Adams bez przekonania uderzył kilofem. Skruszył parę cegieł. Azahaelowi to wystarczyło. Uderzył pięścią w ścianę. Walił coraz mocniej, równo, metodycznie, jak młotkiem.
– Nie dał rady – wydyszał. – A tak się starał. Dziesięcioma pieczęciami mnie zamknął.
– Sylwester, czyli Gerbert?
– A jak go zwał, tak zwał… Oni wszyscy jednacy. – Azahael pogardliwie wzruszył ramionami. – Nic mu to nie pomogło. Nic a nic. Swój Biały Pałac na mnie pobudował, żeby mocniej przycisnąć. Budował, pieczętował, zaklinał i nic nie pomogło.
– Dlaczego na pieczęciach pisało: „Silvestere”…?
– Bo musiało. Jeszcze nie wiesz, co to znaczy?
Adams nie odpowiedział.
– Gdybyś do końca wiedział, tobyś nie pytał.
„Tak jest w rzeczywistości…”, myślał Adams. „Jak Sylwester mógł go skutecznie uwięzić, powstrzymać…? Oczywiście pod świątynią, przygniatając go największą świętością. A najmocniej przygniotła go świątynia świątyń, Piotrowa”.
– A co myślisz, Adams? Dlaczego pierwszy z nich przyszedł właśnie tutaj, żeby umrzeć? – Azahael odpowiedział, zanim Adams zapytał. – Myślisz, że nie wiedział o Moście? Przyszedł specjalnie tutaj zginąć i tu go pochowali. Aby sobą zamknąć, mnie zapieczętować, aby kiedyś zbudowali tę bazylikę. Wiedział, że następnych Strażników też tu będą chowali, a siła pieczęci będzie rosła ze świętością każdego z nich. Ale przeliczył się, on i jego następcy też. Przez wieki zbudowali naprawdę silny dekiel na mnie… – Skrzywił się ironicznie. – Jednak co jeden człowiek zamknie, inny człowiek musi kiedyś otworzyć. Wychodzę stąd, zbrzydło mi to miejsce między kamieniami. Teraz cała Haddamma będzie moja.
Mocniej uderzył w mur i jeszcze raz. Zaczęła się sypać zaprawa. Uśmiechnął się do siebie i znowu kilka razy uderzył. Cała konstrukcja pękała i trzęsła się pod ciosami jego pięści. Wreszcie wypadła pierwsza cegła, wpuszczając jasny promień, po niej druga, trzecia i następne. Azahael wybił otwór wystarczający do przejścia.
Pył powoli opadał, przez otwór wpadało ostre światło dnia. Ani Adams, ani Renata nie ruszyli ku blaskowi. Zabrakło im odwagi.
– Azahaelu, pamiętaj o swoich słowach. Pozwoliłeś mi odejść, by okazać skruchę.
– Ty głupcze! – twarz Człekousta stwardniała w wyrazie nienawiści i pogardy. – To nie ja pozwoliłem ci odejść. To ty rozbiłeś ten mur, aby mnie wypuścić! Wystarczyła twoja zgoda, wystarczyło twoje pierwsze uderzenie. Mnie samemu nie było tego wolno. Patrz! Rozejrzyj się, dokąd wracasz! – Azahael mocno popchnął Adamsa przed siebie wprost w wybity otwór.
Obluzowana konstrukcja zaczęła drżeć, jakby chciała zamknąć dziewczynę w środku.
Adams jednym susem znalazł się przy Renacie. Zgodnie ze wskazówką Ibn Khaldouniego, przekazaną ustami Wenus, schwycił Renatę za rękę i wspinając się po leżących cegłach, wyprowadził z podziemi.
– Tylko tak wolno mi było opuścić podziemia – powiedziała. – Te drzwi nigdy nie istniały, ale czasami otwierają się niebezpiecznie.
Wyszli na jakiś placyk. Drzwi ledwie do połowy wystawały ponad bruk. Ścieżki wiodącej od furtki już nie było. Nic nie pozostało z trawnika okalającego mury Watykanu, mury Leona były zrujnowane. Warowny mur przetrwał wiele stuleci, aż kataklizm go zniszczył.
Wokół, jak okiem sięgnąć, ciągnęło się morze ruin, kupy gruzu. Wieczne Miasto zamieniło się w płaskie, szare wzgórza z rzadka straszące przeziorami okien i wyszczerbionymi zębami ścian.
A nad wszystkim kładły się ciemne, burzowe chmury, aż granatowe, aż gęste od niesionej wilgoci. Jeszcze znad horyzontu słońce puszczało ostre szpile ostatnich promieni. Trzeba było zmrużyć oczy.
– Wszystko przygotowane na moje przyjście! – powiedział triumfalnie Azahael. – Taki powrót! Kurtyna w górę! – Oblicze demona jaśniało.
– To wszystko przeze mnie?
– A jak myślisz? – Azahael odwrócił się ku niemu. – Wreszcie znowu tutaj… Wreszcie wolny! – Głęboko wciągnął powietrze. Wykonał nieokreślony ruch dłonią. – Nie myśl, że przestałem być czuły na piękno. – Te chmury, to słońce… Nawet te gruzy mają klasę. Ja to widzę, Adams. Potrafię to zauważyć i docenić. – Rozejrzał się. – Wiesz, co zrobię…?! – krzyknął. Jakby urósł, spotężniał. – Zostanę magikiem. Mistrzem iluzji. Wyśmieję Galilejczyka. Na oczach milionów, przed kamerami umrę na trzy dni, a potem zmartwychwstanę. To będzie spektakl… Wszyscy zobaczą na ekranach, wszyscy uwierzą, że ja jestem Nim…! A ja z tego zrobię cyrk, szoł…!
Wyciągnął dłoń ku Adamsowi.
– Chodź za mną. Przydasz mi się. Będziesz rządził światem, będziesz nim administrował dla mnie.
Adams odruchowo cofnął się, biorąc w ramiona Renatę.
– Zostaw tę małą, Adams. To nie ma sensu. Sięgniesz po kobiety, o jakich zamarzysz i będziesz miał, którą zechcesz. Zdołasz każdą z nich przymusić.
– Nie idę, Azahaelu. Okłamałeś mnie. Demon wzruszył ramionami.
– Oczywiście, wielokrotnie, ale tyś nie lepszy, sam chciałeś złapać mnie w pułapkę apokatastazy. Zapomniałeś, że intrygi są naszą specjalnością, tak jak twórczość jest waszą. Idziesz?
– Nie.
Renata pociągnęła Adamsa do tyłu, bo w tej samej chwili muskularne ramię Azahaela wystrzeliło ku twarzy Adamsa, by wyrwać mu oczy. Jednak końce pazurów ledwie dosięgły ofiary, rozcinając skórę od krawędzi włosów nad czołem w dół. Fala krwi zalała Adamsowi oko.
– Ach, to znowu ty – syknął Azahael i spojrzał wściekle na Renatę. – A zresztą, bez znaczenia. Kto inny to dla nas zrobi. I tak świat od zawsze należał do nas.
Rozpostarł szeroko czarne, błoniaste skrzydła.
– Piór mi odmówił! Nawet to miało mnie poniżyć. Ale te mi zupełnie wystarczą.
Zamachał skrzydłami, sprawdzając siłę nośną.
– To lubię.
Parę mocnych uderzeń skrzydeł i demon wzniósł się w powietrze. Nabierając wysokości, zatoczył kilka kręgów i odleciał ku jasnej tarczy słońca znikającej pod horyzontem.
Adams lękał się. Serce zamierało jakby od przejmującego ziąbu mocniejszego niż ból.
– Pan jest moim pasterzem i nie chcę innego, pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi nad wody spokojne: krzepi moją duszę.
Wiedzie mnie drogą dobrą, bo Jego Imię to znaczy.
Chociażbym szedł Ciemną Doliną, Złego się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. - Słowa przyszły same. Niedokładnie te, które kiedyś złożył żydowski pasterz – choć jak myśli tamtego – gdyż słowa te tkwią gdzieś w sercu każdego dwukrotnie narodzonego.
– I uniósł mnie z głębiny Szeolu – powiedziała Renata. Nad ziemię wyschniętą mnie podniósł.
Pokazał mi ścieżkę wśród sitowia i wzgórza pokryte winnicami.
Idę tam Jego drogą wśród skał i cierni, idę dobrą ścieżką, w sandałach.
Cierń mnie nie zrani, jeśli Pan mnie wiedzie.
– Biada mi – powiedział. – Zrobiłem rzecz nie do naprawienia. Pan mnie odrzuci. Zamkną mnie na wieczność w jednym z Rogów Otchłani albo jeszcze niżej.
Renata spojrzała na niego poważnie.
– Przecież właśnie wyparłeś się innego pana. A skoro oboje mówiliśmy w Jego imieniu, więc przyszedł tu i był między nami.
– Nie uniknę kary. Azahael powiedział mi, że zamknięty jest przed nami świat wyższy. Dlatego że wspiąłem się tu z Szeolu z tobą. Powiedział, że tylko z Natalią mogłem powrócić do Heddenu.
– Wiele razy cię okłamał, a nadal mu wierzysz. Idąc za nim, w Ogrodzie mógłbyś najwyżej stąpać po Miejscach Węża. To bardzo niewiele. Na Ogród musisz sam zasłużyć. Póki żyjesz, nie jesteś stracony. Pan zostawił ci mnie. Myślę, że byłeś tylko narzędziem, nie powtórz cudzego błędu i nie utrać nadziei.
– Uwolniłem smoka spod dziesięciu pieczęci. Sylwester go spętał, życie ludzi zmieniło się, a teraz przepadło. A powiedziano nam, że bramy piekielne nie przemogą Opoki – westchnął.
– Nie przemogły. Wydostał się tylko jeden z nich, nie najważniejszy. To zdarzało się już wcześniej. Smok nadal pozostał spętany. Większą szkodą może być sfałszowana historia Praojca. A Opoka to nie budynek czy pieczęcie, czy zamknięte drzwi.
– Jednak on został uwolniony przeze mnie.
– Twoja wina nie jest tak wielka. Ja też bardzo chciałam stamtąd wyjść.
– Nie wiem, w jaki czas trafiliśmy, jak zdołamy tu żyć…?
– Pamiętasz wyliczankę? Wiesz, kim byli Jan i Król?
– Tak, ale z niej wynika przedział tysiąca lat.
– Żyłeś w różnych czasach, dlaczego tutaj miałbyś nie podołać…?
– Będzie nam ciężko. Jak wygląda miasto?
– Zaczekaj. – Starła ściekającą krew. Obejrzała ranę. – Już nie krwawi tak bardzo – powiedziała.
– Nie zagoi się łatwo. Na pewno miał septyczne pazury.
– Musisz znaleźć drugiego Krawca, żeby to ładnie pozszywał. A jeśli nie, to ja zeszyję ranę – powiedziała z mocą.
– Chetti miał rozkrojoną gębę. W Krum się pannom podobał. – Uśmiechnął się do niej. Rozejrzał się wokoło: jak okiem sięgnąć, morze kamieni. Zburzone mury Leona ledwie wyłaniały się spod zwałów gruzu. Watykan przypominał obłe wzgórze. Nigdzie śladu ludzkiej obecności. – Tu była okrutna wojna, gdy ja błądziłem w podziemiach. To straszliwe zniszczenia.
– Ale niebo tu piękne. Lekkie. Można oddychać. Jak cudne obłoki! Podoba mi się tu coraz bardziej.
– To było kiedyś przepiękne miasto. A tam stał kościół jak ze snów. I muzeum, którego każdą salę można było oglądać godzinami. Dokąd teraz pójdziemy?
– Myślisz, że jesteśmy jedynymi ludźmi? Jeśli zostaliśmy tylko my dwoje, nie ma nadziei. Azahael pokona nas bez trudności. Jeśli jest nas więcej, będzie lżej.
– Wiem.
Rozejrzał się uważnie. Ulica była uprzątnięta z gruzu, a niedaleko tkwiła tyczka, do której przybito deskę z nierówno wypisanymi literami „SPQR” w kółku i napisem: „Anea due: Vaticano - scassi stazione Gianpaulo in Termę”, poniżej.
– Jest nadzieja – powiedział Adams.