Broń Hjalmira wyglądała zdumiewająco. Była to strzelba lontowa, natomiast zamek odtylcowy oraz wszystkie elementy wyposażenia charakterystyczne dla karabinu wielostrzałowego okazały się tylko dekoracyjnymi detalami rzeźbiarskimi. Adams odłożył broń i zawołał Adalę i Lottę, żeby ułożyły ojca do snu. Przyszła tylko starsza z nich. Bez słowa pociągnęła potężny łyk wprost z dzbana. Wytarła usta i znowu przypięła się, pijąc duszkiem.
– Weź kubek.
– Nie warto. – Machnęła ręką. – Słuchaj, Wodogłów, ta twoja Pięknooka śpi jak zabita, zazdrosna żmija Adala też. Wszyscy śpią, jakby ich wymiotło. – Znowu wypiła sporą porcję.
– To nalej mi. – Podsunął jej kubek.
– Wolę takie gadanie. – Uśmiechnęła się.
Oboje czuli się jak złodzieje, podpijając wino Hrabbana.
– Możesz przyjść do mnie – powiedziała. Jej twarz nabrzmiała od alkoholu. – Pięknooka ma tylko oczy takie niezwykłe. Resztę ja mam ładniejszą. Przyjdziesz, wrócisz, zanim ktokolwiek zauważy.
– Ty jesteś skażona – rzuciła od progu Adala. – Dwóm twoim kalekim synkom Hrabban musiał rozbić główki o mur.
– Twoim też rozbije. Wszystkim, które będziesz z nim miała!
– Bierz lepiej starego pod pachy – zakomenderowała Lotta, zwlekając Hrabbana z krzesła.
Chirurg miał przenocować w kuchni, więc tylko zepchnięto go z krzesła na rozłożone pledy.
67.
Hjalmir zgramolił się z barłogu, kiedy gospodarstwo już tętniło codzienną krzątaniną. Adams przyniósł mu miednicę z wodą i ręcznik. Chirurg sapał, jęczał i klął. Zamiast śniadania wypił dzbanek kawy z palonego zboża. Za domem zwymiotował do gnojownika. Struga przypadkiem zawadziła koguta. Wściekle gdacząc, mokre ptaszysko stroszyło pozlepiane pióra. Kury zaczęły dziobać z niego rzygowiny. „Perwersyjne pieszczoty…”, Hjalmir skrzywił się z obrzydzenia. Wrócił do kuchni. Głowa bolała, jakby chciało ją rozerwać.
– Jeszcze jeden – rozkazał.
Drugi dzbanek kawy zdołał już utrzymać w trzewiach. Kazał sobie polewać głowę zimną wodą.
– Dużo będzie tych zabiegów? – rzucił, wycierając twarz.
– No, Eluwa… Może przyjdzie ktoś od sąsiadów. Wiedzą o przybyciu chirurga.
– Który to jest Eluwa?
– Plujący Nosem.
Hjalmir skinął głową na znak, że sobie przypomina.
– Będziesz mi pomagał, potrzebuję pomocnika. Adams się wzdrygnął. Nie uszło to uwagi Hjalmira.
– Co…? Muszę sprawdzić, coś wart, zanim cię kupię. Myślisz, że zapomniałem wczorajszą rozmowę?
Adams w milczeniu odebrał wilgotny ręcznik.
– Wiem, ile są warte takie dłonie. To mogą być ręce chirurga. Przyuczysz się do pomocy, zbierzesz grosza, to i wykupisz ode mnie, a jak ja już będę stary, przejmiesz po mnie praktykę.
– Chyba to ja jestem starszy. Hjalmir przyjrzał się mu krytycznie.
– Ciało ludzkie to mapa dotychczasowego życia – powiedział. – Na twoim jest wyjątkowo mało zapisane.
– Zacząłem łysieć.
Hjalmir zmusił się, żeby powstać. Obejrzał czuprynę Adamsa. Przejechał dłonią po włosach, a następnie mocno pociągnął. Adams wrzasnął.
– Eee… – powiedział chirurg. – Mocne włosy jak u młodzieńca. Żebyś widział, jak szybko łysieją moi legioniści. Od hełmów wycierają się kudły. Wszy też nie masz. Te dziewczyny o to dbają? Córki Hrabbana…?
Adams nie odezwał się.
– Uważaj, wielu się nie podoba, że niewolnik mąci w głowach pannom, jakby był wolnym mężczyzną.
– Nie odważyłbym się zawracać im w głowach.
– Taak… Wystarczy, że do nich gadasz. To nie jest gadanie tępego parobka. Takiego Symmachsa na ten przykład.
– Symmachs nie jest tępy.
– To akurat jest prawda. O mało nie przekonał Drubbaala, żeby dowódca przyszedł tu osobiście.
– Jestem dużo starszy od nich wszystkich. Hjalmir pokręcił przecząco głową.
– Zęby masz białe i mocne. – Zamyślił się. – Pokaż no te zęby. – Podniósł się z ławy. – Schyl się. Rozdziaw tę gębę. Nie tak, do światła.
Oglądał zęby Adamsa jak końskie, próbował, czy się nie kiwają, czy dziąsła nie rozpulchnięte.
– Coś takiego. Nigdy czegoś takiego nie widziałem – powiedział wreszcie. – Ktoś lepił twoje zęby i ratował. W życiu nie widziałem takiej techniki. Potrafisz to sam robić?
– Nie.
– Żałuj. Zbiłbyś fortunę. Więcej niż za amputacje. Znowu obejrzał zęby Adamsa. – Myślę, że rzeczywiście jesteś tak stary, jak sam mówisz, ale zęby masz znakomicie połatane. Prawie na każdym jest twardy plaster. Miałeś dotąd dużo szczęścia w życiu, niewolniku, nie zostawiło na tobie zwykłych śladów. Jak dbasz, żeby ci zęby nie powypadały?
– Jem cebulę.
– Właśnie. Córki Hrabbana cię rozpieszczają. Czasem brakuje cebuli nawet dla moich legionistów. Za Mroczną Przełęczą rośnie tylko trująca trawa. Dolej mi jeszcze tej waszej kawy. – Spojrzał badawczo na Adamsa. – Mam rację, nie jesteś zwykłym niewolnikiem – stwierdził. – Macie tu jakiś samogon?
– Edykt zabrania.
– Taa… To może być wódka z Krum. Teraz potrzebuję tylko szklankę, żeby ręce nie drżały.
Adams wrócił z napoczętym dzbankiem. Wprawdzie nikt nie miał odwagi obudzić Hrabbana, ale Raachill pozwoliła naruszyć domowe zasoby.
– Co to są Czarne? – spytał Adams, gdy Hjalmir był już w połowie szklanki cuchnącego kwasem trunku.
– Huh…! Trucizna! – wytarł usta. – Nie widziałeś ich?
Adams pokiwał przecząco głową.
– Przecież połowa Krum śpi na ich skórach… A na każdej bramie będzie z dziesięć ich czaszek. Na waszej też.
– Tylko to widziałem, a nigdy żywego Czarnego.
– To się przerazisz za pierwszym razem. Jak wszyscy. Potem się przyzwyczaisz jak każdy żołnierz. Można z nimi walczyć, da się nawet odnosić zwycięstwa.
– Co jest dziwnego w ich wyglądzie? – Adams nie był pewien, czy nie pozwala sobie na nie przystojącą niewolnikowi natarczywość. Hjalmir jakoś tego nie zauważał. Może zaczął już szkolenie swojego pomocnika.
– Na ogół chodzą jak ludzie, ale niektóre biegają na czterech nogach i wcale im to nie przeszkadza w walce z nami. Żarłoczne pyski, czasem po dwa: jeden normalnie, a dodatkowy z tyłu albo w kroczu, albo na brzuchu. Niektóre mają rogi jak krowa lub baran, inne wcale nie mają rogów. To samo z ogonami: krótkie, długie, łuskowate, rozdwojone, owłosione albo bezwłose. Nie ma dwóch jednakowych Czarnych.
– To rozumne stwory?
– Cha…! Cha…! Cha…! – Wybuchnął tubalnym śmiechem Hjalmir. – Pewnie, że rozumne. Bestie zmyślne jak zaraza. Rozumniejsze niż niektórzy legioniści.
– Dlaczego nazywają ich Czarnymi…?
– Bo młode są zwykle porośnięte czarnym albo czerwonym futrem. A te nieliczne bezwłose mają matową, czarną skórę. Dorosłe są często wielobarwne, czasem całe pokryte łuską, ale przyjęło się na wszystkie mówić „Czarne”.
– A w środku są jak ludzie, panie?
– Flaki, bebechy…?
– Właśnie.
– Napatroszyłem się ich ścierwa, ale nie znalazłem dwóch jednakich. Niby mają żołądki czy wątroby, jak my, ale w innym kształcie albo po kilka. A na dodatek całą masę innych narządów. Są też takie, co mają w środku to, co my. Zgłodniałem. Przynieś coś.
68.
Rokka przyniosła na rękach Eluwę. Chłopczyk był już zbyt słaby, by chodzić o własnych siłach. Nie majaczył, ale trawiła go gorączka: wzrok miał szklisty, czoło spocone. Hjalmir założył długi fartuch lekarski, czarny i sztywny od zaschłej krwi. Starannie pozapinał guziki za wyjątkiem dwóch na piersi. W dziurki od nich włożył kawałki nici chirurgicznych. Przygotowując się do pracy, promieniał energią. Twarz jego poczerwieniała od alkoholu, oczy nabiegły krwią. Adams założył czysty fartuch, w którym podawał do stołu.
– Wdziejże swoje najgorsze łachy, niewolniku – powiedział chirurg. – Żeby je później wyrzucić na śmieci.
– Słyszysz, Wodogłów? – warknął Symmachs, uradowany, że może pognębić nienawistnika. – Nie niszcz mienia swojego pana. Zaraz się przebieraj!
Adams zdjął fartuch. Został w połatanym ubraniu codziennym.
– Weź te łachy, w których przerzucasz gnój – nakazał Symmachs.
Adams go zignorował.
– Wtedy Eluwa umrze na pewno – powiedział.
– Dziwactwo. – Hjalmir wzruszył ramionami.
– On wcześniej dziesięć minut mył ręce w wodzie z sodą – oskarżył go Symmachs. W jego oczach paliło się złośliwe zadowolenie.
– Po coś to robił?
– Tak trzeba.
– Tak uczył cię ten spec od klejenia zębów…?
– Powiedzmy.
– Mów „tak” albo „nie”, niewolniku.
– On też tak uczył.
– Mnie nie będzie uczył. Pół życia mi zeszło na krojeniu ludzi. Niektórzy dotąd mi za to dziękują. Posadźcie chłopaka na ławie. Przytrzymaj go – rzucił do Symmachsa.
Pozostali domownicy stali w izbie kręgiem, ciekawi pracy chirurga. Jedynie Hrabban odsypiał kaca, dawno już spisał Eluwę na straty. Wystarczył mu zapach z rany.
Ściągnęli małemu koszulę z grzbietu. Matka zdjęła mu opatrunek. Dłoń była szara, cuchnęła. Hjalmir w kilku miejscach naciął nożem dłoń i przedramię małego, za każdym razem sprawdzając, czy wypływa krew. W łokciu czy w połowie przedramienia jeszcze tak; bliżej dłoni już nie. Nic nie mówił, przecierał palcem ostrze noża, zastanawiał się nad czymś.
– Co o tym sądzisz, niewolniku?
– To ty jesteś, panie, chirurgiem. Ja się na tym nie znam.
– Taak… Kto cię tam wie – burknął pod nosem. – Lepiej go położyć – powiedział głośniej. – Nie chcę, żeby się szarpał, jak go będę ciął.
Illation z Symmachsem rozciągnęli chłopca na stole. Symmachs trzymał za lewe ramię, Illation za stopy, a Adams, jako pomocnik, miał unieruchomić operowane ramię.
– Mocno trzymać – zakomenderował Hjalmir.
– Jasne. – Illation tym razem naprawdę się uśmiechnął. Renata wyprowadziła Rokkę, żeby ta nie patrzyła.
– Wsadzić mu jakąś szmatę albo kołek w zęby i przytrzymać, żeby nie wypluł.
W ustach Eluwy wylądował złamany trzonek od miotły, owinięty ścierką. Symmachs przygniótł go ciężką łapą.