Выбрать главу

„Czegoś tu, chłopie, szukał”, pomyślał Adams.

Czaszka otwarła lewy korytarz, właściwą drogę. Adams przetoczył czaszkę do prawego korytarza. Latarka wydobyła z mroku inne kości olbrzyma. Jedne ułożył obok czaszki, inne próbował upchnąć z boku, aby się obok nich przecisnąć. Ciało dawno uległo rozkładowi. Bez trudu rozłączył mostek i żebra. Zaplątał się w zetlałej tkaninie. Były to resztki płótna, prószące pyłem, kiedy chciał je odchylić. Truchło czy całun…? Z trudem przecisnął się obok miednicy. Może jedną z grubych kości udowych nieszczęsnego olbrzyma zabrać jako motykę? Ale lepiej nie afiszować się z ludzkimi resztkami.

Napotkane zwłoki zamiast przerazić napełniły Adamsa nadzieją. Gigant prawdopodobnie zmarł z głodu, zaklinowany głową w zbyt ciasnym dla siebie korytarzu, lub udusił się pod niewielkim obwałem. To, co dla olbrzyma było śmiertelnym zaciskiem, Adams mógł pokonać. Nadzieję budziło ułożenie zwłok: tamten pełzł z naprzeciwka. Znaczy, drugi koniec tej drogi istniał. Adams nie pobłądził. Na końcu drogi mieszkali ludzie, choć niewykluczone, że byli trzymetrowymi olbrzymami. Adams czołgał się energiczniej, korytarzyk stał się znacznie szerszy, a strop wyższy. Dało się podnieść na łokcie. To prawie komfort.

Niestety, latarka zdechła. Adams macał przed sobą i na boki jak ślepiec. Według Reguły, był to już ostatni korytarz. Napisało się już całe imię. Nie chciał dopuścić myśli, że Reguła może być ułudą.

Przecież „Silvestere” widniało na pieczęciach, kiedy tu wchodził. Korytarz dłużył się w nieskończoność, ale to mógł być tylko pozór. Zaczął wyobrażać sobie, jak będzie wycofywać się nogami naprzód. Niechże wreszcie będzie znowu Rzym, Rzym po drugiej stronie Imienia. Wydało mu się, że ziemia jest wilgotniejsza, że bardziej klei się do dłoni. A może sam siebie oszukuje, bo bardzo chciał jakiegoś znaku?

Nagle natknął się na przeszkodę. Najpierw opuszkami palców, potem całą dłonią, badał chropawą powierzchnię drewna zamykającego dalszą drogę. Zastukał latarką: odpowiedział głuchy odgłos. Zaczął pchać, najpierw dłońmi, potem barkiem, coraz mocniej.

Deska była mokra, może zbutwiała. Ustąpiła, a razem z nią druga. Dały się obie odchylić do góry. Poczuł nowy zapach. Powiew wiatru. To powietrze smakowało jak wino. Adams wypełzł spod desek. Pod dłońmi miał mizerną trawkę. Właściwie trochę ją widział, bo mrok nie był zupełny. Do oczu napłynęły mu łzy. Wreszcie przecisnął się pod deskami. Wstał i rozejrzał się.

W poprzek ciągnęła się ulica jakiejś miejscowości. Noc rozświetlały kaganki w oknach i z rzadka rozmieszczone latarnie. Za nim, na niewysokiej skarpie, wznosił się parterowy budynek. Wylot ziemnego tunelu zasłonięto kilkoma zbitymi deskami. Dwie z nich Adams zdołał podważyć. Ktoś odsunął zasłonę i żółte światło rozproszyło mrok. Z naprzeciwka, po drugiej stronie gruntowej drogi, obserwował go wychudzony chłopiec. Miał bardzo głęboki, obustronny rozszczep podniebienia. Mocno splunął na Adamsa raz i drugi.

– Wodogłów! Płucodych! Wodogłów wrócił! – krzyknął i rzucił się do ucieczki.

Adams patrzył za nim w niemym zdumieniu. Rękawem starł plwocinę z twarzy.

– Wodogłów! Płucodych! – poniósł się ulicą krzyk biegnącego.

Adams cuchnął, a wyglądem ledwie przypominał ludzką istotę. Jego odzienie pokrywała skorupa ziemi spojonej zaschłą gnojówką. Dziecku musiał wydać się podziemnym potworem, poczwarą, która właśnie wychynęła na świat.

W pobliżu była studnia. Nie używana: bez łańcucha, z otworem nakrytym ciężką płytą z podobizną twarzy. Zdołał ją przesunąć o parę centymetrów. W nozdrza uderzył trupi fetor. Zasunął płytę z powrotem.

W dół ulicy było jaśniej, a kałuże lepiej widoczne. Próbował płukać w nich buty. Przy kolejnych domostwach stały beczki na deszczówkę, czasem przy wylocie rynny, czasem pod gargulcem. W pierwszej z nich umył dłonie i twarz. W następnej wyprał koszulę. Przetarł ciało mokrymi spodniami, co wywołało eskalację fetoru. Tu mogła pomóc tylko radykalna kąpiel, ale w stojącej wodzie mogły żyć pasożyty.

Trudno wejść do beczki porosłej oślizgłymi glonami, a wychodząc, można pysk rozbić. Obok piętrzyła się sterta desek i innych gratów. Położył łatę na beczce. Szybko wyskoczył z mokrej odzieży, pozostając w butach. Czarny owal wody nie ujawniał, ile paskudztwa skrywa. Adams wsparł się na łacie, przełożył nogi przez krawędź i powoli opuścił się w głąb. Woda nie śmierdziała, była z ostatniego deszczu.

„Za zimna, żeby cholernym larwom i nicieniom chciało się pływać…”, uspokajał się. Nabrał powietrza w płuca i zanurzył głowę, płucząc włosy z reszty duszącego smrodu. Wreszcie wydźwignął się na łacie i ociekając wodą, wylazł z beczki. Wyprał, a następnie wyżął odzież. Zapach kloaki niemal zniknął. Drżąc, założył wilgotne łachy.

A wtedy spomiędzy ciemnych budynków wyłoniło się kilka cieni. Dopadli go, zanim zdążył zareagować. Spadł na niego grad ciosów. Bili metodycznie, w milczeniu, drewnianymi kijami. Próbował ramionami osłonić głowę. Większość uderzeń trafiała w plecy. Nie mógł nawet zbliżyć się do otaczających go kołem napastników. Wreszcie celny cios pozbawił go przytomności.

51.

Przebudzenie było bolesne. W głowie świdrowało i ćwierkało. Plecy piekły, jakby zdarto z nich skórę. Przez zapuchnięte powieki ledwie co widział. Leżał na szmacie rzuconej na szare siano. Nogi i ręce skuto łańcuchem przymocowanym do niskiego, betonowego słupka. Nawet nie mógł wstać. Rozejrzał się po szopie: rozrzucona słoma, przez dziury w suficie prześwieca niebo. Trochę sprzętów gospodarskich. W zasięgu ręki stał gliniany dzbanek z wodą. Próba sięgnięcia po niego wywołała falę bólu. Bolały wszystkie kości. Łyk wody przyniósł ulgę opuchniętym wargom. Adams starannie się obmacał. Kości, chociaż poobijane, były całe. Co najwyżej złamali jakieś żebro. Chrząstka nosa nietknięta, wszystkie zęby na swoich miejscach. Wyglądało, że oberwał ciężkie, ale fachowe baty. Ułożył się wygodniej, okupując to bólem podrażnionych zranień. Zapadł w sen bez zjaw.

Zbudziło go brutalne szarpnięcie. Tym razem stało przed nim dwóch zbirów uzbrojonych w długie kije. Zanim zdołał oprzytomnieć, posypały się razy. Tłukli w obite i posiniaczone plecy.

– Dlaczego?! Za co?! – wykrzykiwał, niezdarnie próbując się uchylać.

Nie na wiele się to zdało. Oprawcy prali niemiłosiernie. Adams przestał krzyczeć, tylko pojękiwał. Wreszcie jeden z nich złamał kij na jego grzbiecie. Grad razów osłabł, rozbrojony nie bił pięściami, nie kopał ofiary, lecz przyglądał się robocie swojego kolegi. W końcu jeden plasowany, niezbyt silny cios w głowę pozbawił Adamsa przytomności.

Gdy wróciła świadomość, w głowie szumiało mniej, ale grzbiet bolał tak, że Adams nawet nie próbował sięgnąć po dzbanuszek z wodą. Wargi wyschły i popękały, ale pragnienie było słabsze od bólu. Jeszcze nigdy tak mocno nie oberwał.

Usłyszał szelest i odruchowo się skulił. Te stąpnięcia były jednak cichsze i lżejsze. Ktoś rozchylił jego rozdartą koszulę i mokrą szmatką delikatnie ścierał wyschłą krew i brud. Przyjazna dłoń przypadkiem zawadziła o strup pokrywający jakąś rankę. Adams syknął.

– No, już, już – rozległ się cichy szept.

Zaintrygowany podniósł głowę i pokonując ból, obrócił się. Chłodna, dziewczęca dłoń pomogła mu usiąść. Nieznajoma była od stóp do głów zawinięta w długą szatę, na głowie miała obszerną chustkę. Wreszcie spojrzenia skrzyżowały się. Tak pięknych i wyrazistych oczu Adams jeszcze nie widział: ciemnobrązowe, wilgotne, o długich rzęsach. Niezwykłym blaskiem rozświetlał je promień wpadający przez szpary szopy. Spod chustki wysunął się kosmyk jasnych włosów. Dziewczyna dmuchnięciem spróbowała go spędzić z łaskotanego noska. Uśmiechnęła się spojrzeniem. Powąchała wodę w dzbanku i podsunęła Adamsowi. Mógł wprawdzie sam unieść naczynie, ale takiej propozycji za nic by nie odmówił. Nawet grzbiet bolał jakby mniej. Niestety, tylko do chwili, kiedy spróbował się poprawić. Jęknął.

W jej spojrzeniu pojawił się ślad zrozumienia, choć nie wyrzekła słowa. Sięgnęła za pazuchę i coś wydobyła.

– Jimłojesz byngoro… - powiedziała śpiewnie, wciskając mu w dłoń drobny, lepki i włochaty przedmiot. Następnie zatoczyła ręką jedno i dwa kółka, jakby zaklinając.

– Jimłojesz byngoro - powtórzyła. Cokolwiek miało znaczyć, wymawiała to z mocą i wiarą.

– Płucodych? Wodogłów? – Wskazała na niego gestem podbródka. Chusta rozluźniła się, ukazując całą twarz.

Adams miał przed sobą fascynującą piękność.

– Nie Płucodych. Nie Wodogłów. Wodogłów nie żyje. – Rozumiał, że utożsamiają go z gigantem, którego szkielet tkwił w tunelu.

Dostrzegł popłoch na jej twarzy.

– Nazywam się Onofrio Adams. Jestem profesorem uniwersytetu w Rzymie… – nim skończył, nieznajoma zerwała się i wybiegła. Ze skrzypem zamknęły się za nią drzwi.

Przyjrzał się prezentowi i zatrząsł z odrazy: było to czworo oczu – chyba kurzych – troskliwie pozszywanych w bukiet. Spomiędzy nich wystawały cztery kurze palce z pazurami, a z tego zwisała kępka długich, jasnych, ludzkich włosów.

Z oddali dobiegły go krzyki, hałas, wreszcie płacz dziewczęcy. Domyślił się, co zaraz zajdzie. Po chwili usłyszał czyjeś pośpieszne kroki. Zdążył przyjrzeć się oprawcom: obaj średniego wzrostu, tłustawi. Jeden z płaskim nosem boksera, a drugi z głęboką szramą na twarzy, nie pozwalającą domknąć się bezzębnym ustom. Blizna sprawiała, że wyglądał tak, jakby nieustannie się uśmiechał. Gdyby Adams miał wolne ręce i kij jak oni, nie poszłoby im tak łatwo.

– Przestańcie! Czego do cholery, chcecie?! – wrzeszczał, gdy przewracano go na brzuch. Bili po plecach, po pośladkach. Płaskie kije wydawały głośne plaśnięcia, a fale piekącego bólu rozlewały się po skórze. Kilkakrotnie oberwał kopniaka w udo. „Dzisiaj lżejszy sprzęt…”, zdążył pomyśleć i zemdlał.

Zbudził się w ciemności. Cuchnęło uryną.

„Naszczali na mnie…” Nie pamiętał, że nie utrzymał moczu w czasie bicia. Ciało miał obolałe. W zaciśniętej dłoni nadal tkwił dziwaczny, odrażający prezent. Ból słabnął szybciej niż poprzednio. „Po jakim czasie stoczę się do poziomu zwierzęcia? Regularnie bity i przykuty do betonowego słupka”, pomyślał. Zasnął z twarzą wtuloną w siano.