Выбрать главу

Siedzieli rozmarzeni, niektórzy rozdziawili usta.

– I ta gabera dawała, jak się ją poprosiło.

– Jak to dawała? – spytał rozmarzony Gero.

– Zwyczajnie. Trzeba było do niej podejść i zagadać, jak nie było przy niej innych Czarnych.

– Tak podejść, zagadać i już…? – włączył się Palla.

– Zależy od szarży. Decymusowi to dawała tak po prostu. Korpuśnemu też. Poznawała władzę. A jak się jakiś simpel wyróżnił na służbie, to też szła z nim za darmo. A innemu to za jakiś prezent, za sycela, za pierścionek albo za manierkę.

– Już ja go widzę, jak wyszedł pogadać do Czarnej – doszło z drugiego szeregu słuchaczy. – Tylko mlaskanie i krew chlapie.

– Nie z Piękną. Tylko trzeba jej było pokazać koc do podłożenia, bo nie lubiła na twardym. Jak koca nie było, to rzeczywiście mogła się wściec.

– Wam też dała? – spytał Quirinu.

– Nieraz. Ale potem coś się porobiło i przestała przychodzić. Może ją jaki dureń upolował.

– Mówią, że zdarzają się gabery o złocistym futrze i wielkich, niebieskich oczach – powiedział stojący w cieniu Distefanu. – I wyglądają zupełnie jak piękna dziewczyna, tylko w futrze i czasem z krótkimi różkami albo chwostem. A piersi mają zupełnie jak dwie półkule, żadna kobieta takich nie ma.

– Piękne Gabery są i czarne, i żółte, i brązowe, i rude, ale podobno już je wszystkie wyłapano, bo lepsze są od prawdziwych kobiet, a w domu robotne.

Aubel zamilkł. Cisza wywołana jego opowieścią trwała jeszcze chwilę.

– Co drugi zmyśla brednie o Złotej Gaberze, a reszta w to wierzy – szepnął Hjalmir do Adamsa. – W kamieniu babę zobaczą, byle pękniętym…

– Zdarzają się Czarne o siwym futrze? – spytał Adams.

– Bardzo rzadko. Kroiłem raz gaberę albinoskę. One źle znoszą światło. Miała ropiejące liszaje pod futrem, nawet tam ją słońce dopadło. A nozdrza i wargi, gdzie nie ma futra, to rana na ranie – wyschła, spękana skóra i cieknące strużki krwi. Była prawie ślepa, bo tęczówki czerwonawe, przeświecające. Cała biała, rzeczywiście, ale to była zwyczajna bestia, nie dziewczyna.

Adams coraz częściej pomagał Hjalmirowi w robocie. Czyścił rany z ropy. Szył tylko skórę, rzadko zewnętrzne powłoki mięśniowe – właściwie tylko tego nauczył się porządnie. Do diagnozowania czy do trudniejszych robót nie garnął się wcale. Należność za zabieg Hjalmir zabierał dla siebie, Adamsowi wypłacał pół, czasem całego sycela. Dał mu do pracy dwie igły. Większe niż szewska igła do dratwy proste w kształcie. Przy szyciu rozrywały tkankę. Wynik wyglądał topornie, trudno było wyrównać brzegi rany.

Adams rozhartował igły nad ogniskiem, skrócił o połowę, zaostrzył na nowo, półkoliście wygiął i znowu zahartował. U płatnerza zamówił pincetę. Kosztowała całego sycela, ale tylko tak można było wygodnie trzymać igły. Szyło się trudniej, lecz wynik był znacznie lepszy. Żołnierze zaczęli nazywać go Krawiec. Dumny Hjalmir przyglądał się sceptycznie jego wyczynom, do swojego repertuaru włączył tylko dezynfekowanie ran. W oczach pacjentów, dezynfekcja dodawała jego działaniom więcej magii, co pozwoliło podnieść cenę za zabieg przeciętnie o ćwierć sycela.

Adams ulepszył swoje sandały: pod podeszwę naszył dwie warstwy skóry Czarnych, futrem do siebie. W nowym obuwiu przestał czuć każdy kamyk pod podeszwą, jednak było za niskie, żeby ochronić stopę przed skręceniem.

Wymiana z mieszkańcami Krum odbywała się w żlebie pod przełęczą. Rzemieślnicy przynosili swoje produkty, można też było sprzedać pojedynczych niewolników. Barber oddał swoją piękną brankę na przechowanie do szewca Crawheza, opłacił jej utrzymanie przez najbliższe tygodnie. Kupił też dla niej kompletny strój dziewicy. Crawhez przechowywał już trzech innych niewolników Barbera, na razie korzystając z ich pomocy w gospodarstwie.

Przed jej wysłaniem na dół przesiedział z nią cały wieczór koło tyczki z łopoczącym sztandarem legionu. Oboje owinięci w szkarłatny płaszcz Barbera, długo rozmawiali wpatrzeni w ciemniejącą taflę oceanu. Dziewczyna zwracała uwagę: wysoka, długowłosa brunetka o posągowej urodzie. Trudno było uwierzyć, że kiedyś miała nadwagę.

78.

Na następny patrol przydzielono go do najlepszego korpusu z decymy Pachoma, do Bethmanna. Adams próbował zasnąć, zmęczony. Wysłuchał polecenia i przytaknął skinieniem głowy. Korpuśny nie sarkał, że lekarz znowu pójdzie z Quirinu, tylko przyniósł wyleniała czarną skórę i rzucił na felczera. Ten skorzystał z okazji i chciwie się w nią zakutał; jak najwięcej łańcucha skrył w futro: kiedy się ogrzeje jego własnym ciepłem, nie będzie wychładzał kostek.

Ledwie zmrużył oczy po nieciekawym, zbyt długim wieczorze (przedłużanym na siłę, aby jak najbardziej opóźnić założenie pęt), kiedy mocne szarpanie wyrwało go z niemiłego lepkiego snu, po którym boli głowa, a w ustach pozostaje przykry, nieświeży posmak. Dojmujący chłód przedświtu wtargnął przez rozsunięte futro.

– Krawiec! – szept Hellweiga był twardy jak komenda.

– No, co…? – Adams nie chciał pogodzić się z utratą odrobiny posiadanego ciepła.

– Pora. Zbieraj się.

Mrok był jeszcze najgęstszy, przedświtowy. Wentzel rozdmuchiwał wczorajsze ognisko. Bethmann przeglądał sprzęt. Wkrótce w dłoni nieruchawego jeszcze Adamsa wylądował kubek gorącej, gorzkiej herbaty. Pajdy suchego, ziarnistego chleba nie chciały przejść przez gardło.

– Popiłbym czym – burknął. Łyk hary przepędziłby resztki senności.

– Pić będziesz na wieczór. Nie przed zwiadem – powiedział Bethmann.

– Mocz chleb w herbacie – poradził Wentzel. – Tak lżej wchodzi.

Nad horyzontem gwiazdy już bladły. Hellweig przecierał olejem bełty i tor kuszy. Troszczył się o to bardziej, niż zwykł to czynić żołnierz. Wszyscy trzej umiejętnie dzielili obowiązki: gdy jeden sprawdzał sprzęt, dwaj pozostali przygotowywali posiłek. Potem zmieniali się. Działali jak sprawny mechanizm. Ani śladu chaosu, jaki panował przed wyruszeniem decymy Quirinu.

Wkrótce byli gotowi do wymarszu. Bethmann bez słowa obejrzał nowe sandały Adamsa. Żołnierze owinęli stopy onucami.

Ułożyli się w szereg. Najpierw szedł naczelny, za nim korpuśny, dalej Adams, a pochód kończył zamek.

Ścieżka ledwie wyłaniała się z rzedniejącego mroku. Od wschodu niebo nad oceanem szarzało.

Zręcznie wspięli się na grzbiet i skręcili na zachód. Wkrótce osiągnęli najtrudniejsze do walki i najbardziej mylne miejsce, bezimienną płaśń, gdzie brakowało jednej wyraźnej kulminacji granicznej, a kilka równoległych wzniesień nie tworzyło ciągłej linii, lecz na przemian to wyłaniało się, to znikało w rumoszu piarżyska, tworząc labirynt zmurszałych grzbietów i rowów graniowych.

Oficerowie nie lubili tego miejsca – dokładny przebieg Linii nie był tu znany (niektórzy twierdzili, że tutaj stale zmienia ona swoje położenie), a przecież ta wiedza decydowała o taktyce walki.

Adams zrobił tak niepewną minę, że Bethmann uśmiechnął się do niego, szczerząc zęby pokryte kamieniem.

– To miejsce dla nas. Tu się nas nie spodziewają.

Przywarli pod wantami, mając przed sobą rozległy obszar płaskowyżu. Adams czuł się niepewnie: za plecami pozostał mylny obszar o nieznanym przebiegu Linii, a na przedpolu nie było ani jednego schronu. Schodzenie niżej nie miało sensu. Bethmann rozlokował ich w odstępach kilkunastu metrów. Adams miał nie brać udziału w potyczce; zresztą kuszy mu nie wydano.

Legioniści założyli płaszcze lewą, szarą stroną na wierzch. Kiedy poszedł refleks światła odbity od nałokcicy Hellweiga, żołnierz poprawił płaszcz.

– A Wiatr Noży? – Ciemności nocy często niosły go ze sobą.

– Nie będzie. Jak są już takie kolory na niebie, Wiatr przychodzi równie rzadko jak w biały dzień – rzucił dowódca.

Niebo świeciło wielobarwnymi pasmami. Lada minuta miało wzejść słońce.

– Ale jakby co, to kładź się na płask…

Adams, rozgrzany marszem, marzł od nowa, tkwiąc nieruchomo za skałką. Gdzieś tam, po drugiej stronie grani, cała tarcza słońca wychynęła już pewnie zza horyzontu, ale po tej stronie Linii, w głębokim cieniu, panowało przejmujące zimno.

Nadeszły pierwsze, pojedyncze grupy Golców. Nie podążali jeszcze w tanecznych podrygach. Może nie przypuszczali, że ktoś ich obserwuje. Ot, grupki wędrowców utyskujących na kamienie raniące stopy.

Pierwszą i drugą grupkę Bethmann przepuścił. Następnej towarzyszył ogromny busierec. Plamy futra na jego płowej skórze układały się w symetryczny wzór. Łysą czaszkę i bezwłosą twarz miał rudoczerwoną, wokół jego bioder biegł opadający fartuszek ze skóry w kształcie skrzydeł motylich i też motyli wzór pasków i kółek prezentujący. W miejscu przyrodzenia busierec miał różową, niby małpią gębę, która co chwilę wystawiała język, nieustannie węszyła nozdrzami i przewracała oczami, naśladując grymasy właściciela. Spomiędzy pośladków wyrastał mu komiczny ptasi łeb – czarny, zaopatrzony w skórne fałdy imitujące pióra i zakrzywiony dziób drapieżnika. Ten dla odmiany nieustannie wykrzywiał się do maszerujących Golców. Na piersi olbrzymiego samca pyszniła się jedna twarz paradoksalna, nieco przypominająca świński ryj, zaopatrzony w szablaste kły. Busierec toczył naokoło nerwowym spojrzeniem wielgachnych, jakby wołowych oczu, niuchał masywnym nosiskiem.

„Wywęszył nas czy co?”, pomyślał Adams.

Ogromny Czarny prowadził grupę złożoną z samych niewiast, w większości o jasnych, bezbarwnych włosach i skórze zaróżowionej od chłodu lub od wysiłku, a tłustych często tak, że wiszące podbrzusza zasłaniały listki kryjące srom.