Выбрать главу

Bethmann cicho świsnął i na ten sygnał obaj simple z trzydziestu metrów wystrzelili w busierca. Jeden bełt wbił się mu głęboko w szyję, drugi utknął pomiędzy żebrami. Olbrzym schwycił obiema łapami za wystającą z gardła brzechwę, usiłując wyrwać drzewce. Wokół bełta wbitego w klatkę piersiową zaczęła pęcznieć różowa piana.

Gdy samiec zwrócił oblicze w stronę skał, dowódca ulokował mu bełt w oczodole, a Wentzel trafił różową gębę w kroczu. Busierec upadł na kolana, rycząc przeraźliwie. Próbował czołgać się w stronę stanowisk strzelców.

Bethmann podniósł dwa palce, co znaczyło „Hellweig”.

Wtedy Hellweig pomknął zajęczym sprintem w stronę Gołych. Te stały zdezorientowane. Dobiegł do upatrzonej, najbliższej z nich, jednym ruchem złapał za długie zmierzwione włosy i przygiął jej kark do ziemi. W parę sekund wyłowił ramię, schwycił i wykręcił za plecy, aż Goła krzyknęła.

Busierec zauważył go i na czworakach zwrócił się w stronę napastnika. Skórny fartuszek wokół bioder uniósł się i nabrał kolorów – teraz wyglądał już zupełnie jak skrzydła motyle.

„Zaraz nam tu ściągnie na głowy całe busiercze plemię”, pomyślał Adams, prawie ogłuchły od ryku Czarnego.

Bethmann podniósł kciuk, co znaczyło „Wentzel”. Drugi z simpli wybiegł po zdobycz. Bethmann tym razem ulokował busiercowi kolejny bełt w okolicy lewego stawu biodrowego. Trafił chyba w jakiś nerw, bo stwór zadygotał, a potem powłóczył lewą nogą; cielisty fartuszek opadł od tej strony, choć od drugiej dalej naśladował owadzie skrzydełko.

Hellweig tymczasem zdążył skrępować ręce branki, odpędzić kułakami kilka innych tęgich Gołych, które próbowały ją uwolnić, i jeszcze owinąć szmatami stopy ujętej kobiety, żeby potem nie poraniła ich w pośpiesznym biegu.

Gołe rzuciły się do ucieczki, choć na bosaka szło im to marnie.

Wentzel, klnąc i potykając się na zasypanym luźnymi kamieniami terenie, dogonił inną z uciekających i identycznie powalił ją, skrępował i zakneblował. Zaraz potem obie kobiety, poganiane (choć niezbyt brutalnie), żwawo podążały w stronę posterunku.

Busierec stale, na czworakach, zbliżał się w ich stronę. Bethmann raz jeszcze zmierzył i celnym trafieniem wystrzelił mu drugą gałkę oczną, a potem oślepłego, charczącego wściekle stwora pozostawił swojemu losowi.

Wkrótce wracali ledwie widoczną ścieżyną przez mylną płaśń. Szli szybkim krokiem, branki nie spowalniały marszu. Jeszcze było daleko do południa, a korpus w dobrej formie wracał do bazy z udanej akcji.

Adams z podziwem patrzył na okazałe sylwetki obu kobiet. Wentzlowa była wysoka jak on sam, Hellweigowa nieco niższa, a przy tym obie nadzwyczaj otyłe. Szły, ale ich nozdrza rozdymały się coraz bardziej, a płonący rumieniec pokrywał twarze, szyje i dekolty.

– Krzykniesz, to oberwiesz – rzucił Wentzel swojej i wyciągnął jej knebel z ust. Goła łapała powietrze jak ryba.

Hellweig zrobił to samo ze swoją.

– Ładne panny, nie? – rzucił do Adamsa.

Ten robił właśnie pobieżne oględziny schwytanych. Simpel miał rację: obie branki były wyjątkowo młode jak na Gołe, wprawdzie otyłe, jednak skórę miały czystą, pozbawioną narośli, ropni czy przebarwień. A na dole, w Krum, normalnie żywione, obie dziewczyny wrócą do milszego wyglądu, odmłodnieją, wypięknieją.

Hellweig podszczypywał swoją zdobycz w wydatne, falujące przy każdym kroku pośladki. Nie zamierzał jej sprzedawać, oczyma wyobraźni widział ją krzątającą się przy gospodarstwie. Niewiasta zerkała na niego szarymi, okolonymi białymi rzęsami oczyma, ale nie odezwała się ani słowem. Przykrył jej ramiona derką i przewiązał sznurkiem.

– Żeby ci skóra nie zlazła od górskiego słońca – powiedział do niej.

Wentzel nie miał dla swojej ochrony przeciwsłonecznej – jej skóra zaczęła różowieć na karku i ramionach. Troskliwy żołnierz okrył ją płaszczem legionowym.

– Dzisiaj była ich kolej. Obaj mieli szczęście – wyjaśnił Bethmann, zapytany przez Adamsa. – Ja ściągnę jeszcze bielszą i zdrowszą niż one. – Uśmiechnął się, szczerząc szare, królicze zęby. Miał równie białe rzęsy i brwi jak branka Hellweiga.

– Jedynka to Wentzel, dwójka Hellweig, a korpuśny?

– Zero. – Bethmann pokazał kółko zrobione z palców. Numerowanie żołnierzy w korpusie liczbami: zero, jeden i dwa wzięło się z tego, że Hevrensz nie mógł zgrabnie pokazać trójki palcami swojej pokaleczonej dłoni, a nie chciał, żeby żołnierze powtarzali niezdarny gest. Adams spytał, dlaczego pozostawili rannego busierca.

– Tam go zabić nie można. – Bethmann wzruszył ramionami. – Ślepy przestaje być groźny. Jak przejdzie na naszą stronę, to go kto dobije. My zbieramy brańców, nie skóry Czarnych. Zresztą ten był prawie łysy, musiał być bardzo stary. Ludzi też nie kaleczymy, nawet Gołych.

– Dlaczego inni nie walczą jak wy, tylko unikają Czarnych po ich stronie, a Golców łowią na tarcze?

– Nikt tak celnie nie strzela jak mój korpus. Może tylko pretoria, ale oni nie chodzą na zwiady – powiedział Bethmann bez specjalnej dumy. – Młody polega na nas – dorzucił.

Mówiono, że Wentzel kiedyś zakłuł busierca, mając do dyspozycji tylko gladius, niewiele dłuższy od pazurów Czarnego. Bethmann dwukrotnie przyprowadził swój korpus bez strat po awaryjnym noclegu na płaskowyżu. Hellweig szczycił się zabiciem dwunastu busierców bez użycia obrzyna.

Bethmannowi spędzali najwięcej czasu na ćwiczeniach strzeleckich i walki wręcz. Okiełznanie Golca zajmowało im najwyżej pół minuty, Gołej – połowę tego czasu. Kiedy inni pili lub łupali w astragale, korpuśny Bethmann gonił swoich do monotonnych ćwiczeń. W decymie nazywali ich Konie Robocze.

79.

Bladym świtem do obozu dotarł korpuśny Surister, posłaniec od Drubbaala. Ominął Kozie Perci, obawiając się tam zasadzki, i szedł płaskowyżem aż do samego zmroku; noc przetrwał pod przełęczą. Wyglądał, jakby uciekł z paszczy Czarnego, tak był pocięty i podrapany. Twierdził, że jednego z nich zakłuł gladiusem, jednak nie dano temu wiary, ponieważ doszło do tego na płaskowyżu.

Hjalmir zszywał rany posłańca, jednak po godzinie dalszą pracę przekazał Adamsowi. Nieznośnie bolały go stawy palców. Osobiście scalił płaty mięśni, skórę mógł zeszyć pomocnik.

Surister przyniósł rozkazy od dowódcy. Drubbaal żądał, aby cała decyma Pachoma przeniosła się do jego obozu. Mieli przerwać oblężenie Czarnych. Obrońcom, odciętym od dostaw wody i żywności, głód zaczynał zaglądać w oczy.

– Nie można było przejść po grani, jak się wstrzelały w jeden punkt – mówił Surister. – Musieliśmy czekać, aż nadchodził powiew i strzały znosiły.

– Czarne potrafią strzelać z łuków? – rzucił korpuśny Aubel. Uważano, że Surister zbyt ubarwia relację.

– Już potrafią. Oblegające nas strzelały znakomicie.

– Skąd miały łuki?

– Strzały były nasze, legionowe, więc pewnie i łuki zdobyczne.

Dotąd sądzono, że Czarne nie potrafią posługiwać się narzędziami, jednak wychodziło na to, że człekopodobne stwory uczyły się szybko.

Odejście decymy Pachoma osłabiło aktywność oddziałów, bo obawiano się kontrataku Czarnych w razie zgarnięcia zbyt wielu brańców. W okolicy Mrocznej Przełęczy pozostało obecnie ledwie kilkunastu żołnierzy.

Nadpłynęła wyjątkowo gęsta mgła i trzeba było wstrzymać zwiady. Sporo wody osadzało się na kocach wywieszanych w tym celu. Mimo że od dwóch dni dostawy z Krum nie nadchodziły, wody nie brakowało. Mgła uwięziła w obozie Crawheza, który wedle wskazówek przerobił żołnierskie sandały Adamsa. Szewc dziwił się mniemanej pomysłowości niewolnika. Za dwa sycele doszył do nich cholewki, z utwardzonymi wypukłościami na kostkę. Dwa sycele to było tyle, ile Crawhez musiał tu zapłacić za żywność i wino.

Górski szuter przestał ranić stopy. Uszczelniony but i onuca pozwalały na wielogodzinne marsze w kamienistym terenie i po płatach śniegu.

Starczyło jeszcze pieniędzy na nową tunikę – stara poszła na onuce. Wprawdzie trafił się zgrabny kirys, ale trzeba było z niego zrezygnować, bo zabrakło gotówki. Adams nie miał wątpliwości, że w krótkim czasie zgromadzi resztę kwoty i wymaganą nadwyżkę, jednak niewolnikowi nie wolno było kupować na kredyt.

Surister zaczął mocno gorączkować. Trzęsły nim silne dreszcze. Hjalmir raczył go swoimi proszkami, których składu nie ujawniał nawet Adamsowi.

Hjalmir, zakuwając Adamsa na noc, zagadał:

– Jak było na zwiadzie z Koniami Roboczymi?

– Walczą szybko, sprawnie i skutecznie.

– Stary jest nieudolny, hę…? Bezsensownie mozoli się z tarczami?

Spojrzenie Adamsa było nadto wymowne.

– Konie Robocze zużywają zbyt wiele amunicji. Wiesz, że to najuboższy korpus w całym obozie?

– Przecież odnoszą sukcesy.

– Zbyt dużym kosztem. Za wszystko, co zdobędą, kupują bełty. Do ćwiczeń i do walki. Ciągle ćwiczą, a dobry bełt kosztuje. Zobaczysz, jak za tydzień, najdalej za dwa, potracą te swoje dorodne, białe panny.

– Przesiadywanie całymi dniami w kolebach przynosi więcej pożytku?

– Przynajmniej tak uważa Drubbaal. Woli raporty z głębi płaskowyżu. Kiedy zwiad tylko muska Stronę Trupa, liczby są niewiele warte.

Adams nie odpowiedział; chirurg znowu go zaskoczył.

– Za późno przemyliśmy rany posłańca? – spytał Hjalmir. – I czynnik zakaźny zdążył przedostać się do krwi?

– Tak właśnie myślę.

Hjalmir uważnie obejrzał wysokie buty Adamsa. Masywne i solidne w porównaniu z własnymi sandałami, odsłaniającymi dwa środkowe palce.

– To nowy pomysł czy elegancja?

– Pomysł. Każ sobie zrobić takie same, panie.

– Tam, skąd przychodzisz, takie nosili?