– Ładne?
– Tak.
– Liliane miała ładniejsze malowidło?
– Nie zdążyłem dokładnie obejrzeć.
– Naprawdę ładny acerus kosztuje furę pieniędzy.
Karen pachniała jakimś olejkiem lub perfumami. Intensywnie, ale przyjemnie.
– Zgadza się. Wyczyściła mi konto.
– Udało ci się ją odnaleźć?
– Nie. Od nikogo żadnej wskazówki, jak jej szukać.
– Jestem przekonana, że jeśli naprawdę mocno będziesz chciał, to odszukasz Liliane.
Adams zrobił minę, która zdradziła, że nie będzie. Uśmiechnęła się, jakby właśnie tego się spodziewała.
– Gdzie Falzarote? – spytał.
– Poszedł.
– Poszedł?
– Tak. On i jego terofim. W parę dni po twojej wizycie.
– To przecież już ponad tydzień temu!
– Jedenaście dni – Karen nie wydawała się przejęta nieobecnością męża. – Zostały jego rujsze.
– Rujsze…?
– Całkiem dobry zbiór. Prawdziwe rujsze.
– Dlatego z taką ironią oglądałaś warsztat Schrympa?
– No, wiesz… nie miał ani jednego. Chciałbyś zobaczyć nasz zbiór? – pytanie było retoryczne.
Adams rozsiadł się wygodniej. Falzarota przyniosła dzbanek ze wspaniałą suchą gałązką: wyrosła jak otoczona aureolą. Rozgałęziające się łodyżki łączył nieregularny ścieg, jak brzeg wachlarza łączy jego promienie.
– Piękna roślina – zauważył Adams.
– To rujsz jelitowy. Wyjątkowo cenny. Bardzo trudno go wypreparować. Chcesz zobaczyć inny?
– Tak.
Falzarota uśmiechnęła się mile. Jej twarz wyrażała teraz uroczą bezradność. Przyniosła okaz przypominający przystrzyżony krzak bez liści.
– To rujsz wątrobowy – powiedziała Karen.
– Zakonserwowany system krążenia wątroby…? – wreszcie zrozumiał.
– No, tak. Rujsz.
Gałązki miały gładką powierzchnię. Grzały dłoń. Jakaś żywica czy tworzywo.
– On pozostawił po sobie najpiękniejszy okaz – powiedziała. – Ale tego nie da się przynieść. Chodź.
Falzarota poprowadziła go do niewielkiego pomieszczenia. Przyglądał się jej dokładnie. Była piękna: wysoka, smukła, o długiej szyi, foremnych, wąskich dłoniach i długich palcach. Jej uroda rzucała się w oczy mimo wygolonej głowy. Przyniesioną lampą wyraźnie oświetlała osłonięty ciemną tkaniną posąg, a następnie nieco teatralnym gestem zrzuciła zeń zasłonę. Adams ujrzał szkielet opleciony misterną plątaniną, jak zwiewna mgiełka dająca pojęcie o kształtach kobiety, której resztki mieli przed sobą.
– To jest kompletny rujsz.
– Domyśliłem się.
– Inez – Falzarota odezwała się dźwięcznym, niskim głosem.
– Tak. Falzarote kupił ją specjalnie po to. Najpierw kurował ją i odżywiał przez cały rok – powiedziała Karen.
– Inez była bardzo pięknie zbudowana – kontynuowała Falzarota. – To widać z tego rujsza.
– Jej twarz nie była tak piękna jak ciało. – Karen wzruszyła ramionami. – Idealny materiał na kompletnego rujsza.
– Asystowałam jej przy ostatniej kąpieli – powiedziała Falzarota.
Adams zrobił zdziwioną minę, więc Karen wyjaśniła dokładniej: – Trzeba spuścić krew w gorącej kąpieli, bo zimne ciało źle przyjmuje tworzywo. Falzarota kąpała ją pół dnia, rozmawiała, żegnała. Tkanka rozgrzała się znakomicie i teraz podziwiasz te wszystkie mgiełki naczyń włoskowatych.
– Lubiłam Inez. Chciałam, żeby pozostała piękna. Falzarota delikatnie otuliła imponującego rujsza ochronną tkaniną. Adams przytrzymał lampę. Wrócili do jadalni.
– Zatańczyć dla ciebie?
Znał już taniec Karen. Domyślił się, z czego wynika jej zainteresowanie jego osobą. Niestety, nie chodziło o jego atrakcyjność.
– Za chwilę. Obawiasz się, że Falzarote nie wróci?
– Po jedenastu dniach? – Zrobiła okrągłe oczy. – To niemożliwe, żeby wrócił.
Przekaz był jasny: Adams mógł za jednym zamachem zaopatrzyć się w dom i dwie żony, wymagane w tym śnie.
– Dlaczego wziął terofim?
– Myślałam, że to w wyniku twojej przepowiedni.
W kącie łysa Falzarota zabrała się do karmienia niemowlęcia.
– Akurat z jej powodu?
– Ależ na pewno, starannie szukali jego terofim.
– Nawet nie potrafiłbym powtórzyć, co usłyszałem od wyroczni.
– Coś ty…? Poważnie? Przecież to jest najważniejsze.
– No, wiesz… – plątał się. – Lepiej zatańcz.
Jej taniec był długi, zmysłowy. Pomagała sobie, to dzwoniąc kastanietami, to bijąc w bębenek, to dmąc we fletnię. Umiała śpiewać, stale tańcząc, i nie łapać przy tym zadyszki. W przerwie na parę łyków wina przypadła do niego. Łagodnie ugryzła w płatek ucha i powiedziała:
– Jestem tam ciepła, sucha i ciasna, nie tak jak ten posąg: zimny, wilgotny i rozciągnięty. – Wskazała głową na Falzarotę.
Taniec Karen zakończył się na kolanach Adamsa. Przez cały czas siedząca w kącie Falzarota przypatrywała się badawczo swojemu (prawdopodobnie) nowemu mężowi. Adams początkowo nie zwracał na nią uwagi, w zupełności zaabsorbowany przez Karen, której skóra, w miarę jak różowiała, coraz wyraźniej ujawniała inny wzór: biały rysunek pręg kota czy tygrysa, jednak Falzarota intrygowała go coraz bardziej. Tym bardziej że podczas karmienia tak rozsunęła poły szaty, aby mógł zobaczyć piękną pierś.
Karen natychmiast to zauważyła, pomogła mu wstać i podejść do obojętnej piękności. Sama zachęcała, by zainteresował się ciałem Falzaroty.
Adams ujął w dłoń pierś Falzaroty. Gdy delikatnie przejechał palcem wokół brodawki, wyciekła kropelka mleka.
– Nie tak… – syknęła Karen i powiedziała coś do niej szeptem.
Ta wyszła. Po chwili wróciła odziana tylko w sarong zawinięty od pasa do kolan. Miała zgrabne, smukłe ramiona, wąską kibić z lekko zaznaczoną wypukłością brzuszka i długie nogi. Niosła tacę, którą podtrzymywała swoje obfite, podłużne piersi niby egzotyczne owoce. Wyróżniały się na nich duże, ciemne brodawki. Falzarota spokojnie podeszła do Adamsa i zatrzymała się przed nim. Karen zaczęła mu szeptem zachwalać zalety piersi i opisywać fakturę skóry, jednocześnie dotykając i lekko przesuwając biust leżący na tacy.
Adams znów spróbował sięgnąć, jednak Karen przytrzymała jego rękę. Najpierw podała mu do wypicia w zrobionym z czaszki pucharze słodkie wino o mocnej, cierpkiej goryczce. Rzeczywistość zafalowała. Adamsowi wydało się, że mógłby bez trudu wznieść się w powietrze.
– Ach, aż tak cię wzięło…? – parsknęła. – To będzie udany wieczór.
Z reszty pamiętał niewiele, jedynie jeszcze rano kołatała ironiczna uwaga Falzaroty: „Ona jest w środku taka niezwykła, ponieważ wpycha sobie tam ziemię obszczaną przez kozła, a na dodatek w trakcie pieszczot po kilka razy niepostrzeżenie suszy sobie ją od środka szmatką. Czasem potrafi pół dnia włóczyć się po łąkach, szukając szczającego kozła. Stale gorączkuje przez tę ziemię, dlatego jest taka blada. To jej cała tajemnica”.
25.
Rano, wracając do hotelu, Adams rozmyślał nad swą obecną sytuacją. Dom i dwie żony mocno zakotwiczyłyby go w tym śnie. Pięknym i dziwacznym, trwającym bez końca. „Sen, który się nie kończy, to śmierć. Może już umarłem…”, pomyślał.
Karen nie była bohaterką tej nocy, nawet nie sprawdził, jakiego rodzaju jest ona człowiekiem, choć białe pręgi na jej twarzy sugerowały drugi. Nie tak piękna, jak Liliane, ale tu nie uroda była kryterium, lecz zdolność nazywania.
Tej nocy miał w ramionach gorący lód: pozornie chłodny, żywy posąg, długonogi i smukłobiodry. Pozbawiona własnego imienia, Falzarota raczej nie była człowiekiem drugiego rodzaju, choć gdyby jej skóra się zaróżowiła, może zarysowałby się na niej wizerunek białych pręg tygrysa.
Swój pokój hotelowy zastał kompletnie zdemolowany. Po podłodze walały się kartki notatek i rozrzucona bielizna. Rozpruto nawet kanapę. To nie była czysta rewizja.
Ledwie zdążył zorientować się w bałaganie, gdy ujawnili się funkcjonariusze. Czekali na niego na balkoniku. Dwóch wywiadowców w cywilu. Jednym z nich był Bieleń. Adams nie próbował złośliwości. Oni zresztą też nie.
– Zostaniecie przewiezieni do Ochrony Ludności celem starannego przesłuchania, Adams – powiedział Bieleń.
– Jest jakiś nakaz czy wyrok?
– Dajcie spokój. Tak ma być. Wziąć ze sobą szczoteczkę do zębów i mydło.
Przed bramą czekała furgonetka-chłodnia z truskawkami i bananami wymalowanymi na blaszanej skrzyni.
– Do tego mam wsiadać? Przecież zamarznę.
– Nie utrudniajcie. To zwykła suka.
Nie skuli go. Mocno trzymał się drewnianej ławeczki, kiedy wóz podskakiwał na kocich łbach lub wpadał w dziury w asfalcie. Aresztowanie było nowością w tym śnie. Bez wątpienia aresztowanie, chociaż słowo to nie padło jeszcze ani razu. Mogło to być związane z ujęciem Falzarote. Gdyby chociaż wiedział, co ma ukrywać, aby go ochronić. Był mu winien jakąś wdzięczność, skoro przespał się z jego żoną.
Na komendzie skuli go i zostawili na korytarzu. Nie kazali długo czekać. Wprawdzie w kolejce przed nim było jeszcze wielu ludzi, niektórych przykutych do krzeseł, ale Adamsa zabrano przed nimi.
Za biurkiem siedział Ciaken. Nieokreślonym ruchem wskazał mu krzesło. Obok usiadł nadzwiadowca Bieleń, który przyprowadził Adamsa.
– Mam nadzieję, że nie dziwi was moja obecność? – zagaił Ciaken.
Nie dziwiła. Naturalnie wynikała z obowiązującej logiki snu, według której te same postacie pojawiają się obsesyjnie często, choć w różnych rolach. Oczywiście z wyjątkami: Karen nie była podobna do Liliane, Falzarota nie przypominała Schrympy.
– Nie spodziewałem się tu ani was, ani Bielenia – odpowiedział zgodnie z oczekiwaniem rozmówcy.