Выбрать главу

Wreszcie zatrzymali się przed ostatnimi lewymi drzwiami. Zerwana srebrna plomba z wytłoczonym „Silvestere” wisiała na klamce.

– Byłaś za tymi drzwiami?

– Nie. Przestraszyłam się plomby.

– Nie tyją zerwałaś…?

– Oczywiście, że nie ja.

– Dziwne. Myślałem, że to już była część snu.

– Chodźmy.

– Zaczekaj. – Zasłonił jej drogę ruchem ręki. – Tam mogą być niebezpieczne ruchome rzeźby.

– Popatrz na te ślady! To ślady krwi. – Na posadzce salki były brunatne plamy i mniejsze kropki. Wiodły do prawych drzwi i potem prawym, nie zaplombowanym korytarzem.

Schyliła się.

– To są inkrustacje z czerwonego trawertynu – powiedziała. – Piękna robota.

Rzeczywiście: nieregularne plamy z brunatnego kamienia otaczała cienka granica z żółtego metalu. Wyśmienity rzemieślnik odrobił krople krwi, umieszczając w posadzce z szarego kamienia otoczone mosiężną taśmą kawałki czerwonego trawertynu, a następnie szlifując do równej powierzchni.

Adams obejrzał swą prawą dłoń: na środku widniała blizna. Na lewej równie rozległa, chociaż tylko po otarciu. Skąd wziąłby się ceglany pył, którym tak wybrudził but?

– Wejdźmy już, Adams. Inaczej nie sprawdzisz, co się tam kryje.

Spojrzał na nią bez słowa i pokiwał głową. Przyłożył ucho do drzwi: zupełna cisza.

8.

Adams nacisnął klamkę, otworzył drzwi i znieruchomiał: nadchodził gigantyczny skorpion ze snu. Wyglądał jak żywy, nie jak mechaniton. Liliane odepchnęła go i zatrzasnęła drzwi.

– Ale bydlę! – mruknął z podziwem.

– Widzisz, co tu wyhodowali…? Co skrywają w podziemiach?

– Watykan ma parę gospodarstw, ale tam są ledwie mleczne krowy, a nie jakieś groźne stwory.

– Przecież jeśli wypuszczą to na świat, rozprzestrzeni się plaga. Trzeba to powstrzymać!

– Nie podejrzewam papieży o diaboliczne zamiary.

– Nie rozumiem, jak można tak myśleć! – jej twarz stężała.

– Zarówno pajęczaki, jak i owady, oddychają tchawkami. To mało efektywny system dla dużych zwierząt. Im większe, tym bardziej niezdarne i co chwilę dostają zadyszki – wywodził.

– Dalej nie rozumiem. – Rozgniewana wyglądała pięknie. – Przecież owady są doskonałymi tworami przyrody. A muchy są najdoskonalsze spośród owadów.

– Skoro tak twierdzisz… Ale tylko, jeśli małe. Gdyby były za duże, to cała ekonomia ich budowy odwróciłaby się przeciw nim.

– Ty wszystko wiesz lepiej! To sam zobacz!

Gwałtownie otworzyła drzwi, ominęła wyciągniętą dłoń Afrodyty z Melos i desperacko podbiegła do skorpiona, który tkwił niemal w tym samym miejscu, co poprzednio.

– Liliane! – zerwał się za nią.

Skorpion przebierał łapami, w takt ich ruchów kiwając się na boki. Ledwie się przemieszczał. Dziewczyna szybko ominęła niezdarną poczwarę. Zaszła ją od tyłu i błyskawicznie schwyciła za odwłok, jego ostatni masywniejszy segment, zakończony żądłem. Okazja, o której marzą mangusty.

– To przecież nie jest żywe – zachichotała. – Zobacz.

Adams zbliżył się i lekko, szybkim ruchem kopnął w lewe szczypce stwora, kierując go w bok. Skorpion ociężale dotarł do ściany między posągami i napierając na nią, to zaciskał, to unosił cęgi, bądź poruszał kolcem jadowym.

Adams trzymał w ramionach Liliane. Była ciepła, jej włosy pachniały, odwzajemniała uścisk. W ręku nadal miała pilniczek do paznokci. Teraz broń, wcześniej narzędzie. Przed chwilą bał się, by nie stało się jej coś złego. Mały skorpion czasem zabija, porcja trucizny od metrowego nie dawała szans.

„Może już zmarłem, i właśnie to jest drugi świat…?”, pomyślał. „Pamiętam zranienie skorpionim żądłem”.

– To nie miało sensu. – Lekko gładził jej włosy. – Pilniczkiem do paznokci chciałaś z nim walczyć…?

– Powiedziałeś, że musi być powolny.

– Wolniejszy niż kręgowiec. Szybkość decyduje o skuteczności ataku. Duże tchawkowce pewnie też się jakoś przystosowały. Ta szarża mogła cię kosztować życie. Szybka jesteś – dodał po chwili.

– Chciałam go przebić pilnikiem i odciąć żądło, ale był za twardy.

Skorpion nadal przebierał łapami. Można go było dotykać, potrącać. Liliane złapała za nasadę kolca jadowego, nie wywołując reakcji stwora.

– Ależ jest dziwaczny. Jak to się nazywa? – zapytała.

– Atrapa, makieta, ruchomy model. – Wzruszył ramionami. – Zamiast części gębowej ma płytę z wizerunkiem głupawo uśmiechniętej twarzyczki. Chyba z brunatnej żywicy epoksydowej, bo ciepły w dotyku. Gdzież mu do rzeźb ze snu.

Rozejrzał się. Wokół znajome posągi. Z kamienia spajanego mosiądzem, ale bez możliwości ruchu. Afrodyta z Melos przykucnięta i z wyciągniętą ręką. Ciekawe, niespotykane ujęcie. Całkiem naga, z szatą w malowniczych fałdach, leżącą u jej stóp.

– Pozwól, że oprowadzę cię po moim śnie – uśmiechnął się do Liliane – w którym posągi ruszają się i mówią.

– Jak ten skorpion?

– Lepiej, znacznie lepiej. Oto pierwsza z moich wyśnionych piękności: Pani z Melos. Całkiem podobna do ciebie.

Liliane przyjrzała się posągowi krytycznie.

– Musiałaby schudnąć w biodrach.

– Ona sama się rozebrała. Może później się odzieje? – Nie wytrzymał spojrzenia posągu i odwrócił głowę.

– Żal mi tego węża. Jak można było przedstawić tak okaleczone zwierzę. To okrutne. – Wskazała inną rzeźbę.

Rzeźbiony gad miał przetrącony grzbiet i zmiażdżoną głowę. Wykuto go w jednym kawałku trawertynu.

Adams zrobił niewyraźną minę. Rzeczywistość była bezbarwna w porównaniu z tamtym snem-nie-snem. Napotykane rzeźby imitowały tylko to, czym były we śnie. Choć wyśniły się mu wszystkie, tak jak stały: muchy na gnijącym mięsie, Pani z Kapitolu, Pani z Knidos, Pani z Ostii, a naprzeciwko nich masywny legionista. W dali Posejdon. Pamiętał je doskonale.

Z głębi korytarza dobiegł tętent kopyt. Odruchowo rozejrzał się za schronieniem między posągami. Być stratowanym w podziemiach muzeum…

– Trzeba się będzie bronić – powiedziała Liliane. Zarumieniła się ze strachu. W miarę jak rumieniec intensywniał, na twarzy ukazywał się biały wzór przypominający pręgi tygrysa.

– Adams…! Twoja twarz się zmienia! Zaczynasz przypominać demona!

Rysunek białych linii na jej zaczerwienionej twarzy stał się bardzo wyrazisty: koła wokół oczu, linie podkreślające drapieżność rysów. Jak bardzo przemieniła się twarz pięknej dziewczyny!

– Demona poznać po twarzy…? Zresztą, twoja twarz też przypomina maskę.

Tętent nadbiegającego zwierzęcia ogłuszał. Co wyłoni się zza łuku korytarza?

– Weź gladius tego centuriona.

Jej twarz wyglądała przerażająco, ale pięknie. Czymkolwiek jest stwór tak zmieniający twarze ludzi, walka z nim nie będzie łatwa. Adams rozbroił kamiennego olbrzyma. Zbyt gruba rękojeść miecza ledwie mieściła się w dłoni. Zatoczył młyńca: marnie; drugi raz: lepiej poszło dwiema rękami; i jeszcze raz.

Tętent przerodził się w przeraźliwy gwizd.

– Adams, broń mnie!

Z naprzeciwka korytarzem gnał świetliście biały wierzchowiec o rozpostartych skrzydłach. Z rozwianą grzywą, o dzikich, ciemnych oczach, wlepionych w przerażonych ludzi. Spod kopyt szły skry, jak srebrne gwiazdki, księżyce i słoneczka. Czy w susie galopu, czy wyciągnięty w locie, ostrym, spiralnie rytym rogiem, jak kopią, celował w Liliane.

Adams odskoczył z linii ataku i odepchnął w bok dziewczynę. Ciął przez róg, aż stal zadźwięczała; utrzymał broń i natychmiast pchnął w odsłonięty bok rumaka. W wąskim korytarzu skrzydlaty jednorożec nie mógł uniknąć miecza. Minął ich i z głośnym tętentem zniknął w otwartych drzwiach.

– Ależ piękny koń…! Ale mu dołożyłem…!

– Chciał nas zabić.

– Dlaczego tak gwałtownie zaatakował…?

– Oni tu spiskują, hodują zdumiewające potwory, przed którymi trzeba ochronić świat, a ty się cieszysz. – Wydęła wargi. Jej pręgowana twarz miała wyraz nadąsanego drapieżnika.

– Ta rana jest śmiertelna. Pokonaliśmy go, chociaż wolałbym go osiodłać.

– Jednorożce są nieśmiertelne. On wróci, żeby nas zabić. Dobiegł ich odgłos kopyt. Znów od strony nie przebytych jeszcze korytarzy. Tętent narastał. „Jak on zatoczył pętlę?”, przebiegło mu przez myśl.

– Szykuj się do dalszej walki – jej głos drżał. „Jeśli nie zmieni taktyki, przegra”, pomyślał Adams.

Łomot kopyt o posadzkę ogłuszał. Piękny potwór znów pojawił się, jak poprzednio, to mknąc, to frunąc. W ciasnym korytarzu nie próbował zawrócić. Adams umiał to wykorzystać. Znów uskoczył i ciął po kopytach, w bok i po tylnych nogach. Z rany w boku skrzydlaty koń krwawił purpurową nitką.

– To łatwe!

– Nie…! Nie pokonamy go!

Znów z oddali doszedł stukot, ale cichszy, mniej regularny. Przeciwnik nie próbował frunąć. Ledwie się wlókł, a mimo to ponowił atak. Ze skrzydłami złożonymi na grzbiecie, słaby i wykrwawiony, nie mógł utrzymać prostej linii. Nadal groźny, spróbował nadziać Liliane na ostry róg. Zbyt wolno. Adams odbił kolec i przeszył ostrzem bok jednorożca. Nadążał za ospale zawracającym rumakiem, będąc stale w pozycji wygodnej do ataku.

– Spuszczę z niego posokę! – krzyknął. Ta walka musiała być barwnym snem.

Konające zwierzę zatoczyło się i upadło. Jeszcze desperackim szarpnięciem łba spróbowało sięgnąć Liliane. Ta odskoczyła, wydając gardłowy krzyk. Adams obiegł jednorożca, zadając mu kilka ciosów. Przekrwione oczy zwierzęcia bezradnie wodziły za prześladowcą. Straciły szlachetny blask. Skrzydlaty rumak zarżał raz i drugi, przez jego ciało przebiegały drgawki. Wreszcie znieruchomiał.

Z twarzy Liliane zniknął tajemniczy biały wzór. Adams ciasno objął ją ramieniem.

– Widzisz? Nie ufałaś mi. A jednak go pokonałem.

– To niewiarygodne. Ona była blisko. Ona sama tu przyszła – powtarzała Liliane. – A przecież miało Jej nie być…

Martwy rumak zmieniał się w bezkształtną kupę jakby topniejącego śniegu. Wyciekające strużki jasno-karminowej cieczy wsiąkały w szczeliny posadzki.

Ręce Adamsa drżały. Nadeszła reakcja po walce.

– Dlaczego musiałem zabić takie piękne zwierzę…? Magicznego rumaka jak z bajki.