Выбрать главу

– Pora zapłacić pierwszą ratę.

– Już teraz? Tak nagle? Przecież nie mam obowiązku wykupywać się od ciebie…

Hjalmir uśmiechnął się nieszczerze.

– Dasz mi te dwanaście syceli, to policzę ci za piętnaście. Do spłaty pozostanie ci tylko siedemdziesiąt pięć.

Adams spojrzał na niego niechętnie. „Jak mnie Drubbaal zabije, to mniej stracisz?”, pomyślał. Jednak na początku pobytu na Linii często był bez grosza. Dwanaście za piętnaście – niezły przelicznik. Podstawowe jedzenie, które zapewniał mu Hjalmir, zupełnie wystarczało.

– Niech będzie, ale ogłoś tę propozycję przy Quirinu i przy korpuśnych.

– Nie ufasz mi…?

– Transakcja powinna być ogłoszona, no nie? – W ten sposób jednocześnie zmuszał chirurga do publicznego ujawnienia ceny wykupu. Hjalmir nie mógłby wtedy zmienić zdania. Adams wrócił do pracy.

82.

Quirinu nie spodziewał się pochwał za swoje ostatnie wyczyny. Służba sprawiała mu coraz więcej trudności. Był słaby, chodził wolniej. Wiedział, że żołnierze zauważają jego marną formę fizyczną. Dochodził do tego ustawiczny tępy ból brzucha, narastający z dnia na dzień. Coraz trudniej było mu wykonywać obowiązki dowódcy. Przekładało się to na chaotyczne, nietrafne decyzje. Doświadczony oficer na stare lata zrobił się apodyktyczny i konfliktowy. Teraz niemrawo poganiał żołnierzy, żeby doprowadzić oddział do jakiego takiego wyglądu. Kilka tygodni upłynęło od ostatniej potyczki z Czarnymi, a obóz przypominał bardziej chlew niż obóz wojskowy. Niewolnicy szwendali się bez celu. Pledy porozwlekane, łańcuchy rozrzucone wokół obozu. Przynajmniej branki odprowadzono na dół.

Skoro świt Quirinu wyprowadził na spotkanie Drubbaala wymagane dwa korpusy. Wcześniej kazał spętać wszystkich niewolników, w tym Adamsa. Wychodząc, nie odwołał rozkazu – może zapomniał. Odrętwiały Adams z niepokojem i zaciekawieniem wypatrywał, jak wyglądają najlepsi z najlepszych, Purpurowi, decyma pretorii.

Nadeszli koło południa. Już wcześniej płaśń obozowiska wypełniły szarpiący duszę głos dud i dzika nuta skrzypiec. Świadom efektu, Drubbaal przyprowadził oddział rzadko używaną, okrężną ścieżką od mylnej płaśni. Dzięki temu nie byli widoczni z dala, mozolnie zygzakując zakosami po piargu, i nagle wyłonili się przed oczami załogi obozu; wyglądali jak na paradzie.

Pochód otwierał trębacz, który wejście oddziału do obozu oznajmił chrapliwym hejnałem odegranym na zwiniętej w okrąg srebrzystej trąbce sygnałowej. Wylot trąby niemal kąsał ustnik, choć dźwięk zgrabnie omijał głowę trębacza. Za nim kroczył chorąży, dzierżąc maszt ze sztandarem na drzewcu, a przedstawiającym znak sotnika: skręconego, złotego smoczego węża o czterech nietoperzych skrzydłach i ostrych rogach. Rozdziawiał on paszczę, wystawiając rozwidlony język. Za chorążym szli dudziarz i skrzypek, którzy umilkli na czas hejnału.

Drubbaal przyprowadził ze sobą tylko siedmiu pretorian, rosłych dryblasów o zaciętych, jakby kutych w kamieniu szerokich twarzach, a łapach jak bochny. Wszyscy mieli pełne zbroje, składające się przynajmniej z napierśników, fartuchów, nałokcic, zarękawi i nagolenic oraz hełmy z gęstymi, czerwonymi pióropuszami wydatnie osłabiającymi ciosy bite maczugą na wprost. Na kirysach korpuśnych lub naramiennikach umieszczono złociste łby paradoksalne, wzorowane na twarzach i pyskach na ciele starego busierca. Podobnie uformowano fartuchy chroniące podbrzusze. Korpuśni mieli łbów więcej i bardziej ozdobne niż simple. Każdy z pretorian był przy mieczu i przy obrzynie oraz niósł złożoną kuszę na plecach. Purpura ich płaszczy różniła się od czerwieni używanej przez pozostałe decymy z Linii. Wszyscy nosili kilty o zielono-czerwonym tartanie. Kim był ów tajemniczy Hewensz, twórca tych oddziałów?

Czy utalentowanym oficerem z legionów brytyjskich, dziwacznym trafem zaplątanym w te okolice?

Zbroja prefektusa wyróżniała się ozdobami: licznymi łbami paradoksalnymi na piersi, brzuchu, plecach, a nawet ramionach i biodrach. Widać też takie busierce spotykano. Oczywiście i krocze, i dół miednicy od tyłu chroniły fartuchy przyozdobione płaskorzeźbami łbów busierczych, hełm wyposażono w rogi po bokach pióropusza, a twarz wyłaniała się jakby z mosiężnego, rozdziawionego busierczego pyska. Obrzyny pretorii przypominały ręczne armaty. Też strzelby lontowe, ale ładowane od tylca. Formowane na kształt strzelby policyjnej. Niektóre miały niezwykle dokładnie odrobione atrapy zamków skałkowych.

Sam Drubbaal okazał się pięćdziesięcioletnim masywnym, muskularnym mężczyzną wzrostu Adamsa. Miał całą głowę zawiniętą w bandaże. Ledwie jedno oko błyszczało spod zwojów. Był w wypolerowanej lustrzanie, kompletnej zbroi pretorii, ale gładkiej, bez łbów paradoksalnych; jedyną, ale dominującą ozdobą była jakby narzucona na zbroję kompletna skóra busierca uformowana z blachy z żółtego metalu. Idąc do namiotu dowódczego, który już dla niego rozbito, potknął się i byłby upadł, gdyby Quirinu nie podparł go ramieniem. Sotnik burknął coś w podzięce, niezadowolony, że musiał skorzystać z pomocy niedołęgi. Już w namiocie Drubbaal ciężko opadł na zydel. Ordynans pomógł mu zrzucić zbroję i kolczugę. Dowódca wdział długą białą koszulę. Odsapnął.

Oczywiście pamiętał sprawę romansu Renaty z niezwykłym niewolnikiem. Teraz jednak zajmowała go poraniona twarz. Ból przytłaczał inne myśli. Wiedział już, że Hjalmir kupił Adamsa. Jednakże od czasu sensacyjnych relacji Symmachsa upłynęło sporo czasu; inne wydarzenia przytępiły niesmak i gniew. Oczywiście Adams zginie, to zostało postanowione, jednak nie trzeba tego robić bez widocznego pretekstu. Słyszał już, że legioniści cenią felczera. Na dodatek on sam dopiero co dał sobie uprowadzić dwóch żołnierzy, i to akurat z decymy pretorii. W drodze na Mroczną Przełęcz, na Kozich Perciach, nadziali się na grupę Czarnych. Obecnie należało unikać niepopularnych posunięć.

Mówił z najwyższym trudem. Rozcięta tkanka rozsunęła się szeroko. Rana nie krwawiła, ale wystarczył przypadkowy grymas, by krew znowu zaczęła się sączyć.

„Dwie Twarze”, myślał z niechęcią, oglądając swoje oblicze w zwierciadle. „Będą na mnie mówić: Drubbaal Dwie Twarze”.

Jorge-Grizius był mistrzem amputacji, ale inną robotę wykonywał topornie. Drubbaal nie chciał powierzać mu swojej rany. Wystarczyło, gdy usłyszał, że trzeba będzie usunąć do reszty pół nosa. Zresztą teraz Grizius był zajęty opatrywaniem ciężko rannych. Od jego roboty zależało życie innych legionistów. Twarz Drubbaala mogła poczekać, chociaż nie zabliźni się bez dobrego szycia. Natomiast Hjalmir potrafił zgrabnie łatać. Paskudnie rozkwaszoną facjatę Chettiego pozszywał całkiem akuratnie. To również z tego powodu Drubbaal przeniósł kwaterę na Mroczną Przełęcz.

Wezwał chirurga.

Hjalmir zdjął całkowicie przemoczony opatrunek sotnika. Z poranionej tkanki ciekła już limfa, nie krew. Krytycznie przyjrzał się ranie. Biegła od czoła do żuchwy. Szczęśliwie Drubbaal oka nie stracił: pazur Czarnego trafił pod hełm, ześlizgnął się po łuku brwiowym i opadł głęboko w policzek, rozkrawając potem nozdrze. Inne rany były krótsze, choć równie głębokie. W kilku miejscach prześwitywały zęby.

– Wygląda na wielokrotne cięcie – powiedział Hjalmir.

– Haratnął mnie dwiema skrzyżowanymi łapami. Nawet nie dało się gada zabić. Chociaż musiał poczuć dwa bełty w plecach… – Drubbaal mówił szeptem przypominającym syk.

– Będzie z tym trochę roboty. Rany zbyt długo nie zszyto. Może nie chcieć się zrosnąć.

– Twój pomocnik tego nie zrobi? Nie trzeba mi w sotni darmozjada! – W taki sposób mógł bezpiecznie pozbyć się znienawidzonego niewolnika: za błąd się go zabije i każdy to uzna, natomiast Hjalmir jest pod ręką, więc błąd naprawi.

– Dopiero się uczy.

– Starczy tej nauki. Niewolnik przy oddziale ma normalnie walczyć albo iść na tarczę.

– Niech będzie. – Hjalmir kazał sprowadzić Adamsa.

Dwaj pretorianie zwlekli go z barłogu w kolebie i podnieśli za skute przeguby. Leżał zdrętwiały i obolały. Przypominały mu się dawne czasy, początek pobytu w Dolnym Mieście. Wojacy rozkuli go, a po drodze wyjaśnili cel spaceru. Adams rozcierał zdrętwiałe przeguby. Starał się przywrócić krążenie w dłoniach. „Dlaczego nagle Hjalmir postanowił się mnie pozbyć?” Pokręcił głową do swoich myśli. Rana zabagniona, będą komplikacje, a on chce uniknąć konfliktu z Drubbaalem i dlatego mnie wystawia na pożarcie”. Praktykant nie wywiąże się z tego polecenia.

Powoli wracało krążenie w dłoniach. Już w oczach Adamsa stanęły łzy od nieznośnego bólu; palce mrowiły, zupełnie jakby dziesięć imadeł wykręcało każdy z nich w inną stronę.

– Długo to będzie trwało? – rzucił chirurg.

– Przecież byłem skrępowany, panie – powiedział Adams głośno, by Drubbaal usłyszał. – Palce zgrabiały od niedokrwienia, a tutaj koronkowa robota. Muszę się przygotować.

– Katrup, nie poganiaj go! – burknął Drubbaal, a kropla krwi ściekła mu po brodzie.

„Musi bardzo cierpieć, ograniczył się tylko do jednej uwagi”, pomyślał Adams. Wytarł sotnikowi brodę szmatą nasyconą destylatem. Sam wypił dwa łyki: hara rozszerzy naczynia krwionośne.

– Nie pij tyle. Zeszyj mnie równo. Jak będę zadowolony, dostaniesz dwa sycele.

– Dasz mi, panie, trzy sycele, tak spodoba ci się moja robota – powiedział pewnie Adams. „Ale skąpiec”, pomyślał. „Za proste szycie jednej rany Hjalmir bierze półtora sycela, a tutaj ran jest z siedem”. – Ale wezmę dopiero po sześciu dniach, jak się zrośnie – powiedział. Wytarł Drubbaalowi kroplę krwi, która ściekła po ostatnim słowie. Tkanka opuchła i już wywinęła się na zewnątrz. Nie można było dłużej zwlekać z szyciem.

Naczerpał kubek gotującej się wody, dolał zimnej i rozpuścił w niej łyżkę soli.

– Teraz będzie bolało – powiedział i zamoczył w płynie strzępek czystego płótna. Następnie zaczął nim starannie przemywać ranę. Wsuwał przy tym płócienko głęboko między rozerwaną tkankę.