Выбрать главу

– Głodny? – zaczęła. Uśmiechnął się.

– Nie biją, więc nie jest źle. – Adams dawno nie czuł się taki swobodny.

Zastępczyni wyczuła to i spłoszyła się.

– Wybiją mi zęby?

– Myślę, że tego nie zrobią, bellvekhi.

– Piękny-Stary?

– No, masz zęby, chociaż zmarszczki też. Parsknął śmiechem.

– Powiedz, dlaczego nie przychodzi Pięknooka?

Spojrzała na niego lodowato. Pogroziła mu palcem, ale zaraz wcisnęła mu w dłoń kosmaty przedmiot.

– Jimłojesz truchol - powiedziała, zataczając dłonią kręgi nad jego głową.

Adams przypatrywał się jej zabiegom.

– Jimłojesz truchoł. Truchoł hałemza.

– To od niej?

Rzuciła tak złe spojrzenie, że zamilkł.

– Jimłojesz truchoł hałemza - powiedziała z naciskiem.

– Truchoł hałemza - powtórzył posłusznie.

– Adala! Gdzie się chowasz!? – dobiegł krzyk z podwórka.

Dziewczyna przytaknęła i bez słowa wybiegła. Adams obejrzał dar: uformowane z gliny rogi, wielokrotnie oplecione kłębkiem jasnych włosów. Znów miał nad czym rozmyślać, wspominać odległą i tajemniczą Pięknooką czy bliską Adalę? Obracał w palcach prezent. Potem wygodnie ułożył głowę w zaplecionych ramionach.

„Diabełek”, pomyślał. „Zastępczyni ma krótko ścięte włosy. Nie starczyłyby, aby to tak opleść. Włosy Pięknookiej skrywała chustka, ale to muszą być jej włosy. No, chyba że Lotty…”

– Jimłojesz truchoł. - Zatoczył dłonią kółko nad talizmanem. – Coś takiego ma działać…?

Wszystko sprzed bramy w watykańskim murze wydawało się ledwie snem. Niemożliwym wspomnieniem sprzed narodzin. Oczyma duszy ujrzał Liliane moknącą w kolejce do kasy muzeum. Ale zaraz jej oblicze zbladło, skryło się za spłoszonym spojrzeniem modrych oczu Natalii. Płacze? Zrobiła grymas, jakby chciała mu coś powiedzieć. Obok, z włosami spiętymi w kok, w tunice bez rękawów odsłaniającej smukłe ramiona, stała Falzarota. Położyła dłoń na ramieniu Natalii.

Obudził go kopniak w udo.

– Zbieraj się – warknął Bokserowaty.

Adams wiedział już, że wołają go Symmachs. Podnosił się niezdarnie. Dwa mocne ciosy w brzuch zgięły go w pół.

– Patrz w ziemię, nie na mnie – skarcił go Symmachs. Adams opuścił wzrok. Kulił się, czekając na następny cios.

– Na ziemię.

– Co?

– Kładź się na ziemię.

Symmachs skuł mu nogi przyniesionym łańcuchem, ale odpiął od uwięzi. Następnie uwolnił ręce. Adams odruchowo rozcierał przeguby dłoni.

– Teraz się zbieraj – rzucił Symmachs. – I za mną. Szczękając niesionym w ręku łańcuchem, ze zwieszoną głową, Adams podreptał za swym prześladowcą. Dzień był chłodny, niebo pochmurne. Na podwórzu znów stały kałuże. Symmachs wskazał mu pryzmę granitowych otoczaków.

– Masz to przenieść tutaj. – Z ziemi wyłaniały się fundamenty nowego budynku gospodarskiego.

– A potem? – Adams przezornie unikał wzroku swego pana.

– O to się nie martw! – usłyszał, ale obyło się bez karcącego ciosu. – Bierz się do roboty!

Jaszczurka przelewała wodę z nosiłków do cebra. Nieznany staruszek, niewolnik – zdradziła go zwieszona głowa – mieszał zaprawę i donosił Symmachsowi, który wziął się do murowania. Niewprawny Adams dostarczał kamienie.

54.

Adams nadal sypiał w stodole, a do towarzystwa przybyli mu dwaj inni niewolnicy: staruszek Marcupij oraz Ingvar, kilkunastoletni syn Rokki. Na czas wdrażania Adamsa do niewolnictwa przenieśli się do sieni domostwa. Każdy z nich spał na wyprawionej skórze porosłej długimi, czarnymi kudłami. Na dzień rolowali futra i składali na zbitej z nie heblowanych desek półce, by przeschły.

Adams stał się użytecznym członkiem gospodarstwa młynarza Hrabbana. Był cichy i posłuszny; słuchając właścicieli, nie podnosił wzroku. Bito go coraz rzadziej. Schudł, a ręce stwardniały mu od prostej roboty. Wykorzystywano go do najgorszych prac, jak noszenie kamieni, ładowanie gnoju na furmankę (nadal nie opuszczał gospodarstwa), rąbanie przywiezionego drewna, tłuczenie kamieni na szuter, wysypywanie kamyków na podwórzu w miejscach, gdzie robiły się kałuże. Od ciągłej pracy fizycznej na świeżym powietrzu i niedożywienia wrócił do młodzieńczej wagi. Obawiał się jednak, że z braku witamin zaczną mu się ruszać zęby.

Właśnie niósł wiadro z odchodami niewolników sypiających w stodole, gdy drogę zastąpił mu osobnik wysoki jak góra i jak góra masywny. Adams nie zdążył się usunąć, kiedy tamten pchnął go z całej siły, sprytnie podstawiając nogę. Adams runął jak długi.

– Nie będziesz mi, śmieciu, właził w drogę! – zadudnił napastnik. – Patrz, kiedy przechodzę.

Adams burknął jakieś przekleństwo. Powoli zbierał się z ziemi. Nie był pewien, czy nie upadł na skutek przypadkowego zderzenia. Tymczasem tamten oglądał skraj swojej szaty.

Nagle z całej siły złapał podnoszącego się Adamsa za poły.

– Cholerny śmierdzielu! Wybrudziłeś mi swoim gównem najlepsze ubranie! – ryknął.

Zaskoczony Adams wypuścił z rąk wiadro, jeszcze bardziej brudząc tamtego ekskrementami.

– Czyść to! Własnym językiem zlizuj! – wrzasnął olbrzymi niewolnik, wymierzając Adamsowi otwartą dłonią kilka zamaszystych policzków. Ten jednak zaraz wyswobodził się z jego uścisku.

– Ty cholerna kupo mięsa, jeśli straciłem chociaż jeden ząb – wycedził, ścierając kułakiem krew z rozbitych warg – to cię znajdę i utopię w wiadrze gówna, w moim własnym gównie!

– Strzeż się! – Z rozmachem cisnął połówką cegły w ledwie obutą sandałem stopę olbrzyma.

Trafiony zawył z bólu i runął na Adamsa. Obaj padli na ziemię, wprost w rozlany gnój. Adams, niestety, przygnieciony olbrzymim cielskiem. Napastnik sięgnął po wiadro i próbował nabić je na głowę Adamsowi, który wywijał się ze wszystkich sił.

– Gorgonij! – rozległ się przeraźliwy krzyk. Adala świsnęła przez zęby, jakby miała zaraz wysunąć jaszczurczy, podwójny język. – Opamiętaj się! Przestań natychmiast!

Olbrzym, zaskoczony nieoczekiwanym wsparciem dla przeciwnika, stracił animusz. Zgramolił się z Adamsa. Ten też się zbierał, cały umazany i spocony.

– Zniszczyłeś jego ubranie! – grzmiała niepozorna dziewczyna.

Niewolnik spoglądał na nią spode łba.

– Zaraz przynieś dla niego wodę. A ty masz się umyć i wyprać swoje cuchnące łachy.

Olbrzym posłusznie skierował się ku studni.

– Nie! – Adala była nieubłagana. – Masz przynieść ciepłą wodę z kuchni. Ten brud nie puści od zimnej.

Nie musiała powtarzać polecenia. Zaraz pełne wiadro ciepłej wody stanęło u stóp Adamsa.

– Będziesz musiał przynieść jeszcze drugie wiadro, Gorgonij. – Adams skrzywił gębę w paskudnym uśmiechu. – Ale zaczekaj tutaj, zanim zużyję to pierwsze. Nie można przecież marnować ciepłej wody, Gorgonij.

Dawno nie mył się w ciepłej wodzie – wprawdzie wszystkie zranienia odżywały, ale schodził zastarzały brud. Olbrzym z pogardą spoglądał na nienawistnika, jednak nie odszedł, zanim Adams nie zakończył ablucji i w drugim wiadrze nie przeprał swoich łachów.

„Między niewolnikami nie ma solidarności…”, pomyślał Adams, zerkając za odchodzącym przeciwnikiem.

55.

Okazałe domostwo Hrabbana wyróżniało się wśród innych dużą liczbą czaszek z okazałymi rogami przybitych do bramy wyjściowej i do ścian. Różniły się między sobą, ale z pewnością nie były to krowie czaszki: miały z reguły mocno skróconą część trzewiową, wystające kły i duże oczodoły z przodu, a nie po bokach. Gdyby istniały rogate małpy, te czaszki mogłyby do nich należeć. Adala wyjaśniła, że to Czarne, z którymi toczy się wojna.

W gospodarstwie panowała jasna hierarchia, a na samym jej dole tkwił Adams. Nieco wyżej stał Marcupij, pokurczony staruszek, który skądś brał jeszcze siłę, by się cieszyć. Wystawiał w uśmiechu bezzębne dziąsła, a każdy z jego dowcipów kończył się rytmicznym ruchem ręki i cmokaniem. W chwilach depresji Adams rozmyślał, że na starość upodobni się właśnie do Marcupija.

Wyżej w hierarchii stała Rokka. Miała długie, tłuste, czarne włosy i twarz pociętą siecią głębokich zmarszczek. Adams mawiał na nią: „Staruszka z Czarnymi Włosami”, chociaż Rokka nie ukończyła jeszcze czterdziestu siedmiu lat. Jej legowisko było w sieni lub w maleńkim pokoiku przy drzwiach wejściowych. Adams jeszcze ani razu nie był wewnątrz domu, widział jedynie przez otwarte drzwi fragment barłogu Rokki, rozłożonego na czarnym futrze.

Jej syna, Ingvara, już przegnano do stodoły. Jego ojcem podobno był Synkryt, niewolnik, którego gospodarz sprzedał parę lat temu. Natomiast na pewno gospodarz był ojcem młodszego syna Rokki, Eluwy. Eluwa sypiał jeszcze na barłogu obok matki. Gdy jadł, resztki pożywienia wydostawały się jego nosem. Często wtedy kichał. Nie potrafił sobie poradzić ze swoją ułomnością. To właśnie on był świadkiem, jak Adams wychynął z ziemnego korytarza, on też sprowadził Hrabbana i jego synów.

Hierarchię niewolników otwierał Gorgonij, wypasiony dryblas, który nadzorował pozostałych, załatwiał zakupy i prowadził buchalterie gospodarstwa. Zajęty, zwykle przesiadywał w domu. Gospodarz bardziej mu ufał niż synom. Był on czwartym z drabów, którzy w tamtą noc pobili Adamsa wychodzącego z tunelu. Gorgonij wykorzystywał swoją pozycję; tłukł innych niewolników. Marcupija bijał najczęściej, Ingvara rzadziej – Adamsa zaczepił tylko raz – Rokki zaś nie odważył się tknąć.

Rodzina gospodarza tworzyła bardziej poplątaną strukturę. Obaj synowie – Symmachs i Illatio – byli traktowani jak zwyczajni parobcy, chociaż spali w domu. Wiele razy Adams był świadkiem, jak Gorgonij wydaje polecenia Bokserowatemu. Gospodarz miał trzeciego syna, Pachoma, obecnie na froncie. Wojna toczyła się gdzieś daleko, nie dając odczuć swoich bezpośrednich skutków.

Hrabban zarządzał całą tą małą społecznością. Barczysty, siwawy mężczyzna o zaciętej, brutalnej twarzy, z wianuszkiem włosów okalających szerokie łyse ciemię, z siwizną tylko na skroniach. Jego żona, Raachill, była prawdopodobnie faktycznym władcą, choć pozostającym w cieniu. Rzadko pojawiała się na podwórzu, zakutana w długą, czarną szatę.