– Chcesz drugi? – Żartowniś Marcupij szybko dolał mu repetę.
Dostrzegła to Renata. Jak furia zerwała się z miejsca i jednym ruchem wytrąciła mu kubek z ręki. Hara chlusnęła po ścianie. Skorupa łupnęła o deski podłogi.
– Dosyć! Jeden kubek wystarczy! Kuczer! Do stajni! Spać! – Jej oczy miotały błyskawice.
„Cóż ją ugryzło…?”, pomyślał Adams.
65.
Eluwa chorował od paru dni. Zranił rękę w Mehz Khinnom, a potem pomagał przerzucać martwinę. Przyplątało się zakażenie. Dzieciak miał gorączkę, bredził w malignie. Rokka chłodziła jego rozpalone czoło zimnymi kompresami. Adams przekonywał gospodarzy, że należy sprowadzić do niego lekarza.
– Wodogłów, przestań się wreszcie mądrzyć! – warknął Symmachs i wymierzył Adamsowi cios na odlew. Ten już umiał tak się uchylać, aby zminimalizować ból. Oczywiście, teatralnie jęknął. Nie do pomyślenia było, aby niewolnik oddał panu. Nawet panu niższej kategorii, jakim był ten syn właściciela.
– Chrzanisz bez sensu od paru dni – Symmachs nie ustawał. – Eluwa czymś się struł. To samo przechodzi. Jaki pożytek z tego pomiotu, skoro się wyleguje w łóżku!? Ty też weź się do roboty, w głowie ci tylko włóczenie się z Renatą.
„Więc o to chodzi. Ciężkie czasy już blisko…”, pomyślał Adams. „Pewnie podsłuchał rozmowę z Hrabbanem. Dość mu jednego Gorgonija. Przynajmniej nie uderzył kolejny raz”.
Symmachs wiedział, że Adams naprawdę ani nie oberwał, ani się go nie bał.
– Byłem z nią w Ciemnej Dolinie, by zawieźć Grację. I parę razy z zakupami… – Adams udał głupiego przed Symmachsem. Nie miało to sensu, ten umiał grać znacznie lepiej.
– Skończy ci się to łażenie. – Pokryta bliznami gęba wykrzywiła się w złośliwym uśmiechu. Bez wątpienia znał sto sposobów na obrzydzenie Adamsowi życia. Jednak teraz odszedł, zawieszając groźbę w powietrzu.
Renata obserwowała scenę, depcząc pedał kołowrotka. Na koniec posłała Adamsowi szelmowskie spojrzenie. Zaraz jednak spochmurniała, kiedy Raachill zaczęła ganić jakość jej roboty.
– Symmachs zazdrości cudzego – powiedziała później, kiedy przypadkiem minęli się wieczorem w korytarzu. Niosła dzbanek z piwem dla Hrabbana, który wcześniej niż zwykle pożegnał kolegów. – Nigdy nie będę należeć do tej małpy.
– A do Drubbaala? – wyrwało się Adamsowi.
– Ph…! – parsknęła gniewnie jak kot i zniknęła w drzwiach.
Następnego dnia opatrunek Eluwy cuchnął jak dar Pana z Morza. Całe przedramię miało szary kolor, rana nabrzmiała, sączyła się z niej ciecz.
– Wodogłów chyba ma rację – tylko Lotta mogła to powiedzieć bez urażania Symmachsa. – Dużo wody we łbie i dlatego tyle rozumu. – Roześmiała się.
Symmachs spojrzał niechętnie.
– A ty masz tam wino. Od wina się we łbie mąci, pomysły nie przychodzą.
– Wolę wino niż wodę. Niech kombinuje Wodogłów, ja nie muszę. Ale jak się pomyli, to go rąbnę siekierą przez gębę, żeby przestał bredzić.
Oboje zarechotali.
– Decyma Pachoma stacjonuje na Mrocznej Przełęczy. Mają dobrego chirurga. Można go zaprosić – podsunęła.
– Wysłać Wodogłowa po niego?
– Nie zna drogi, jeszcze się zgubi.
– Sam się przejdę. Illationa mogą nie posłuchać…
Lotta pokiwała głową; jej uśmiech przerodził się w nieprzyjemny, nieruchomy grymas.
Wezwanie wojskowego chirurga z linii frontu do mało wartego niewolnika nie było zwykłą rzeczą. Adams wzdrygnął się. Co ta para kombinuje…?
Następnego dnia Renata pełła pólko jęczmienia. Adams uporał się ze swoją robotą i przyszedł jej pomóc. Illation zwykle nie dręczył go dodatkowymi zajęciami.
– Symmachs poszedł po chirurga – powiedział.
Spojrzała na niego. Kosz z chwastami już był w połowie pełen.
– Dlaczego nalegał, żeby pójść osobiście…? Nie jest głupcem, za jakiego stara się uchodzić.
– Nie jest. Poszedł, żeby opowiedzieć o nas Drubbaalowi.
– Co powiedzieć?
– Ktoś musiał nas widzieć na plaży.
– Albo ja sam wygadałem przez sen.
– Sen to nie powód do zabijania.
– Śniłaś mi się w ziemiance. Hrabban powiedział, że mówiłem przez sen. Myślałem, że inni spali…
– Prawie wszyscy słyszeli, jak Hrabban zrobił cię nadzorcą. Symmachs na pewno też słyszał. Hrabban i tak późno zauważył, jak bardzo jesteś mądry.
– Co Symmachs myśli osiągnąć, mówiąc o nas?
– Pozbyć się ciebie. Ma nadzieję, że Drubbaal wścieknie się, przyjdzie sam i cię zabije.
– Co mam zrobić…?
– Ty?
Nie odpowiedział.
– Nic. A gdzie chcesz stąd uciec? – Schyliła się nad robotą, która z czasem pewnie pozbawi ją pięknej, wyprostowanej postawy.
66.
Symmachs wrócił następnego wieczoru. Towarzyszył mu niski, krępy, barczysty mężczyzna o ponurym wejrzeniu borsuka. Był to Hjalmir, chirurg z sotni Drubbaala. Przybył w wybłyszczonej zbroi legionowej: w hełmie z krótkim, gęstym jak szczota, czerwonym pióropuszem; napierśniku i nagolenicach oraz w przerzuconym przez ramię czerwonym płaszczu. Na wieczór przebrał się w zwyczajne, cywilne łachy, jednak przy pasie miał krótki pałasz, a o blat stołu oparł służbowy obrzyn. Adams nie mylił się: to pozbawiony kolby wojskowy karabin, model z czasów pierwszej wojny światowej. W zestawieniu z resztą uzbrojenia stanowił dziwny anachronizm. U żołnierzy garnizonu ani razu nie widział broni palnej. Skoro oddziały liniowe zaopatrują się w tak nowoczesną broń, to trzeba dotrzeć do źródła ich zaopatrzenia, a mogło nim być tylko jedno miejsce: współczesny Rzym.
Hrabban przyjął chirurga obfitym posiłkiem i napoił niezłym winem. Oczywiście nie najlepszym, nie tym z omszałego gąsiorka skrywanego w głębi piwnicy.
– Ciężko tam jest…? – zagaił.
Hjalmir spojrzał na niego z niemiłym rozbawieniem.
– Tak jak było – burknął łaskawie. – W zeszłym tygodniu ciąłem trzy nogi, dwie pod, jedną nad kolanem. Jednemu wyprali flaki, pozszywałem, co się dało, ale i tak umarł.
Adams został wyznaczony do usługiwania biesiadnikom. Widać Hrabban realistycznie oceniał wrażenie, jakie sprawiali obaj jego synowie. Stojąc w gotowości z dzbanem, Adams łowił uchem rozmowę.
– Tu w mieście ludzie stale myślą o wojnie. Nasłuchują wieści. Ze strachem wypatrują, czy wróg nie nadchodzi.
Adams nie odczuwał, że żyje w obleganym mieście. Było wiadomo, że toczy się wojna, że nad miastem wisi groźba, ale nie pamiętano o niej na co dzień. Żołnierze pilnujący rogatek przypominali raczej najeźdźców niż obrońców. Trudno mu było wyobrazić ich sobie jako dzielnych synów i braci kobiet, które tak obcesowo traktowali przy rutynowych kontrolach na posterunkach.
– W Dolnym Mieście ludzie bawią się dobrze, a tymczasem nasze chłopaki nadstawiają dupy.
– Sam mam syna w waszej sotni.
– Pewnie nie narzekacie, żeście się go pozbyli. W sotni nie ma ochotników – naciskał chirurg.
– Akurat trafiło na Pachoma. Mam jeszcze dwóch synów.
– Tamci głupsi od Pachoma…? – Hjalmir łypnął złośliwie na Adamsa. – Głupsi niż ten niewolnik, hę…?
Adams poczuł się nieswojo.
– Jak będzie trzeba, to Symmachs albo Illation zasilą sotnię.
– Mnie tam bez różnicy. To sprawa Drubbaala. Na razie nie potrzeba uzupełnień. Nasz dowódca traci niewielu żołnierzy. Potrzebowałby raczej krzepkich tragarzy, może trochę tarcz. Ten tutaj wygląda na zdrowego i silnego, jak na swój wiek.
– Jak trzeba, to go możecie zabrać ze sobą. Je więcej, niż przynosi dochodu. – Wolał oddać dobrego niewolnika niż drugiego syna. Gorgonij mógł w końcu samodzielnie prowadzić rachunkowość. Do tej pory dawał sobie radę.
– Drubbaal nie rozkazał.
– Ale go oddam, jak będzie trzeba. – Hrabban kiwnął kielichem, trzymanym w masywnej łapie porośniętej rudą szczeciną, na znak, by mu dolać. Wychylił duszkiem jeden i drugi i zapatrzył się przed siebie.
– A wiesz, śmieciu, co Czarne robią ze złapanymi tarczami…? - Hjalmir zwrócił się wprost do Adamsa.
Oczywiście nie dostał odpowiedzi.
– Rozrywają na strzępy, na wąskie paseczki, potem żrą, żrą, a ich mlaskanie niesie się po dolinie.
Gospodarz wodził niewidzącym, mętnym spojrzeniem.
– A Stwory Mroku są jak wściekłe psy. – Hjalmir pociągnął wielki łyk, aż chlupnęło w gardle. – Dorwą cię za Linią i w mig odgryzą stopy, a ty będziesz się czołgał, wlokąc za sobą krwawiące kikuty.
Hrabban stuknął czaszką o blat stołu. Adams co chwilę dolewał Hjalmirowi. Niechże wojak wreszcie uśnie.
– Trzymaj się, śmieciu, chirurga Hjalmira, a nie pożałujesz. Nie trafisz do tarcz. - Nieoczekiwany przypływ sympatii nadszedł z falą wypitego alkoholu; jego ranny odpływ zabierze sympatię ze sobą. – Jak masz pewną i delikatną rękę, będziesz pomagał przy amputacjach. Ostatnio chlasnąłem pomocnikowi dwa palce… – Zachichotał.
Niedopity żołnierz był nieobliczalny. Należało jak najszybciej spić go do zwałki. Hrabbanowego wina ubywało w szybkim tempie.
– Pokaż rękę, śmieciu. Adams wycofał się pod ścianę.
– No, pokaż, śmieciu, łapę, bo ci utnę, a potem i tak obejrzę! – Hjalmir niezdarnie próbował dobyć pałasza.
Adams podsunął mu dłoń pod nos. Ostrożnie, jak dzikie zwierzę, gotów do odskoku. Hjalmir przyglądał się, nie mogąc zogniskować wzroku.
– Trochę poraniona i są odciski – powiedział wreszcie. – Ale odciski świeże, a stawy ani nie rozdęte, ani usztywnione gośćcem. Po dwóch tygodniach będziesz najlepszym pomocnikiem chirurga, jakiego miała sotnia Drubbaala.
Puścił dłoń Adamsa. Przygarbił się.
– Niezwykła dłoń… wąskie palce – mruczał. – Spracowane, zdarte, no, jasne… ale ty nie jesteś z niewolników, śmieciu… A może ciebie podesłał Pan z Morza w sobie wiadomej misji…? Muszę cię ściągnąć na nowego pomocnika. Tylko jak przekonać sotnika, żeby cię nie ukatrupił… – mówił coraz ciszej i coraz mniej wyraźnie. Wreszcie miękkim, płynnym ruchem ułożył się do snu na blacie.