Выбрать главу

– Lepiej nie wiedzieć. – Hrabban ułożył się do snu. Czerwie nie wyszły.

Po pewnym czasie zmienił się rodzaj fetoru. Cuchnęło gliwiejącym serem. Hrabban obracał klepsydrę, przyświecając sobie suchym drewienkiem, rozpalanym od żarzącej się hubki. Wreszcie zarządził opuszczenie kryjówki. Z ziemianki wiódł dalej ciasny korytarzyk, który zaraz zadzierał pionowo do góry. Ruszyli nim, a potem po krótkiej drabinie do klapy, którą wyważył Gorgonij. Sypnęło ziemią. Do korytarza wtargnęło światło pogodnego popołudnia, a na głowy kapnęło nieco cuchnącej cieczy.

Ciekawski Gorgonij pierwszy wychylił głowę.

– Ale żółto – powiedział. – Ale smród!

Pozostali wspinali się za nim. Znaleźli się na trawniku za stodołą. Całe gospodarstwo, budynki i placyk, pokrywała gruba warstwa żółtej brei, cuchnącej zgnilizną lub gliwiejącym serem. Na progu domu siedział niedbale Kuczer i pił z kubka. Widok domowników go zaskoczył, schował kubek za siebie. Szczelnie zamknięty w zacienionym domostwie, słyszał potępieńcze wrzaski, jęki zabijanych, myślał więc, że jego dręczyciele przepadli. Smrodliwy deszcz skończył się wczoraj, a oni wciąż nie wracali.

Mimo gotowości do wykonywania poleceń wszystkich swoich panów nie był w stanie zebrać się z miejsca. Wodził mętnym wzrokiem wokoło.

– Mam ochotę mu przyłożyć! – mruknął Gorgonij. – Chlał się tutaj na świeżym powietrzu, a my musieliśmy gnić w smrodzie pod ziemią.

– Że się odważył tyle wypić… – zauważył Adams.

– Włamał się do piwnicy – powiedział Hrabban. – Gorgonij, wymierz mu dwadzieścia batów, ale tak, żeby skóra nie pękła i żeby mu czego nie złamać.

Gorgonij ochoczo złapał Kuczera za kołnierz.

– Trzeba zebrać całą martwinę. Ile wejdzie, wrzucić do gnojowników – powiedział Hrabban. – Na resztę wykopiecie dół za stodołą, jak okaże się, że trzeba, to i drugi. Będzie z tego wartościowy nawóz.

– Deszcz by to sam spłukał – mruknął Adams.

– Lepiej, żeby teraz nie padało. Martwina skaziłaby studnie i spaliła uprawy. A dojrzała użyźni nasze pole.

63.

Kuczer z blaszanym kółkiem na szyi znowu uganiał po podwórku. W parę dni zebrali całą cuchnącą masę. Podeschła, formując galaretkę, którą dało się kroić łopatą. Najtrudniej było oczyścić dachy. Wyjście z ziemianki zasłonięto na nowo klapą z desek, następnie przysypano ziemią. Hrabban kazał uciąć darni i zasłonić otwór. Trawa się przyjmie i skryje wyjście.

Z sąsiednich gospodarstw dochodziły odgłosy krzątaniny. Zapobiegliwi mieszkańcy Krum przyjmowali dziwny, cuchnący dar swojego władcy. Zużywano dużo wody: do mycia murów, do czyszczenia, do zmywania resztek martwiny. Przepis zabraniał używania studni przez tydzień od zakończenia wizyty. Pitną wodę przywozili ze źródła w lesie wysoko na zboczu górskim. Adams ciągnął wózek załadowany dzbanami, a towarzysząca mu Renata dźwigała po dwa wiadra na nosidłach. Sama wyznaczyła go do pomocy.

– W ziemiance śniłem, że jesteśmy na plaży.

– To mógł być znak. Warto tam iść.

– To weź mnie na zakupy…

Pretekst nietrudno było wymyślić, gdyż gospodarzom nakazano dwa razy w tygodniu dostarczać wózek ze źródlaną wodą dla warowni. Adams podejrzewał, że nie zabezpieczono należycie studni w Krum i woda uległa skażeniu. Akurat dzisiaj wypadało zawieźć trybut dla warowni: trzy duże dzbany i dwa bukłaki z wodą. Oczywiście Hrabban dostarczał tę z domowej łaźni, a nie źródlaną. Adams załadował wózek.

Krum wyglądało brudno i ponuro. Trupia głowa posępnie szczerzyła się do nadjeżdżających. Do czaszki twierdzę upodabniał nie przypadkowy układ murów, lecz zamysł architekta połączony z trudem rzeźbiarzy i sztukatorów. Wokoło twierdzy piętrzyły się pryzmy martwiny. Mury pokrywały żółte liszaje. Niewolnicy wozili taczkami serowatą masę. Inni zmywali ściany.

Wracając, zjechali nad brzeg morza. Poziom wody opadał. Odsłaniały się kolejne metry czarnego, drobnego piasku, pokrytego czapami morskiej piany, zostawianej przez drobne fale uderzające o brzeg. Wzdłuż brzegu wiał mocny, chłodny wiatr. Wywiewał odór, dlatego chodzenie po plaży było przyjemnością. Piana nie opadała, woda zawierała zbyt wiele lepkiej treści organicznej. Kleiste bańki piany nie miały ochoty zsunąć się do wody, nie pękały, lecz pędzone wiatrem, sunęły wzdłuż brzegu, zostawiając za sobą śliskie ślady, jak idące ślimaki.

– Duchy poległych legionistów wracają do Krum. Na czas wizyty opuściły warownię, żeby swoją obecnością nie gniewać Pana Czuwającego.

Kolejna półksiężycowata niby-wydma jak żywe zwierzątko biegła po wilgotnym piasku.

– To naturalne zjawisko. Popatrz.

Osłonił nogą kłębek piany od wiatru. Ten zaczął dziwacznie podrygiwać w miejscu, niezdarnie szarpać się na boki, miotany chaotycznymi podmuchami.

– Pozwól mu iść – powiedziała. – On chce tam wrócić. Wybrał inny. Spróbował staranniej go osłonić od powiewu. Udało się: czapka piany znieruchomiała.

– To naturalne zjawisko – powtórzył.

– Ten był zbyt słaby, żeby się zbuntować. Albo zauważył, że szybko się zniechęcasz, i zaczekał, aż się znudzisz…

64.

Gorzelnia, zamiast przerobić całą martwinę na kompost i wysypać na pola, skupiła ją, proponując dobrą cenę.

Z pola starannie zebrano opadłą warstwę, opróżniono dół na kompost. Udało się nawet sprzedać zawartość gnojownika za ćwierć ceny. Martwinę wozili kurs za kursem do warowni, gdzie mieściła się miejska gorzelnia. Z trupa też można pędzić spirytus. Tę wódkę mieszkańcy Dolnego Miasta będą pić przez najbliższe miesiące.

Nad twierdzą unosiła się chmura czarnego dymu z pieca gorzelnianego, dymił blaszany komin urządzenia destylacyjnego, sterczący ponad czerepem. Kiedy źle ustawiono temperaturę procesu, w twierdzy bardziej cuchnęło alkoholem niż trupem.

Adams wielokrotnie przekroczył wrota rozdziawionych ust. Przywiezione porcje ważono razem z wózkiem, następnie Adams zrzucał ładunek do przykrytego rzadką kratą otworu, a pusty wózek ponownie wtaczał na wagę. Rachubiec wyliczał należność i zapisywał w zeszycie oraz na kopii, którą trzymała Adala. Jaszczurka stale siedziała przy rachubcu, podobnie jak wiele wolnych dziewcząt, wyznaczonych przez swoich rodziców. Pod wieczór zajrzy Hrabban i zainkasuje należność. Dziewcząt było wiele, więc rachubiec nie oszukiwał. Każda próba zaniżenia należności wywoływała zgodny krzyk wydobywający się z kilkudziesięciu młodych gardeł.

Poziom morza wrócił do normy. Woda przestała cuchnąć, straciła żółtą barwę. Jedynie na plaży zostało nieco zaschniętych strzępów piany. Mocno przyklejone, nie były już w stanie wędrować. Duchy spóźnialców nie wrócą do twierdzy.

Wieczorem Hrabban podsumował zarobione pieniądze. Wprawdzie sporo z nich się rozejdzie, bo sprzedawcy ryb i oleju zawczasu podnieśli ceny, jednak nie psuło to dobrego humoru gospodarza. Sam wypił sporo i pozwolił napić się innym. Wszyscy zgromadzili się w dużej izbie na parterze domostwa. Kobiety raczyły się winem, mężczyźni destylatem. Nawet pogardzany Kuczer przycupnął pod ścianą gościnnej izby.

Adams miał świeżo w pamięci zamkową gorzelnię, ale uniknąć picia nie mógł – niewolnik nie odmawia.

Hrabban dzierżył najwartościowszy w domostwie kubek z matowego, błękitnego szkła. Inni pili z glinianych. Drugi od pary szklany kubek pozostał w komodzie.

– Kiedy znowu uda się tak szybko zarobić? Gdyby można przewidzieć wizyty Pana z Morza – powiedziała Raachill.

– Terofim zawsze powie prawdę – podsunął Adams.

– W tym domu nie ma terofim - powiedziała z naciskiem Raachill. Rzuciła mu jedynie surowe spojrzenie szarych oczu, choć mogła kazać mu wyjść albo jednym słowem rozkazać, by go oćwiczono. Symmachs czekał na takie polecenie.

Zapadło niezręczne milczenie. Adala nalała ojcu z dzbanka. Obeszła wszystkich, uzupełniając mężczyznom wódkę w kubkach. Rozmowa zeszła na inny temat.

– Nigdy nie próbuj pytać terofim - szepnęła Renata. – To jest złe – siedziała obok niego, ale dotąd milczała.

– Dlaczego nie pochwalasz terofim? Widziałem, jak terofim przepowiada przyszłość.

– Jasne, że przepowiada. W terofim jest człowiek. Dlatego przepowiada.

– Był człowiek. To spreparowana główka niemowlęcia.

– Zarówno w terofim, jak i w manu siedzi kobuk, dusza uwięziona. Dusza właśnie tego dziecka, którego to była głowa albo ręka. Nie wiesz tego?

– Nie.

– Siedzi i cierpi. Cierpi, kiedy manu się zgina, bo kobuk musi się zgiąć z nią. Kiedy usta terofim się otwierają, kobuk musi w sobie zrobić otwór. Kobuk męczy się, gdyż zmuszony jest ujawniać przyszłość, a tego mu nie wolno.

– Nie dość, że zamordowany przez ojca, to jeszcze uwięziony w przedmiocie. Podły los syna pierworodnego.

– Kobuk marzy, żeby pójść Drogą Trupa.

– Marne marzenia.

– Byle uciec, byle przestać tkwić w przedmiocie.

– Trzeba to rozłamać, żeby go wypuścić? Potrzaskać na kawałki?

– Ach nie, wtedy rozerwiesz, potrzaskasz na kawałki jego duszę. To ból stokroć większy, niż gdyby ciało szarpano na strzępy.

– To jak mu pomóc? Zostawić?

– Obracając się w pył, też będzie cierpiał. Cząstki jego duszy zaczną się odrywać, unoszone wiatrem.

– Nie ma dla niego pomocy?

– Spalić. Ogień oczyszcza, uwalnia. Będzie cierpiał, płonąc, ale to krótka męka, nie wieki ani lata, ani nawet miesiące.

– A truchoł, a byngoro, a myłoro?

Symmachs z Lotta wymienili spojrzenia.

– To nic przy terofim - Renata machnęła ręką. – Jaką duszę może mieć kura czy ryba?

– A włosy?

– Co włosy? Jak się strzygę, to duszy mi nie ubywa – nadąsała się. Pomyślała, że z niej żartuje.

Dziś nawet Kuczerowi pozwolono się napić. Ponuro spojrzał na gliniany kubek, z którym przyszło mu się uporać, a następnie wychylił go jednym haustem. Wydał przy tym wstrętny dźwięk, coś pośredniego między skrzekiem i sykiem. Wytarł usta rękawem i popił samogon wodą. Powiódł wokół mętnym wzrokiem. Jeden kubek wystarczył, by go upić.