Выбрать главу

– To zwykły przypadek. Bieleń wzruszył ramionami.

– Wyprowadzić aresztanta – rzucił.

Na komendzie umieszczono go oddzielnie, w celi numer osiem.

„Coraz lepiej poznaję tutejszy areszt. Nawet ta sama cela co poprzednio”, pomyślał Adams.

Nalał wody do miednicy. Mydła nie dali. Odświeżył się i wygodnie wyciągnął na drewnianej pryczy. Smaczne spanie, chociaż rano będzie bolała każda kość. Jednak nim zdążył zmrużyć oko, wezwali go na przesłuchanie, i to do samego Uombocco.

– Dlaczego zabiliście Ibn Khaldouniego? – zaczął Człekoust. – Czy dlatego, że nie był Zumarragą?

– Nie zabiłem Ibn Khaldouniego, przecież pan to wie.

– Ja? A niby skąd?

– Wszystkie moje rozmowy są na podsłuchu, więc z pewnością macie dzisiejsze taśmy. Znajdziecie na nich puste telefony. Uznałem, że Ibn Khaldouni daje mi do zrozumienia, abym się z nim spotkał. Łatwo się można było domyślić, dokąd powinienem przyjść.

– Ibn Khaldouni zadzwonił do was przed śmiercią? A może dzwonił już z nożami w sercu? – Uombocco uniósł brwi w udanym zdumieniu.

– Ten, kto mnie tam wzywał, zabił Ibn Khaldouniego.

– Kto was tam wzywał?! – w głosie Człekousta dźwięczała irytacja. – Opowiadacie o jakichś dzwonkach, o głuchych telefonach, profesorze Adams. Innych wizji nie było? Tłumaczcież się sensowniej!

– Ja?

– Tak, wy. Jeszcze nie rozumiecie? – Człekoust rzucił plikiem papierów. – Jesteście podejrzani o zabicie profesora Ibn Khaldouniego. Widać nie zrozumieliście, kiedy powiedziałem raz. Jesteście jedynym podejrzanym.

Adams zamilkł. Docierała do niego groza sytuacji.

– Chwileczkę. – Zmarszczył brwi. – Przecież przybyłem tuż przed funkcjonariuszami. Skąd milicja dowiedziała się tak szybko?

– My sprawnie działamy. Sąsiedzi usłyszeli krzyki. Dotarcie do hotelu zajęło nam dosłownie parę minut. Wywiadowca stwierdził ujęcie was na miejscu zbrodni. – Człekoust przyjrzał się raportowi. – O, właśnie… Pochylaliście się nad ofiarą. Prawdopodobnie wycieraliście ręce z krwi.

– To nieprawda. Miałem czyste ręce.

– Bo wytarliście je wcześniej o ścianę.

– Właśnie, jeśli było, jak podejrzewacie, to musiały na ścianie pozostać odciski moich palców.

– Oczywiście, sprawdzimy to. Na razie pozostaniecie w areszcie. Podejrzenie jest bardzo poważne, profesorze Adams. – Człekoust telefonicznie wezwał strażnika.

– Żądam przedstawienia mi zwłok Ibn Khaldouniego.

– Cco!?! – Uombocco wyglądał, jakby autentycznie został wytrącony z równowagi.

A tak. Nie wierzę, że Ibn Khaldouni nie żyje. Myślę, że cała sprawa została ukartowana. Na przykład, by mnie zmusić do wzięcia udziału w eksperymencie bardziej ryzykownym niż poprzedni. Powtarzam: żądam okazania zwłok Ibn Khaldouniego.

Uombocco rzucił parę słów do słuchawki.

W drzwiach stanął barczysty funkcjonariusz, podwywiadowca Ribnyj.

– Wyprowadzić zatrzymanego – rzucił Uombocco.

Zupełnie jak poprzednim razem, Adamsa zwolniono o trzeciej w nocy. Podobno nie zidentyfikowano odcisków palców na smugach krwi na ścianach. Surowo zabroniono mu jakichkolwiek prób opuszczenia Miasta pod Skałą. Zwolnienie podejrzanego podpisał sam Człekoust.

Adams zrezygnował z autopsji zwłok Ibn Khaldouniego, gdyż załatwienie stosownych formalności trwałoby dwa dni i musiałby je spędzić w więzieniu.

Znów znalazł się w środku nocy przed stalowymi drzwiami oddziału milicji. Przynajmniej nie doskwierał chłód.

„W końcu stłuką mi gębę jakieś męty…”, pomyślał i poczłapał pustymi ulicami śpiącego miasta.

41.

Odcięto go od biblioteki, pozbawiając przy zwolnieniu służbowej legitymacji profesora. Praca naukowa nie mogła postępować, z kolei życie osobiste i tak dawno legło w gruzach. Niestety, miał dość czasu na wspominanie Natalii, a kiedy tylko oderwał się od myśli o niej, wpadał w przerażenie.

Adams formułował hipotezy objaśniające, gdzie trafił. Każda kolejna była słabsza. Miasto pod Skałą broniło się przed klasyfikacją. Może było furtką między chwilami, skoro Ibn Khaldouni, który żył pięćdziesiąt lat po Zumarradze, odkąd tutaj trafił, postarzał się niewiele, a do niedawna cieszył się znakomitym zdrowiem. Adams był przekonany, że on sam wróci w jakiś przypadkowy moment dziejów. Czy zdoła po powrocie na powierzchnię jeszcze raz nauczyć się żyć według nowych reguł?

Zaterkotał hałaśliwie telefon. Adams podniósł słuchawkę.

– Ty bydlaku! Ty świnio! Ty nędzny psie! Jak śmiesz coś Natalii narzucać?! Kim ty jesteś, żeby tutaj, w Mieście pod Skałą, wydawać polecenia?! – krzyczał nieznajomy, kobiecy głos, ale nietrudno było się domyślić, do kogo należał.

– Z kim mówię? – spróbował przerwać serię wyzwisk.

– Jeszcze nie wiesz!? Bydlaku jeden! Dobrze wiesz!

Adams odsunął słuchawkę od ucha. Jazgot nadal był dobrze słyszalny.

– Natalia ma odejść od ciebie! Ma więcej się z tobą nie spotykać. Już ja zadbam, żebyś jej nie szkodził! Przygotowałam dla niej program, według którego ma się rozwijać, a ty jej to uniemożliwiasz.

– Ja… Ale… – mówił, trzymając słuchawkę z dala od ucha. Nie wpływało to w żadnym stopniu na zacietrzewiony monolog.

– Zabraniam ci kontaktów z Natalią!

– Uformujesz ją, babo, na swój obraz i podobieństwo, co?! – krzyknął i nacisnął widełki, żeby przerwać połączenie.

– Co rzucasz?! Czym rzucasz?! – wrzask nie umilkł. – Zachciewa mu się rzucać słuchawką. Rozmowa zostanie przerwana, jak ja będę chciała ją skończyć, nie ty, Adams!

Jeszcze parę razy przycisnął widełki. Bez rezultatu.

– Zabraniam ci spotykać się z Natalią. Ona jest wolna i ma tutaj swoje miejsce, a nie gdzie indziej. Ty jesteś winien wszystkiemu. Przez ciebie nie może się rozwijać.

– Nie przeze mnie!

– A właśnie, że przez ciebie, bo stale z tobą przebywała! Rozszarpię cię na strzępy! Wydłubię oko! I jeszcze drugie!

– Natalia odeszła trzy tygodnie temu.

– Obyś zdechł, Adams! Za to, że jej nie uwolniłeś od siebie. Ty bydlaku! Zdechniesz w pierdlu. Zdechniesz o kaszy i wodzie. Obyś zgnił! – rozmówczyni ignorowała jego słowa.

„Skoro nie widziałem Natalii od dawna, a mimo to Mówiąca jest tak wyprowadzona z równowagi, wręcz eksploduje, znaczy, nie idzie im z Natalią tak łatwo…”, pomyślał. „Wbrew pozorom, wbrew temu, że tak łatwo odebrali mi Natalię, teraz nie potrafią sobie z nią poradzić…”

– Ty bydlaku jeden! Obyś przepadł! Ja cię zabiję! – jazgot Mówiącej nie ustawał.

„Natalia się broni. Nie mają jej w swoich rękach. Może nadal mnie kocha…” Uśmiechnął się do swoich myśli, choć ze słuchawki nadal leciały pomyje inwektyw.

– Ty łotrze! Ty skurwielu! Ty durniu! Fałszywy profesorze!

Adams cichutko odłożył słuchawkę i wyciągnął się na kanapie z rękoma pod głową. Po raz pierwszy od wielu dni był w duchu zadowolony.

– Ty bydlaku! Łajdaku! Bydlaku! Bydlaku! – dobiegało zabawnym szeptem ze słuchawki.

42.

Uniwersytet zajmował cały kwartał ulic, nie mając jednakże charakterystycznej struktury kampusu: trawniczków, alejek z ławeczkami, miejsc, gdzie można było się rozsiąść, podyskutować między wykładami, poplotkować czy zwyczajnie odpocząć. Budynki oddziałów uniwersyteckich, ułożonych rzędami w wydziały, poprzedzielano dla wygody mieszkańców miasta wąskimi betonowanymi drogami, na których stale panował intensywny ruch. Wzdłuż ulicy tyczkami zaznaczono przystanki różnych linii autobusowych. Przy każdej z nich nieustannie gromadził się tłumek pasażerów. Uliczni sprzedawcy, na prześcieradłach położonych wprost na bruku, rozkładali swój dobytek: okulary, długopisy, prezerwatywy i wkładki domaciczne, damską bieliznę, kulki do ściskania na szczęście, ruchome struktury z drutów, pozwalające na układanie figur gwarantujących osiągnięcie równowagi ducha. Umieszczenie przystanków tuż przy budynkach uczelni miało na celu wygodę dojeżdżających studentów, jednak sprowadzało w jej pobliże uliczny gwar i ruch. Z początku Adamsa denerwowały klaksony aut i zgrzyt tramwajów, przedzierające się przez opuszczone żaluzje, później się przyzwyczaił. Teraz nie miało to najmniejszego znaczenia.

Wśród stłoczonych przekupniów i oczekujących na autobus podróżnych pośpiesznie lawirowali studenci, zgarbieni, z notatkami pod pachą, starający się zdążyć na najbliższe zajęcia. Korytarze wewnątrz budynków wydziałów poprzedzielano zamkniętymi drzwiami, które otwierać mogli tylko pracownicy. W ten sposób chciano odosobnić miejsca pracy naukowej, ograniczając ruch i gwar studenckich rozmów na korytarzach, nawet kosztem niewielkich utrudnień. Studentów wpuszczał na teren oddziału pracownik prowadzący zajęcia i on odpowiadał za nich prawnie i materialnie na tym terenie.

Z reguły pracownie umieszczano w innych budynkach niż sale wykładowe i seminaryjne, co obniżało choćby koszty zasilania czy dostawy gazu. I dlatego, idąc z wykładów na oddziale ossuarnym wydziału sztuki do pracowni, należało pokonać kilka przecznic i skrzyżowań ze światłami.

Budynek administracji ciągnął się przez cały kwartał, przepuszczając ulice miejskie systemem przewiązek. Było to masywne, betonowe gmaszysko, do którego wiodły wysokie schody, a fronton wspierały przysadziste, graniaste kolumny. Na środku frontonu stała okazała rzeźba dwóch ściskających się przyjaźnie postaci, z których jedna była do pasa muskularnym mężczyzną, a od pasa kozłem, druga z kolei dokładnie na odwrót. Wiązało się to jakoś z dewizą La Sapienzy. („O duchu, który tworzy, sprawia, oczyszcza sobą innych, i ciele, które realizuje wzniosłe zamierzenia ducha nieudolnie, robi błędy, które nieoceniony duch znów musi brać na siebie, czy jakoś podobnie…”, przypomniał sobie Adams). Na narożach gmaszyska stały cztery ptaki o kobiecych głowach, tułowiach i ustach rozdziawionych do krzyku. Przed nimi, lecz niżej, z naroży niemal zwisały cztery lwy o kobiecych głowach i piersiach. Owe harpie miały symbolizować pytania, a grymas twarzy oraz brak skrzydeł u sfinksów – wielką wagę udzielanych odpowiedzi.

Budynki oddziałów były właściwie pomniejszonymi kopiami gmachu administracji, ustawionymi w równych szeregach, prostopadle do jego osi. Po obu stronach administracji wiodły ruchliwe arterie.