Wokół nich młode śmigały jak rogate jaskółki. Starannie omijały zarośla, chroniąc błoniaste skrzydła. Te zwykle były czarne albo ciemnośniade, czasem zdarzały się ogniście czerwone.
Nagle jeden z młodych przemknął zbyt blisko dorosłego. Ten błyskawicznie machnął muskularnym ramieniem, strącając niefortunnego lotnika. Mały, chyba z przetrąconym karkiem, próbował niezdarnie czołgać się przed siebie. Stary schylił się i podniósł go. Przyjrzał mu się uważnie, następnie rozdarł skrzeczące stworzenie na strzępy i pożarł, głośno mlaskając. Drobne kości zgniatał zębami i wysysał; wnętrzności cisnął w krzaki; palcem wydłubał oczy i zeżarł, następnie czaszkę zgniótł w dłoniach jak orzech; mózg wybrał palcem, a czerep wyrzucił.
Zdumiewało nie tyle okrucieństwo, do jakiego Adams zdołał przywyknąć, ale zupełna obojętność starego, który niedojrzałe stworzenie swojego gatunku potraktował jak pokarm. To nawet nie wyglądało jak kanibalizm: wyłuskał mózg małego, jak smacznego małża ze skorupy. Ot, posiłek w marszu.
– Mówiłeś, panie, że bronią swych małych jak szalone – powiedział Adams, kiedy urwała się kolumna przeciwników.
– Tak jest. Lepiej nie trafić szczeniaka.
– A ten tutaj?
– To inna sprawa. Im wolno. Rozszarpią i zeżrą każdego małego, jaki im się nawinie w łapska. Obyśmy cało wycofali się na przełęcz. Dzisiaj tędy idą, a my jesteśmy za blisko ich przemarszu. Na razie biegiem, tam! – Wskazał dobre miejsce w kolebie nieco wyżej. Szeptem rzucił komendę.
Żołnierze wycofali się, zanim nowa grupa Czarnych wyłoniła się z oddali. Nawet niedługi bieg pod górę, w rynsztunku, potrafi zarżnąć każde serce. Ciężko sapali, rozpłaszczeni w nowej kryjówce.
W samą porę, gdyż spoza skał nadeszła następna gromada. Czarne mają dobry wzrok, słuch i węch. Lepsze zmysły niż ludzie. Na swoim terenie z pewnością zaatakowałyby. A potrafią dłużej biec pod górę niż człowiek.
Grupy Czarnych maszerowały niemal bez przerwy do wieczora. Nad każdą fruwały młode. Goniły się w powietrzu, zderzały się, baraszkowały.
Było już późno, kiedy mogli się wycofać w stronę przełęczy.
– Lepiej tutaj nie czekać na Wiatr Noży. – Quirinu wskazał ku przełęczy.
Wystarczyło. Żołnierze ruszyli wytężonym marszobiegiem. Nikogo nie pojmano, sukcesem było, że wszyscy wrócili do obozu. Szkieletu ściętego brańca już nie zastali.
Adams przy kolacji usiadł koło Barbera. Gdy wytarli już chlebem resztki tłustego sosu z misek, a jeszcze nie sięgnęli po kubki, Adams zagadał:
– Mało czarnych w obozie. Tylko ty i Hugge. A w Krum jest ich znacznie więcej…
Nagle świat zatoczył koło. Adams runął do tyłu na ziemię. Barber siedział na nim, hakiem przygniótł prawe ramię, a do gardła przycisnął sztylet.
– Jeszcze słowo, a cię zarżnę, ścierwo – wysyczał. Adamsa zamurowało, patrzył zdumiony.
– Jestem Murzynem, rozumiesz…?! – Barber gniótł mu gardło sztyletem. – Z Czarnymi wszyscy walczymy. Czarny to kolor smutku, rozpaczy i behmeta, nie mój. Nigdy więcej tak nie mów.
– Jasne – wydyszał Adams.
– Jak ci się „Murzyn” nie podoba, możesz powiedzieć „Smoluch” albo „Asfalt” i najwyżej dostaniesz w mordę, ale nigdy nie powiedz „Czarny”.
– Jesteś Murzynem, żołnierzu.
– No. – Barber uwolnił go ze stalowego chwytu. – Miałeś szczęście, bo Hugge zarżnąłby cię za to i wypłacił równowartość Hjalmirowi.
Adams wygramolił się spod niego. Nie krwawił.
– Czarny jak i czerwony to kolor behmeta, nie człowieka – powiedział później Hjalmir. – Jak złapiemy Czarnego, to Barber przyłoży swoje ramię do skóry tamtego. Zobaczysz, że to zupełnie inny kolor, tyle że też ciemny.
– Barber zabiłby mnie za coś takiego.
– Barber nie chciał cię zabić. Przyciskał gardło tępą stroną sztyletu. A ty lepiej siadaj przy ognisku z oficerami, nie ze simplami. Jesteś niewolnikiem Katrupa.
74.
Nazajutrz Adamsa znowu przydzielono do decymy Quirinu jako felczera. Hjalmir zabrał się z oddziałem Pachoma. Adams próbował wyjaśniać, że jest ignorantem medycznym.
– Gdybyś nie poszedł, mieliby jeszcze gorszą opiekę medyczną. A poza tym to rozkaz, niewolniku.
Adams skinął głową w zadumie: oba zdania były prawdziwe.
Ścieżki oddziałów wkrótce rozeszły się. Pachom poprowadził granią na zachód, skąd nadchodzą Golcy, Quirinu płaskowyżem w dół. I podobnie jak wczoraj nie miał szczęścia. Ledwie zalegli w kolebach przy Drodze Trupa i zamaskowali się kłębami cierni, a już nadeszły hordy Czarnych. Wystarczająco blisko, by ich obejrzeć.
Skrajem grupy szła samica, otoczona wirującym kłębem młodych i oganiająca się od nich energicznie. Zgromadziły się nad nią chyba wszystkie szczeniaki towarzyszące tej grupie. Wreszcie jeden z nich, zręcznie unikając ciosu, przemknął pod włochatym, masywnym ramieniem i przypiął się pyszczkiem do długiej brodawki wieńczącej wielki, workowaty cyc gabery. Wtedy samica się uspokoiła. Przestała opędzać się od innych młodych, opuściła ramiona. Nie protestowała. Nie przerywając marszu, karmiła szczeniaka, który z daleka przypominał małego nietoperza ze złożonymi czarnymi, błoniastymi skrzydłami. Natychmiast z okazji skorzystał inny mały, który przywarł do wolnej brodawki. Zaraz potem jeszcze inne obsiadły jej ramiona i brzuch.
Czarna miała cyce w kształcie ruchliwych twarzy, przyjmujących różne grymasy, z wystającymi grubymi, cylindrycznymi brodawkami. Kiedy małe ssały jej mleko, obie twarze paradoksalne wykrzywiały się do nich, naśladując ich ruchy, jakby to one ssały pyszczek małego.
„Mogłaby je teraz bez trudu wyłapać i pożreć” pomyślał Adams. „Wyraźnie przejawia instynkt macierzyński”.
Stało się coś dziwnego. Reszta małych zerwała się z niej, skierowała do innych samic z grupy i kolejno jeden za drugim przysysały się do ich cyców. Żadna z Czarnych nie próbowała ich odganiać, wszystkie posłusznie karmiły młode. Jedynie kilkoro małych maruderów zataczało bezradnie kółka nad pochodem. Dla nich nie starczyło brodawek.
– Gabera zmienia zapach, kiedy karmi – wyjaśnił potem Quirinu. – Inne to czują i też pozwalają się doić. Gdybyśmy bliżej zalegli, sambyś poczuł różnicę. Nie cuchnie tak wstrętnie jak zwykle. Niektórzy lubią zapach karmiącej gabery.
Koło południa nadeszła chwila przerwy w przechodzących grupach. Zapowiadało się, że jedynym plonem kolejnego dnia będą znowu bolące gnaty i raport rachubca. Jego zadaniem było zliczać przechodzących Drogą Trupa oraz klepsydrą mierzyć całkowity czas obserwacji. Dopisywał jeszcze, jak wcześnie wyszli na patrol. Drubbaal starannie czytał te raporty. Pozwalały mu trafnie planować przyszłe, śmiałe i zwycięskie akcje.
W następnej grupie wśród idących Adams dostrzegł ludzi. Brzydcy, o różnych kolorach skóry: mężczyźni na ogół łysi lub o nadzwyczaj przerzedzonych włosach, z balonowatymi brzuchami i patykowatymi nogami, spoceni, bezzębni; kobiety tłuste, rozczochrane, o skórze przeświecającej między włosami, z małymi, obwisłymi piersiami, z twarzami nalanymi, zaciętymi i złymi. Niektórzy byli potwornie wychudzeni, zgarbieni, mieli chorobowe przebarwienia na skórze; jeszcze inni mimo wychudzenia uginali się pod ciężarem wzdętych brzuchów. Wszyscy pozbawieni byli włosów łonowych, a ich przyrodzenia szczelnie skrywały przypięte spore liście – ani jeden nie był zielony, wszystkie miały cielisty kolor. Nadzy, nie licząc dziwacznego przyodzienia, jakby z satysfakcją demonstrowali światu szpetotę swoich ciał. Kolumna ciągnęła się w nieskończoność. Idących ludzi nikt nie pilnował. Niektórzy rozmawiali ze sobą, inni szli w milczeniu. Nie byli podobni do siebie, ale nie było wśród nich nikogo o pięknym czy chociaż ładnym ciele.
– Można by ich namówić, żeby przeszli na Stronę Człowieka.
– Ich przekonać…? – Gjuirinu wykrzywił się ironicznie. – Golcy wolą iść z Czarnymi.
– Da się do takiego zagadać? – Adams już widział pochód ludzkich manekinów. Ale tamten nie mógł być realny, ludzi pilnowały wtedy kościotrupy.
– Czasami idą pojedynczo albo w małych grupkach. Wtedy można z takim pogadać.
– Do kogo oni idą?
– Zwykle mówią, że do swojego pana, Lewiahatannaha. Bzdura, bo to przecież Pan z Morza. Muszą iść gdzie indziej.
– Może udałoby się cały pochód przekonać…? To cała armia. Razem roznieślibyśmy w puch wszystkie watahy Czarnych. Muszą wśród nich być jacyś rozsądniejsi.
– Tak i nie. Z naszymi siłami jesteśmy w stanie utrzymać przełęcze, a kto wyżywiłby tyle gęb, kto by ich odział? Już teraz miasto jęczy z powodu kontrybucji dla wojska.
Leżący opodal żołnierze przysłuchiwali się rozmowie. Niektórzy musieli myśleć jak Adams.
Znów pojawiły się Czarne. Jedne na skraju grupy, inne przemieszane z ludźmi. Niektóre zawiadywały tym dziwacznym pochodem, który sprawiał wrażenie, jakby nie miał ani początku, ani końca. A nie skończył się do wieczora. Głodni i przemarznięci żołnierze do obozu zwlekli się dopiero o zmroku.
Adams przysiadł przy ognisku, koło chirurga. Siedzieli tu w kółku podoficerowie, decymusi i katrup. Przy sąsiednim ogniu gromadzili się żołnierze. Nie było to regułą, ale zwykle rozpalano dwa ogniska.
– Dziwacznie ubrani byli ci wędrowcy – zaczął rozmowę.
– Golcy są całkiem nadzy.
– A te liście zasłaniające przyrodzenia?
– To im samo na jajach wyrasta, jak idą Drogą Trupa. Adams zrobił tak głupią minę, że Hjalmir parsknął śmiechem.
– No tak… No tak… Po to, żeby taki nie mógł dymać – wyjaśniał, rechocząc. – Babom też zarasta. Wyobrażasz sobie, co oni by tam wyprawiali, gdyby mogli…? Hyc w pary, odmieść zielsko z kamieni i myk do parteru. Płyty płaskie, to w tyłek nie gniecie. – Rechotał głośno. – Nic ich już nie czeka, więc gdyby mogli, to rżnęliby się na okrągło. Przecież tłumy chętnych, gołych bab są pod ręką. Dlatego właśnie każdemu wyrasta taki liść.
– A brańcy? – zapytał Adams. Podejrzewał, że ludność Krum to potomkowie odbitych z transportów.
– Przy okazji ci wyjaśnię. Dzisiaj już za późno. Jakbym zapomniał, to mi przypomnij.