Wkrótce zasnął. Spał długo, budził się wielokrotnie. Wreszcie trzeba było stawić czoło rzeczywistości. Zapałki zdążyły wyschnąć. Świecę otoczyła aureola. Cokolwiek unosiło się w powietrzu, spalane wzmacniało światło płomienia.
Mroczna, nieruchoma tafla wody; zza zakrętów wąwozu dochodził szum. Gdzie niknął potężny strumień, walący wcześniej spienionym wodospadem? A jeśli rozgałęzienie korytarza jest pod powierzchnią?
Adams wszedł do wody. Strzępek biletu powoli spływał w prawą (patrząc wstecz) stronę korytarza. Gdyby pod powierzchnią było odejście, to nie powinien nim pójść. Jednak aby regułę nadal poprawnie stosować, musiał rozstrzygnąć, czy ono tu jest.
Bał się, by nie uniosło go w niewidoczny odpływ. Na wszelki wypadek nabrał głęboko powietrza, by starczyło na dłużej, gdyby go porwało do ponoru. Oczyma wyobraźni widział mroczny tunel, którym unosi go wszechmocny nurt wprost do przewężenia, w którym Adams utknie, aż woda zedrze resztki ciała z jego rozkładającego się trupa. Jeśli nawet jest tam odgałęzienie, to i tak bezużyteczne. Trzeba jednak tę możliwość wykluczyć. Żeby choć jakaś lina… Brodził, starając się stąpać szeroko, pewnie, by nie stracić równowagi w razie uderzenia podwodnym prądem. Nic takiego nie nastąpiło. Mroczna toń przypominała nieruchomą zupę. Wspierając się prawym ramieniem o ścianę korytarza, stopą próbował wyczuć podwodny wypływ. Nie znalazł, choć wrócił do miejsca, gdzie woda sięgała do ramion, a szum wodospadu znów był głośny.
W kotle pod wodospadem nie próbował nurkować. Uznał, że ponorem jest warstwa piasku, przez którą przesiąka woda do układu wielu drobnych szczelin. Znaczy, woda nie znika w rozgałęzieniu.
Nagie ciało wyschło szybko. Ruszył korytarzem. Nawet jasne światło świecy nie mogło wyłowić stropu z ciemności. Z początku szedł po miękkim, chłodnym piasku; później buty klapały w wilgotnym, lepkim błocie. Na ścianach pojawiły się żółte wykwity, w maleńkich kraterach bulgotało ciepłe błotko. Czuć było siarkę. Mrużył podrażnione powieki. Czyżby dotarł pod Puzzuoli? Krztusił się i kasłał. Oczy zwęził do szparek, nos przytkał rękawem. Podłoże było gorące. Pobliska żyła wulkaniczna manifestowała swoją obecność. Cuchnące błoto chlupotało pod butami. Świeca miała tu niezwykłą wydajność, rozświetlała cały korytarz, a to ledwie bubel wyprodukowany w Mieście pod Skałą…
Drgnął. Nie szedł sam! Oto przed nim kroczyła zakapturzona postać, chuda, jakby płaszcz wisiał na wieszaku. Przed zakapturzonym podążał krępy mężczyzna w zielonym kapelusiku z piórkiem, a po prawej i po lewej towarzyszyły mu dwa kościotrupy. Jeden z nich odwrócił głowę i rzucił mu mroczne spojrzenie pustych oczodołów. Adams nie przestraszył się bardzo widokiem kościstego. Ostatecznie był świadkiem stwarzania Natalii i widział wzlot Liliane. Odwrócił się: za nim też maszerował szkielet. Skinął Adamsowi podbródkiem, aby ten nie zwalniał kroku, gdyż korytarzem szła cała kolumna ludzi na przemian z kościotrupami. Każdych dwoje ludzi przedzielał idący szkielet, każde dwa szkielety dzielił człowiek. A wszyscy trzymali się za ręce.
„Cholerny efekt synergiczny… Niestrawiony alkohol plus siarkowy opar. Ależ mi to zamąciło we łbie. Jak to przerwać…?”, pomyślał, chociaż już nie śmierdziało siarką, a ziemia nie parzyła stóp.
Zdarł czarną szmatę z ramion idącego przed nim, ujawniając gołe gnaty. Kościotrup spokojnie schylił się, podniósł płaszcz i zarzucił sobie na ramiona. Spojrzał z niechęcią na Adamsa.
„Przecież czaszka nie może mieć mimiki…”, pomyślał.
Karny kuksaniec ostrego łokcia przywołał Adamsa do porządku. Nie odpowiedział pięścią – poraniłby knykcie o gołe żebra. Kościotrup życzliwie wyciągnął dłoń.
– Wykluczone! – Adams obruszył się. Przełożył świecę do prawej dłoni, a lewą wsunął w kieszeń.
Maszerujący ludzie byli w różnym wieku, choć na ogół starsi. Gdzieś na przedzie dojrzał zarys dziecka lub karła. Odziani różnorodnie, niektórzy wyglądali jak z obrazów historycznych. Wielu z nich niosło atrybuty zawodowe: to wystający z kieszeni lekarza stetoskop, to skrzynkę z narzędziami montera. Wszyscy byli brzydcy, starzy, zbyt otyli lub zbyt chudzi.
– Dlaczego pani tędy idzie?! – zwrócił się ponad kościotrupem do sąsiadki po swojej lewej ręce, tęgiej kobiety o nalanej, czerwonej twarzy, z wielką brodawką na nosie, z czepkiem na głowie, a odzianej w długą suknię i koronkowy fartuch.
Kościotrup położył palec na swych bezwargich ustach. Kobieta spojrzała na Adamsa, ale nie odezwała się.
– Proszę pani! Proszę mi odpowiedzieć!
Tym razem kuksańce poleciały z obu stron, a na dodatek zarobił kopniaka w łydkę. Szczególnie bolały trafienia w odsłonięty prawy bok, pod uniesioną prawicę dzierżącą świecę.
– No, dobrze, już dobrze!
Od czoła pochodu dotarł jakiś impuls czy rozkaz, bo wszyscy maszerujący, zarówno ludzie, jak i kościotrupy, zaczęli kolebać się na boki. To podbiegali, wyciągając do przodu złączone ręce, to znów zwalniali. Podrygiwali rytmicznie, ale nikt nie śpiewał. Również Adams, popychany i potrącany, zmuszony został do dziwacznego truchtu.
– Cholerne tańce… – mruknął. Z trudem chronił świecę, by nie została zdmuchnięta.
Marszobieg w podrygach męczył. Adams nie czuł głodu, ale sapał i się pocił. Inni tańczący też byli zmęczeni. Widział pot ściekający po tłustych, nalanych obliczach. Słyszał ich ciężkie dyszenie. „Cholera, radosny korowód ku świetlanej przyszłości. Męczą się, ale podrygiwać nie przestają, chociaż nikt ich nie popędza”.
Wyrwanie się z pochodu było koniecznością: korytarz łagodnie zakręcał, a idący stopniowo znikali w ścianie. Nawet nie wchodzili pod firankę zlewającej się wody. Ot, lity skalny mur dla nich nie istniał. Niby normalna ściana: występy, szczeliny, zagłębienia – jakiś hologram czy co…?
Adamsa delikatnie, ale stanowczo spychano ku coraz bliższej ścianie. Zdmuchnął świecę i schował ją do kieszeni. Zapadł półmrok. Mocnym ruchem pchnął kościotrupa po lewej, aż tamten się zatoczył. Wymagało to tyle wysiłku, jakby pchnął mężczyznę o normalnej masie. Adams rzucił się w bok, lądując na biuście tęgiej towarzyszki po lewej. Zaraz ominął kobietę, depcząc po jej stopach. Syknęła z bólu.
– Powinieneś iść z nami – odezwała się.
Adamsa mocno schwyciło jaśniejące w półmroku ramię następnego kościotrupa. Wykręcił je – było słabsze niż ramię mężczyzny. Zanurkował za idącym szkieletem, jednocześnie puszczając wykręconą łapę. Uderzeniem obu rąk niemal przewrócił idącego z krańca starego, zasuszonego mężczyznę. Podbiegł do przodu; nikt za nim nie ruszył. Wydostał się z kolumny.
Zapalił świecę. Idący wlepili w niego wzrok. „Jak ćmy urzeczone ogniem…” Patrzyli z wyrzutem, czasem niechęcią lub nawet zapiekłą nienawiścią. Wyrzut odczytywał nawet z pustych oczodołów.
– Chodź z nami. Jesteś jednym z nas – niosło się. – Pora do nas dołączyć.
Dotknął dłonią miejsca, gdzie kolejny rząd idących niknął w mirażu ściany. Powierzchnia skały była zimna i twarda. W chwilę potem właśnie tędy wszedł w skałę tęgi mężczyzna, zaraz po nim kościotrup, a jeszcze później karykaturalnie otyła dziewczyna. Szli w tanecznych podrygach, znikając w litym kamieniu. Adams plasnął otwartą dłonią w skałę.
– Dla mnie kamień jest zamknięty. Nie jestem jednym z was.
– Jesteś, jesteś. Dołącz do nas, a wrota się otworzą. Odwrócił się i poszedł dalej, jednak stracił pewność, że idzie właściwą drogą. Oni znikali w prawej ścianie korytarza, a hasło wskazywało, że na najbliższym skrzyżowaniu powinien skręcić w prawo. Wkrótce monotonne zachęty tańczącego pochodu ucichły w dali.
49.
Adams przystawał w marszu, wysypywał piasek z butów, na skórze robiły mu się otarcia. Zamiast smrodu siarki pojawił się odór kanału, mieszanina woni sfermentowanych fekaliów i gnijących resztek żywności.
Smród nieznośnie narastał.
– Och, nie! – wyrwało się Adamsowi. Dalszą drogę zamykała krata z grubych pionowych prętów, przeżartych rdzą. Za nią korytarz urywał się ciemnością.
Pręty umieszczono zbyt gęsto, by głowa zmieściła się między nimi. Od góry wbetonowano je w strop korytarza; na dole znikały w piachu. Spróbował rozgiąć dwa z nich. Ustępowały z najwyższym trudem. Spróbował kopania w piasku. Butem szło najszybciej. Po pół metra osiągnął podłoże, w które wbetonowano pręty. Kamieniem można by kuć. Jednak tutaj korytarz starannie obmurowano: regularne ściany, półkolisty strop i równa warstwa piasku. Żadnych luźnych kamieni.
Wybrał parę najbardziej przeżartych rdzą prętów. Owinął je kurtką, aby nie poranić rąk. Próbował rozciągać pręty zarówno obiema dłońmi, jak i jedną, zapierając się barkiem. Potem, opierając się o ścianę, pchał nogami jeden z nich. Wkrótce głowa przechodziła swobodnie.
Przelazł na drugą stronę kraty. Jeden z prętów obluzował się w dolnym betonowym gnieździe. Adams wyłuskał go, usuwając grudy wyłupanego betonu.
„Przyda się do obrony”, pomyślał i wyginając prętem na wszystkie strony, ułamał go u góry.
Po drugiej stronie kraty korytarz urywał się ciemną, cuchnącą pustką. Świeca nie rozświetlała czerni, na dodatek oślepiała. Wreszcie dostrzegł zarys stropu i przeciwległej ściany. Wyglądało tak, jakby korytarz kończył się nad salą czy większym poprzecznym tunelem.
Mocny stożek światła latarki wydobył przeciwną ścianę korytarza idącego w poprzek dotychczasowej drogi. Półkoliste ściany, ceglane sklepienie i charakterystyczny smród nie pozostawiały wątpliwości: Adams stał nad kanałem ściekowym. Należało pójść w prawo, choć dalszy marsz tropem sunącej wolno czarno-burej, odrażającej masy będzie trudny do zniesienia.
Myśl o zanurzeniu się w ścieku wywoływała dreszcz obrzydzenia. Nawet trudno było tam się dostać: zamknięty kratą korytarz opadał gładką ścianą.
Adams zrolował kurtkę i zawiązał rękaw wokół pręta kraty. Postawił jedną świecę, dwie pozostałe i zabezpieczoną workiem foliowym latarkę wtłoczył w kieszenie spodni, pręt wetknął w zęby.
Trzeba było zsunąć się z przegięcia, potem w dół. Stopy dotknęły chłodnej mazi. Dalej opuszczał się na rękach, coraz głębiej w fekalia. Bolały zaciśnięte na pręcie zęby. Zadrżał z obrzydzenia, gdy nogi zanurzyły się już całe. Kiedy chłodną wilgoć poczuł na brzuchu, ogarnął go wstręt – być może nie uda się dosięgnąć dna i trzeba będzie w tym płynąć. Trzymał w dłoniach koniec rękawa kurtki. Z tej pozycji trudno by było wydźwignąć się z powrotem.