Adamsa skuto i odstawiono na dobrze znaną komendę, trzęsącą się suką w truskawki i banany. Ciaken go rozkuł.
– Jednak nie zostałem aresztowany? – Adams uśmiechnął się pogardliwie.
– Wystarczy niewielka grzywna.
– Ja tam wrócę.
– To znowu będzie mandat. Trawa otacza obie Cayleie.
– To co, mam przeskoczyć o tyczce?
– Macie zakaz opuszczania miasta, ciąży na was podejrzenie zabicia Ibn Khaldouniego. Ponadto wyniki eksperymentu nie zostały jeszcze całkowicie opracowane.
– Przecież przestaliście mi płacić.
– Sprawdzimy w rachubie, czy jeszcze nie została jakaś końcówka do wypłacenia.
– Natalia mnie opuściła. Po co mam tu tkwić i wszystko rozpamiętywać?
– To nie zależało od nas. Możemy dla was załatwić opiekę pedagog Mówiącej. Pomoże wam odnaleźć się w nowej sytuacji.
– Chcę rozmawiać z Człekoustem.
– Nadobywatel Człekoust jest obecnie bardzo zajęty.
– Ja jednak koniecznie chciałbym z nim rozmawiać.
– Z pewnością przyjmie was, jak tylko będzie mógł.
Odprowadzono go do celi numer osiem. W kącie stało regulaminowe wiadro zimnej wody, przynajmniej można było spłukać pot z twarzy.
45.
Nadobywatel komendant był zbyt zajęty i rozmowa nie doszła do skutku. Adamsa zwolniono z aresztu znów o trzeciej w nocy. Prosił, żeby mu pozwolono przespać się w celi do rana, bo komunikacja miejska jeszcze nie działa, a na dodatek pada. Niestety, przepis nie pozwalał pozostać w areszcie do rana, jeśli nie przedstawi się wcześniej formalnego oskarżenia. Nocna zmiana była bowiem zobowiązana do opróżnienia i wysprzątania zwolnionej celi.
„Cóż, zmoknę ja, zmoknie cień”, mruknął i ruszył w deszcz. Kompletnie przemoczony, dotarł do hotelu około piątej.
Drżąc z zimna na ulicy, zastanawiał się, czy nie nadszedł właściwy moment, by odszukać drzwi w drzewie. Ale wyobraził sobie szamotaninę z przemoczonym funkcjonariuszem i przeszła mu ochota. Trzeba to lepiej zaplanować. Najpierw rozstrzygnąć, w którą z Cayleii wiedzie droga.
Bramę otworzono o szóstej.
Nawet nie rozchorował się. Wystarczyło jeden dzień pozostać w pokoju i gorączka minęła. Tyle że Adamsowi dokuczał głód.
W urzędzie najpierw usiłowano go zbyć, przedstawiając rozliczenie, z którego wynikało, że należność została już uregulowana. Adams jednakże oświadczył, że musi więc albo z głodu opuścić Miasto pod Skałą, albo popełnić jakieś przestępstwo, by umieszczono go w areszcie. Lewtan wysłuchał tego w milczeniu. Dopiero gdy Adams powołał się na opinię przodownika Ciakena, wyszedł. Po dziesięciu minutach wrócił czerwony z wściekłości, ale z nową decyzją. Stwierdził, że ktoś w rachubie właśnie popełnił błąd i uznał, że Adamsowi należy się jeszcze wyrównanie za eksperyment. Ta nienależna kwota – jak kwaśno stwierdził – zostanie podzielona na stosowne raty.
Raty nie były wysokie, ale starczały na jedzenie i przejazdy. Jak na złość bilety podrożały, odkąd starał się spenetrować okolice Janycułu i znaleźć dojście do ogrodu. Otoczenie Cayleii ograniczono drewnianymi barierkami. Należało zmienić taktykę.
Najpierw musiał rozwiązać problem, na który później nie będzie czasu: Do której Cayleii należy wejść? Czy tej, z której wyszedł, czy szukać wejścia w tej drugiej? Ponadto: jak rozróżnić oba drzewa?
Wchodząc do pierwszej, trafi pod zamurowane drzwiczki w murze Leona. Jeśli nawet sforsuje mur, straci Natalię i znajdzie się w nie wiadomo jakim czasie.
Z kolei wskazówki z hasła nie zostały jeszcze wyczerpane, więc prowadzą do jakiegoś celu. A jeśli na końcu tej drogi jest rozwiązanie i wyjaśnienie?
Aby zastosować przepis poprawnie, należało rozstrzygnąć, jaką rolę w zwariowanej geometrii tego świata odgrywa Miasto pod Skałą. Czy w myśl reguły jest korytarzem? Czy salką z trzema drzwiami? W tym drugim przypadku korytarzem byłoby tylko zstąpienie na trawę z dziupli w dziwacznym, porosłym drobniuteńkimi kolcami drzewie, a wejścia do jego dalszego odcinka umieszczone są gdzieś na terenie Miasta pod Skałą.
„Drzwi w salce powinny być tak umieszczone, aby gdy się do niej wejdzie, nie było żadnej wątpliwości, które z nich są prawe, a które lewe…”, rozumował Adams. „Cayleie są dwie, więc z symetrii wynika, że topologicznie Miasto pod Skałą jest korytarzem”.
Czy jednak można oprzeć się na tak wątpliwym rozumowaniu?
Jaki sens dopatrywać się tutaj takiej symetrii? A jeśli w Mieście pod Skałą rośnie więcej Cayleii…? Nie zwiedził przecież nawet całych Ogrodów Przewodniczącego Nero. – A jeśli są tu inne ogrody? – Adams oparł dłonie na parapecie. Z natężeniem wpatrywał się w niskie, kłębiaste obłoki sunące nad miastem. Dostrzegł małą, ciemną sylwetkę.
„Ona czy jakiś gawron…?”, pomyślał.
Sylwetka zniknęła w chmurze, ale wkrótce wyłoniła się. Oczywiście, skrzydlata kobieta.
„Czy ona się bawi, przebijając na wskroś ten kłąb mgły?”, pomyślał. Nie dało się cały czas śledzić jej zabawy z obłokiem, zauważył jednak, że Liliane lata wokoło obłoku, co jakiś czas, wedle kaprysu, przecinając go na wylot.
Podziwiał jej popisy, lecz myślami był już daleko.
„Droga powinna być wskazana jednoznacznie. Co by to znaczyło? Gdyby jednak Miasto pod Skałą było salką, mam teraz skręcić w prawo. Powinienem iść do drzwi po prawej stronie, więc wzdłuż ściany, czyli wokół pnia w prawo i wejść w najbliższe drzwi. No jasne, jeśli miasto jest salką… wynicowaną salką”, uśmiechnął się do swoich myśli, „…drzewo ma mieć trzy dziuple. Tylko tak droga może zostać jednoznacznie wskazana…”
Spojrzał na baraszkującą w powietrzu Liliane.
„Właściwie ona teraz jakby wychodzi z pnia i w innym miejscu w nim znika. Czy to Liliane naprowadziła mnie na rozwiązanie?”, pomyślał.
Jakkolwiek było, należało obejść pień Cayleii wokoło dla sprawdzenia, czy są w nim rzeczywiście trzy wejścia. W przeciwnym wypadku trzeba było wybrać ryzykowną hipotezę korytarza.
„Tak, ta druga Cayleia to zmyłka. Topologicznie jest jak rzeźba stojąca w środku salki. Takich fałszywych śladów może być w tym mieście wiele”, pomyślał Adams i zrelaksowany wyciągnął się na kanapie. „Trzeba zdobyć jakieś rękawice, bo kolce Cayleii są niewiarygodnie drobne”, planował. Z dłońmi pod głową, dumny z rozwiązania Adams gapił się w sufit.
Trzeba też było zaopatrzyć się w latarkę i świece.
Gdyby jednak staranniej rozumował, a chociaż wykonał prosty szkic na kartce, zorientowałby się, że jeśli rzeczywiście Miasto pod Skałą jest topologicznie salką, to powinien wracać wedle tej samej reguły. Obojętne więc, czy pójdzie dalej, czy też zdecyduje się wracać, powinien iść według „Silvestere”. Znaczyło to dokładnie tyle, że hasło mogło zarówno skłaniać do dalszej drogi, jak też opisywać pętlę: do Miasta pod Skałą i z powrotem na powierzchnię, a na końcu dalszej drogi mogła czaić się zguba.
46.
Jedyną możliwością niepostrzeżonego przedostania się na Janycuł był któryś z masowych koncertów, organizowanych na stadionie przewodniczącego Nero. Ze stadionu do Ogrodów Przewodniczącego było już blisko.
By uskładać na bilet i latarkę, musiał zrezygnować z siedmiu śniadań i trzech kolacji w stołówce socjalnej, z której obecnie korzystał. Wyrzeczenie nie było znaczące, bo zwykł nie jadać śniadań, zastępując je mocną kawą. Wymagało to nieco przemyślności, ponieważ obecnie pobory wypłacano mu nie pieniędzmi, ale bloczkami do opłacenia stołówki i hotelu.
„Gdybym miał kopiarkę…”, pomyślał, miętosząc w dłoni lichy banknot, bez wątpienia wykonany metodą kserograficzną.
– Śniadanko za pół ceny – burczał, stojąc przed drzwiami stołówki. Źle się czuł w roli drobnego kombinatora. „To łatwiejsze niż śledzenie historii iluminowanego doktora…”, pocieszył się.
Wchodzący włóczędzy mijali go obojętnie. Wreszcie jeden z nich rzucił: – Ile porcji?
– Jedna. – Adams poczuł się trochę głupio.
Tamten skinął głową i odszedł. Po chwili przyprowadził drugiego. Ten posłusznie odliczył czarno-białe banknoty.
– Będzie jeszcze jutro?
– Będzie.
Bloczki na stołówkę przyznawano tylko niektórym, według niejasnych reguł. Za bloczek udawało mu się odzyskać połowę do dwóch trzecich jego wartości w gotówce.
Takie targi musiał powtarzać jeszcze przez kilkanaście dni, aż wreszcie zebrał na bilet. Nieco droższy niż najtańszy, by nie budzić podejrzeń.
Igrzysko na Janycule organizowano co tydzień. Adams nie przypuściłby, że aż takie tłumy biedoty tam walą. Nabity tramwaj wlókł się w ślimaczym tempie. Kolumny wyładowanych widzami ciężarówek osobowych blokowały ulice i skrzyżowania. Co chwila wybuchały awantury, a klaksony nie milkły.
Tramwaj skończył bieg, zanim osiągnął most na Typhure. Adams dołączył do hałaśliwej grupy widzów. Wszystkim udzielał się radosny nastrój. Jedni nieśli grzechotki, inni walili łyżkami w blaszane garnki. Skandowano: „Ne-ro! Ne-ro!”. Wkrótce łomot stał się zgodny, zsynchronizowany.
Na moście imienia przewodniczącego ruch zamknięto. Chodnikami i wszystkimi pasami jezdni sunęły rzesze ludzi. Od mostu na Janycuł biegła aleja Przewodniczącego Nero. Tu stały dwa rzędy jego posągów, wyłaniających się z ziemi. Te przy Typhure wykonano z betonu, a te bliżej stadionu – z białego kamienia. W pierwszej parze widać było dwa półkuliste betonowe czerepy z resztkami zardzewiałych wieńców laurowych. Następne dwa już udatnie odtwarzały kielichowaty kształt mózgoczaszki przewodniczącego, chociaż jednemu brakowało wieńca – pozostały tylko stalowe sztangi służące kiedyś do zamocowania blaszanych liści; następna para wystawała z ziemi już po brwi, ujawniając mocno nawisłe czoło; kolejne ukazały oczy łypiące na boki; para innych – nie domykającą się dolną wargę. Adams pierwszy raz szedł tędy; aleja nie miała chodników dla pieszych.
Posągi przewodniczącego Nero rosły, jakby brodziły w ziemi, ale coraz płycej zanurzone. Przedstawiały jego ciało powyginane w dziwacznych, ekspresyjnych łamańcach.
W tłumie przeważali ludzie młodzi, chociaż zdarzali się starsi, idący samotnie mężczyźni. Nie było ani jednej kobiety zawiniętej w czarne szaty. Niektórzy gryźli chrupki wydawane przez funkcjonariuszy. Adams, by się nie wyróżniać, sięgnął po plastikową torebkę z białymi płatkami. Wybrał taką z zielonymi napisami i białymi paseczkami. Uważał, by nie wziąć tych w paski niebiesko-czerwone. Sporo zapłacił. Wyciągnął dwa banknoty. Byle starczyło na bilet.