Ciaken. – To tylko klej. – Ręcznikiem starł różowawy żel z oblicza. Spod czerwonej mazi wyłoniła się twarz Człekousta. Nadobywatel uśmiechnął się. – Nawet podobne, nie…? – Rozpostarł zdartą maskę, następnie wrzucił ją do stojącego na wolnym krześle słoja z wodą.

– Sylwetka wyższa i szczuplejsza, ale nie dość, by dostrzec różnicę.

– Tutaj można rozmawiać normalnie. Znalazłem podsłuch i usunąłem. Dość mam tych sztuczek z karteczkami.

– Jak uważasz. Ty bardziej ryzykujesz.

– Tak. To prawda.

– Uważam, że powinieneś spróbować. – Adams od razu przeszedł do sedna. Natychmiast domyślił się, o czym będzie rozmowa. – Kara musiała już dobiegnąć końca. Przecież życie twoich poddanych nie jest wiele gorsze niż życie ludzi w Haddammie.

– Niby jak to mam zrobić…? Powiedzże wreszcie, co wymyśliłeś. Ja nie potrafię tworzyć jak ty.

– Powinieneś opuścić swoje państwo. Pokazać, że jesteś wolny od zachłanności. Od drapieżnej chęci sprawowania władzy i formowania ludzi wedle swojego upodobania.

– Tylko gest?

– To więcej niż gest.

– Wielokrotnie schodziłem do Krum, choćby po to, żeby obserwować twoje poczynania.

– To była wizyta. Ty powinieneś zrezygnować z tego, co dał ci bunt. Odejść z Miasta pod Skałą.

– To się nie uda.

– Cóż prostszego, jak spróbować? Wrócić korytarzami do Rzymu. – Adams usiłował obok oślepiającej plamy żarówki dojrzeć w ciemności twarz rozmówcy.

Behetomotoh nie odezwał się.

– Ciaken wiedział, że wyjście z korytarzy jest zamurowane, więc albo on sam przeszedł labirynt wstecz, albo ktoś inny z Ochrony Ludności.

– Nikt nie był w korytarzach z mojego polecenia. Ja sam też tam nie byłem. Ale wiem, że wyjścia z nich nie ma.

– Kilku robotników z kilofami w godzinę usunie przeszkodę.

– Nie usunie. Jestem tu zamknięty. Moi robotnicy nie zdołają zburzyć tego muru, nie potrafiłbym nawet wejść do tych korytarzy.

– A próbowałeś?

Behetomotoh wyłączył lampę.

– Nie ma po co. Nie ma nadziei, że się uda.

– A linie lotnicze? Kiedyś widziałem ich reklamę na mieście.

– To było zrobione dla ciebie, żebyś poczuł się tutaj bardziej swojsko. Stąd nikt nie odleci.

– Musisz więc sam podjąć decyzję.

Nadobywatel nie odpowiedział, wyłowił maskę ze słoja, energicznie strzepnął z niej wodę a następnie założył, żeby niepostrzeżenie odprowadzić Adamsa do celi.

199.

Następnego dnia wczesnym popołudniem znów pojawiła się znana sylwetka zbyt wysokiego Ciakena taszczącego mały pakuneczek. Bez słowa wszedł do celi i podał zniekształcone oblicze Bielenia Adamsowi, a ten naciągnął je na swoją twarz. Wyczuł, że jest pokryte od wewnątrz wilgotną, miękką masą. Maska zaraz przywarła do skóry i przestała się przesuwać, kiedy Adams otwierał usta lub mrużył oczy.

Azahael podał Adamsowi spakowane bryczesy, skajową kurtkę, czarne, skórzane buty i czapkę z daszkiem – mundur śledczego. Adams szybko założył na siebie służbową odzież. Pasowała jak ulał.

– Idziemy – rzucił.

– Na oddział żeński?

– Potem.

– Daj mi simbolon Renaty.

– Jest u mnie, w gabinecie.

Gdy się tam znaleźli, Azahael opróżnił szuflady biurka, wyjął sporo papierów i porozdzielał po kieszeniach. Podał Adamsowi mały kawałek ceramiki. Ten uważnie sprawdził, co otrzymał i schował do kieszeni kurtki.

Azahael chwilę przyglądał się krytycznie opuszczanym włościom.

– Zobacz choć, co opuszczasz – powiedział do Adamsa. Ten spojrzał nań pytająco.

– Tam, wśród chmur. – Nadkomendant odsunął zasłonę i otworzył drzwi na balkon gabinetu.

Dziś powłoka chmur była wysoka. Adams oparł dłonie na balustradzie, przysłonił oczy dłonią. W ich kierunku leciał okazały ptak o tęczowych skrzydłach. Rósł w oczach. Adams dostrzegł rozwiane, złote włosy ujęte nad czołem diademem, ramiona wyciągnięte przed siebie, bransolety na przegubach dłoni i na nogach. Cudowna latająca kobieta o ciele pokrytym barwnym, świetlistym ornamentem. Adams poznał ją.

– Liliane. Przecież jej nie zapomnę – powiedział cicho. Liliane zataczała to kręgi, to pętle nad budynkiem urzędu. Azahael położył mu dłoń na ramieniu.

– Ona może wylądować – powiedział – i wrócić do ciebie. Będziesz jednak musiał pozbyć się tej małej żmii.

– Renaty?

– Ona nie zniosłaby drugiej kobiety przy tobie. Nie jest tolerancyjna jak Lilith.

– Jak kto?

– No, Lilith czy Lilituhu. No, Liliane, twoja kobieta. Znasz jej imię. Powiedział ci je Ibn Khaldouni. Wiele razy oglądaliśmy tę kasetę z waszą konspiracją. To przekazywanie wiadomości za pomocą kurzu na podłodze w celi. Te uwagi o kropkach pod literami.

Adams nie wezwał latającej piękności.

– Wejdźmy do środka – powiedział.

– Wiele tracisz, opuszczając Miasto pod Skałą, bo ona dotąd nie została jeszcze całkiem utracona. – Azahael skinął w stronę świetlistej, tęczowej dziewczyny.

– Ty tracisz więcej.

– Teraz to ty się mylisz. Ja odzyskam to, co kiedyś utraciłem. Wrócę tam, skąd spadłem. Idziemy już.

– Na oddział żeński.

– Oczywiście. Bierz, to dla niej. – Władca rzucił mu białawy flak.

Adams rozprostował oblicze starszej niewiasty. Miękki lateks idealnie imitował prawdziwą skórę.

– Wassilisa Mówiąca. – Azahael wyszczerzył białe zęby. – Ot, taki żarcik, a dla was jakaś rekompensata… Była śledczą prowadzącą dla obu Ew.

Ruszył szybkim marszem, Adams pognał za nim. Kilkaset metrów bliźniaczo podobnymi do siebie korytarzami, kilka pięter w dół jedną klatką schodową, potem kilka w górę inną. Mijani funkcjonariusze salutowali obu śledczym. Z jakiejś budki strażniczej pseudo-Ciaken pobrał wielki pęk kluczy. Dalszą część korytarza odcięto zakratowanymi drzwiami. Azahael bez trudu znalazł właściwy klucz. W dali strażniczka-kalifaktorka ciągnęła za sobą wózek z posiłkiem. Otwierała po kolei drzwi do cel i wydawała strawę. Rozchodził się zapach gorącego grysiku. Przecisnęli się obok jej wózka.

Wreszcie właściwe drzwi. Renata zerwała się na widok funkcjonariuszy. Patrząc niechętnie, wyprężyła się w postawie zasadniczej. Beret, zgodnie z regulaminem, miała pod epoletem.

– Załóżcie tę kurtkę, bryczesy i buty – rzucił sucho Azahael. – A to na twarz – wziął od Adamsa maskę Mówiącej.

– Dlaczego…? – wyrwało się Renacie.

Adams gestem nakazał jej milczenie, a następnie zdarł z twarzy maskę Bielenia. Skóra gwałtownie zapiekła.

– Co wy…!? – syknął Azahael, ale rzucił Adamsowi ręcznik. Renata ze zdumienia otworzyła usta. Adams energicznym ruchem starł z twarzy różową galaretkę.