Выбрать главу

Powodem mogło być przecież i to, iż tak niewiele ich jeszcze łączyło. Oznajmiono, że jest ona idealną kobietą dla niego, i na tym się właściwie skończyło.

Pasjonowały ją studia, i to też mogło być powodem. Obecnie słuchała wykładów obejmujących preparatykę juwenilną i prenatalną. Zaliczenie było wymagane do doktoratu. Znowu telefonicznie zaproponował jej spotkanie.

– No, wiesz…?! – parsknęła zagniewana. – Mam dwie dwóje z prac okresowych, a koncepcji na temat doktoratu żadnej. Wylecę na pysk ze studiów.

Cóż, pozostawało się zgodzić. Niechciane kobiety same wchodziły mu w ręce, a ta jedna, stworzona dla niego, którą on już zdążył zapragnąć najmocniej, z rąk tych umiejętnie się wymykała.

33.

Adams znalazł sposób, by spotykać się z nią częściej. Jako pretekst posłużył właśnie jej zapał do nauki. Wystarczyło, gdy zaproponował, że chętnie będzie się z nią uczył, bo kompletnie nie zna się na sztuce anatomicznej, która stanowi ważną część dorobku kulturowego. Dodał, że jest historykiem cywilizacji i wiele jego wiedzy również się jej przyda.

Odtąd przesiadywała u niego godzinami, wylegiwała się na kanapie, czytała na głos, dyskutowała, piła kawę albo pynuj, jednak nie dopuściła do żadnej intymnej sytuacji.

– Kości noworodków są wyjątkowo dobrym materiałem. Słabo sfosylizowane, łatwo dają się odwapnić i formować. Nie pękają – czytała podręcznik.

– Ale są małe.

– Tak. Znając te ograniczenia, można tworzyć z ich czaszek najlepsze kielichy…

– Widziałem.

– Nie przerywaj – zmarszczyła czoło.

Wstał z kanapy zaparzyć nową kawę. Zmiana tematu rozmowy nie była obecnie możliwa.

– …Szkatułki, koszyczki, kałamarze.

– Atrament nie barwi tego i nie przesiąka? – rzucił znad kuchenki. Budziła się ciekawość uczonego.

Zajrzała w notatki.

– Nie przesiąka.

– A da się robić kieliszki…? Takie małe.

Natalia popijała ulubiony pynuj z małego kieliszka z grubego szkła, nierówno odciśniętego z formy.

– Kieliszki…? – Pośpiesznie wertowała notatki. – Kieliszki do wódki czy noże do papieru wykonuje się zwykle z czaszek embrionów. Jeszcze o tym nie było na wykładzie.

– Noże do papieru?

– No, rękojeści. Rękojeści sztyletów wykonuje się z całego szkieletu. Powstaje „sztylet losu” albo „przeznaczenia”.

Podał jej filiżankę. Wlała do niej dwie miarki destylatu. Butelka z pynujem zniknęła w barku.

– Nie powinnam pić tyle kawy, bo mi zęby ciemnieją. Roześmiał się.

– No, nie – złapała jego myśl. – Dobry ossuar potrafi wedle potrzeby skutecznie odbarwić albo zabarwić tworzywo.

Pasjonowała ją poznawana dziedzina sztuki. Technika transformowania naturalnych kształtów kości w wykwintne przedmioty codziennego użytku. Artysta ossuar nie łamał ani nie ciął tworzywa.

– Koszyki – zaczęła. – Uchwyt zwykle robi się z żuchwy lub żebra, kosz zaś z czaszki, rozciągając oczodół lub otwór nosowy.

– Uczysz się chaotycznie. Mówiłaś już o tym wszystkim. Nie połóż tego kolokwium.

Zatroskał się fałszywie, bo gdyby zgarniała wysokie stopnie, cóż uzasadniałoby jego wizyty? A ona już u niego nie pojawiłaby się wcale.

– Wiem, co robię. – Natalia wypiła łyk, potem jeszcze dwa. – Nie ma sensu wkuwać kolejnych rozdziałów. Jeśli studentka jest mądra i piękna – błysnęła spojrzeniem – to egzamin przeradza się w rozmowę, w której nikt nie pyta o numery rozdziałów. Ważniejsze, czy to ja sama zaproponuję logiczne związki między tym wszystkim. A wreszcie nie ma gwarancji, czy propozycje autora podręcznika mają sens. Niekoniecznie istnieje tylko jedna klasyfikacja tej sztuki.

Jej entuzjazm był trudny do okiełznania, pewnie niemożliwy do ugaszenia.

– Żeby tylko ten twój pan asystent zauważył twe pomysły.

– Asystent nie ma znaczenia, pedagog Mówiąca kieruje moim rozwojem naukowym – powiedziała.

Uznano ją za wyróżniającą się studentkę. Przydzielono ją urzędniczce, która założyła jej specjalną kartotekę i miała osobiście troszczyć się o rozwój kariery naukowej Natalii.

34.

Patrzyła na niego mętnym wzrokiem. Miała oczy jeszcze większe niż zwykle, ale brakowało im blasku, świetlistej iskry badawczego spojrzenia. Nie próbowała ukryć, że jest pijana. Pierwszy raz ujrzał Natalię w takim stanie.

Adams wpadł bez zaproszenia. Pozwalała mu na to, byle nie przychodził zbyt często i nie przeszkadzał w pracy. Przyzwyczaiła się do wspólnego uczenia się. Miała zacząć zajęcia z fragonardów.

Nie odzywała się parę dni, więc zajrzał, ciekaw Natalii i ciekaw mało znanej gałęzi sztuki.

Niezdarnie spróbowała odsunąć notatki, by zrobić mu miejsce na kanapie. Kartki posypały się na podłogę.

– Poradzę sobie – powiedział i nie czekając, zgarnął je na jedną kupę. Wszystkie, pokryte jej niewyrobionym pismem, spracowane: ze sterczącymi rogami, wymięte, poplamione atramentem.

– Ty zawsze sobie poradzisz – powiedziała z pijacką pretensją. – Ty potrafiłbyś zrobić okropniejsze fragonardy niż wykładowca.

– Jeszcze nie wiem, co to są te twoje fragonardy.

– To jest łatwe. Wystarczy parę lekcji. Takie łatwe, ale nikt nie chce tego robić.

– Już się tego nauczyłaś?

– Wszystko mam zapisane. Możesz to przeczytać, jak chcesz… Umiem zrobić klasyczny motyw.

– Klasyczny motyw?

– No, jeździec na koniu przeznaczony do umieszczenia na placu miejskim. Trwałość: osiemdziesiąt lat na wolnym powietrzu. Tańsze niż spiżowa rzeźba, za to bardziej realistyczne. Wszystko to wyłożono mi ze szczegółami.

– A pod dachem?

– W ogóle się nie popsuje. Trzeba tylko mieć wielką salę. – Nalała sobie szklaneczkę pynuju.

– Nie pij już. Jutro masz kolokwium.

– Piję. To moja sprawa. Nic ci do tego. – Jej oczy krążyły bezradnie. – Piję, kiedy chcę. Już przygotowałam się do kolokwium.

– Musisz rano wstać.

– Nastawiłam budzik.

– Położysz się…?

– Tak, ale już idź. Poradzę sobie. Dzisiaj obejrzyj w mieście konne fragonardy. Przyjdź jutro, to opowiem ci o nich.

Prawie wypchnęła go za drzwi. Nie miał prawa protestować.

Nie było pogody na spacer: nad miastem snuły się ciemne chmury deszczowe. Wokół wirowały chmary rozkrzyczanego ptactwa. Przechodnie przemykali ulicami, lękliwie zerkając w niebo. Adams wcisnął ręce w kieszenie i ruszył przed siebie. Kilka razy musiał je wyszarpnąć, żeby odegnać jakieś natrętne ptaszysko.

Tu było równie wiele placów jak w Rzymie. Z tą różnicą, że tablice z nazwami były albo pozdzierane, albo zupełnie zardzewiałe, albo dawno z nich odprysnęła emalia. Niemal na każdym z placów stały posągi: a to golasy, to ludzko-zwierzęce chimery, to znów jakieś dziwaczne stwory. Zaniedbane, obtłuczone i pokryte liszajami zacieków, pozwalały jednak domyślić się skrytego w nich kiedyś piękna. Najczęściej wykonane ze zwyczajnego wapienia.

Zaczęło mżyć. Przynajmniej natrętne ptaszyska odleciały. Adams postawił kołnierz kurtki.

Oddalał się od centrum. Domy zapuszczone, zrujnowane, ulice coraz brudniejsze. Na placach pozostawiono kozły zbite z desek, walały się resztki żywności: gnijące liście kapusty, rozdeptane, spleśniałe owoce.

Pomniki też były tu inne: przybyło konnych, z tym że konie były pozbawione grzywy i ogona, jeźdźcy zaś nadzy. Wszystko utrzymane w ciemnobrunatnej karnacji. Jeźdźcy występowali na ogół parami lub trójkami, zdarzały się też większe grupy. Ale wszyscy podobni: brunatni i nadzy, na brunatnych bezwłosych rumakach – wyglądali, jakby wyszli spod dłuta tego samego mistrza. Niewątpliwie mistrza, bo rzeźby odrobiono bezbłędnie. Na cokołach brakowało napisów, widać było tylko trzy lub czterocyfrowe liczby. Daty…?

Kimkolwiek był nieznany rzeźbiarz, zasługiwał na najwyższe uznanie. „To z pewnością fragonardy, o których uczy się Natalia”, pomyślał. „Konne i realistyczne”.

Pustą ulicą przejechał niemiłosiernie zatłoczony tramwaj. Samotny wagon pokryty odpadającym, czerwonym lakierem ze zgrzytem skręcił w przecznicę.

Kolejny plac gościł cały oddział na pomniku. Jeden z jeźdźców wspierał się o sąsiednich, gdyż jego koń stracił nogę. Głowa innego rozchylała się ku górze jak płatki brunatnego kwiatu. Autor widocznie nie wytrzymał, rzeźbiąc wyłącznie realistyczne pomniki i poniosła go wyobraźnia…

Jednak dokładny ogląd ujawnił co innego: odarte nogi wielu rumaków ukazywały żółte kości; niektórzy jeźdźcy nie mieli dłoni, a ich ramiona kończyły się gołymi piszczelami; jeden zamiast twarzy ukazywał szczerzącą zęby trupią czaszkę, choć od tyłu miał poprawnie odrobioną z brunatnej masy potylicę, szyję i kark.

Adams, nie mogąc wyjść z podziwu, chodził wokół ekspresyjnego pomnika. Starał się wyłowić wszystkie detale: Oto jeźdźcom wprawiono białe gałki oczne z czarnymi krążkami źrenic, co sprawiało niezwykłe wrażenie, szczególnie u tych z odsłoniętą czaszką. Niektóre konie ukazywały jakby rozprute brzuchy, inne jeszcze (te stojące na skraju grupy) świeciły żółtymi żebrami.

„Ależ to odrobił… Co za talent…”, gapił się. „Wszystko na nieznanym placu z dala od centrum miasta”.

Adams nagle stał się ośrodkiem zainteresowania. Podziwianie rzeźb się skończyło. Mżawka przepędziła chmury ptactwa, więc męty opuściły swe nory. Śledziło go kilka par wrogich oczu, a natarczywych obserwatorów przybywało. Nie miał broni, dlatego najpierw wolno, potem szybciej zaczął się wycofywać. Nie biegł, ale przyśpieszył. Przez jakiś czas szli za nim, poleciało nawet kilka kamieni, zgniłych ziemniaków i butelka, jednak wkrótce potem zastąpiła im drogę wychodząca właśnie z knajpy inna grupka i wdała się z nimi w sprzeczkę.

Skręcił w przecznicę, którą przebiegały tory tramwajowe. Po kilkunastu minutach oczekiwania w pełnej niedopałków wiacie mógł wcisnąć się do cuchnącego potem, dusznego wnętrza zatłoczonego wagonu. Przejechał kilkanaście przystanków bez biletu. Wspomnienie fragonardów intensywniało, wspomnienie agresywnych uliczników bladło.