Czarna odwracała głowę od jednego rozmówcy do drugiego. Łypała kremowymi białkami wypukłych oczu. Poruszała mięsistymi wargami, zza których wyglądały ostre, zwierzęce kły. Żebra unosiły się w przyśpieszonym oddechu. Adams nie potrafił traktować jej jak zwierzęcia.
– Ona nie rozumie, o czym mówimy. – Hjalmir zerknął spod oka na Adamsa. Obojętnie przejechał ostrzem noża po cholewie.
Samica, widząc to, zaczęła się wyrywać. Rozkrzyżowana na płaskim głazie nie miała szans uwolnienia.
– Sprawdź, czy który sznur się nie przeciera o skałę. Nie chcę stracić oka albo nosa, kiedy przypadkiem uwolni rękę.
Liny jednak, mocno zawiązane na nadgarstkach i przegubach, napinały się równo ku głazom, do których zostały przytroczone. Hjalmir przyjrzał się więzom krytycznie.
– Uważaj, żeby przypadkiem nie chlapnęło na ciebie.
– Żrący kwas?
– Czy kwas, nie wiem, nie kosztowałem. Ty od tego dostaniesz wysypki albo egzemy. Nawet ten kamień ściemniał od juchy. – Obszedł ją wokoło. – Ta noga jest w miarę ułożona. – Wskazał palcem: – Tu. – Rozciął jej skórę nieco ponad kostką. Krew pociekła leniwie. Sycząc i puszczając bańki, wsiąkała w ziemię.
Samica zaczęła cicho, monotonnie wyć. Przypominało to melodię. Wodziła smutnym wzrokiem za Adamsem.
– Panna próbuje cię czarować… – Zarechotał Hjalmir.
– To nie jest dobra żyła. Ledwie cieknie, zaraz samo przestanie. – Adams zignorował jego uwagę. Chciał skrócić cierpienie tej istoty.
– Wino… wino… – gabera powtarzała błagalnie. Strumyk krwi zamienił się w rzednącą serię kropel.
– Co proponujesz? – spytał Hjalmir.
– Lepiej nadgarstek. Bliżej serca. Krew lepiej pójdzie.
– Ona sama nie wie, gdzie ma serce. Ale dobrze.
– Wino – powtórzyła Czarna.
– Można jej dać?
– To twoja racja. Najwyżej sam mniej wypijesz.
Adams przyniósł gąsiorek.
– To premia za twarz Drubbaala – powiedział.
– Jak się ładnie zgoi, może cię nie zabije. Na razie ropieje i chyba szwy popuszczają.
– Ani nie syknął przy robocie.
– Zależało mu, żeby nie zeszpetnieć. Donieśli mu, że masz lekką rękę do roboty.
Adams nachylił gąsiorek ku Czarnej.
– Nie za blisko, bo stracisz palce – rzucił Hjalmir.
W tym samym momencie Czarna szarpnęła się do przodu, próbując zębami złapać dłoń Adamsa, a może tylko szyjkę dzbanka. Krew z rozciętej żyły pociekła żwawiej.
– Chcesz wina czy nie!? – warknął Adams. Samica spojrzała spokojniej.
– Rozdziaw gębę.
Z wysoka wlewał w gardziel Czarnej cienką strużkę rozwodnionego destylatu. Co chwilę przerywał, żeby nabrała tchu.
– Trzeba ją trochę przesunąć – zauważył Hjalmir. Wezwał od ogniska dwóch legionistów. Żołnierze zebrali się niechętnie. Na ten wieczór planowali już tylko pijaństwo. Ale skoro Katrup wzywa, trudno odmówić. Z nim się nie zadziera.
– Chcę, żeby jej ramię bardziej wystawało poza stół.
– Nie damy rady, panie. – Korpuśny Janiak podrapał się w głowę. – Bestia porani mi ludzi. Już popili, nie będą dość ostrożni.
– Nie chcę, żeby posoka zalała mi stół, kiedy otworzę jej żyłę.
– W którym miejscu dokładnie?
– Hjalmir wskazał lewy przegub.
– Starczy skrócić trochę sznur, ręka sama się naciągnie. Adams wlał w gardziel samicy kolejną porcję.
– Nie za dużo, bo się zeszczy – powiedział Hjalmir. – Tylko jej nie urwij ramienia – zwrócił się do korpuśnego.
Podoficer skinął głową na znak: „To proste”. Rzucił rozkaz, a legionista wetknął gruby kij między sznury rozciągające ramię Czarnej i wykonał kilka obrotów. Ta zacharczała, ale ramię nie zostało przecież naciągnięte, tylko straciło dotychczasową, mocno ograniczoną swobodę ruchów. Może przegub dłoni został mocniej zgnieciony zaciągającą się pętlą. Niewielkie napięcie wystarczyło, aby wysunął się poza krawędź stołu skalnego.
Hjalmir obejrzał przegub.
– Miałem rację, pogryzła się, żeby jej krew poczuł busierec. Dłoni i wewnętrznych stron przegubów gabery nie porastało futro. Odsłonięta, błyszcząca, czarna skóra ułatwiła cięcie.
Żołnierz przesunął zakleszczony w sznurach kij, aby zaprzeć go o ziemię.
– Będzie? – spojrzał wyczekująco na Hjalmira.
– Będzie. – Hjalmir skinął głową.
Żołnierze odeszli ku ognisku.
Chirurg głębokim cięciem rozszerzył ranę na przegubie Czarnej. Musiało sięgnąć jakiejś ważniejszej żyły, bo krew popłynęła strużką. Czarna zaczęła głucho stękać.
– Ma dość w czubie – powiedział Hjalmir. – Zmarnowałeś pół dzbana. Ale dzięki temu niewiele czuje.
– Chcesz jeszcze? – Adams zwrócił się do Czarnej.
– Zleje mi się na stół – mruknął Hjalmir.
– Dobre. Najlepsze picie – powiedziała Czarna. Głowa wystająca z jej krocza poruszyła się, rozwierając usta.
Adams cofnął się z odrazą.
– Temu też?
– A dlaczego nie? To nie jest tylko narośl. Adams sięgnął po dzban.
– Ale uważaj. Szczeniak może wyskoczyć z niej i boleśnie pokaleczyć. Nie podchodź od strony nóg, ale od boku.
Adams pochylił się nad leżącą, a stojący z drugiego boku Hjalmir wyciągnął nóż, by w razie czego zarżnąć przebudzonego stwora.
Cieniutka strużka alkoholu ściekła po wystającej, pomarszczonej głowie. Oczy były cały czas zamknięte, tylko usta rozwierały się łapczywie, by schwycić jak najwięcej specjału. Adams lał porcjami z przerwami na oddech, dopóki małe usta nie zamknęły się. Dało się słyszeć ciche, ale rytmiczne sapanie: szczeniak zasnął.
Krwawienie z podudzia ustało, ale z nadgarstka krew nadal obficie spływała, wsiąkając w grunt. Miało się pod wieczór. Hjalmir sarkał, że przez niepotrzebne skrupuły Adamsa nie skroją Czarnej przed zmierzchem. Samica nie dopominała się już o alkohol, chociaż Adams wlał jej jeszcze parę łyków. Krew zmieniła kolor na jaśniejszy: nie była już czarna, lecz brunatna. Hjalmir teraz już spokojnie czekał. Wkrótce z rany szła bezbarwna ciecz. Gabera znieruchomiała, wyłupiaste oczy uciekły gdzieś pod czaszkę.
Wreszcie przezroczysta strużka urwała się.
– Myślę, że zeszło wszystko – powiedział Hjalmir. – Można ją już skroić, nie żyje.
Spojrzał na czerwony krąg słońca nad horyzontem.
– Bawimy się z nią za długo – powiedział. – Musimy przed zachodem ściągnąć skórę, bo do rana nawet wykrwawiona zupełnie nam zgnije. Stracisz czarny przyodziewek. Na dodatek zaświni mi ten zgrabny stół do operacji i będziesz musiał go szorować.
Obmacał jej klatkę piersiową: żebra zrastały się w mostek jak u człowieka. Palcami wyczuł miejsce, gdzie mostek się kończy. Od tego punktu zrobił długie cięcie aż po srom Czarnej. Powtórzył je i wspólnie z Adamsem rozszerzyli szczelinę. Rozszedł się mocny fetor. Krwawienia nie było. Odsłoniła się seria workowatych narośli, dziwacznie biegnących niby-jelit, krwistych bulw.
– Każda w środku jest niespodzianką. – Hjalmir wyszczerzył zębiska w uśmiechu. – Już ci to kiedyś tłumaczyłem.
Nie było to podobne do wnętrzności ssaka ani trzewi innego kręgowca. Jednak z zewnątrz Czarna bardziej przypominała człowieka niż jakiekolwiek zwierzę.
– Wiesz, co to jest? – Hjalmir wskazał ostrzem noża na różowy, cielisty worek, połączony z jamą ciała grubą szypułą i węzłem żył.
– Pies wie co. – Adams wzruszył ramionami.
– Żaden pies tego nie ruszy. – Roześmiał się chirurg i wyrzucił do trawy wyciętego flaka. – Za nią weźmiemy się potem. Najpierw zobaczmy jej małego lokatora. – Pogłębił cięcie przez srom, przepiłował spojenie miednicy. Krwawienia dalej nie było. Dziwaczny łebek sterczący z krocza Czarnej miał dobrze wykształcone ramiona, przedramiona i dłonie. Łączyły się one z chudym tułowiem fałdem skóry, która kiedyś utworzyłaby błoniaste skrzydła. Tułów, z kolei coraz marniejszy, biodrami przechodził już w ciało gabery; uda i podudzia małego trudno było oddzielić od pochwy Czarnej. Hjalmir zręcznym ruchem noża wyłupał cały zarodek. Widać było, że młody nie ma jeszcze rozwiniętych ani podudzi, a już ani śladu stóp.
– Utnij mu ten łebek – powiedział Hjalmir.
– Co…?
– Nie zrobisz teraz, to jutro będzie zdychał w męczarniach. Adams spojrzał na niego pytająco.
– Z pragnienia, w promieniach słońca. Bo tę noc jakoś przetrwa.
– To żyje…?
– Pewnie. Szczeniak jest tylko kompletnie pijany. Sam lałeś w niego harę.
– Nie mogę.
– Ma już zęby wystarczające, żeby przegryźć przegub ręki dziecka, a tobie chlasnąć palec jednym kłapnięciem. Utnij ten łeb. – Podał nóż Adamsowi.
Niewolnik ma wykonać polecenie pana. Adams oparł główkę szczeniaka o głaz. Przynajmniej nóż sekcyjny Hjalmira był ostry. Adams musiał tylko nacisnąć nadgarstkiem, by przerwać kręgosłup. Chrupnęła przecinana chrząstka. Główka otwarła usta. Adams rzucił ją gdzieś w ciemność.
– Skąd ten mały wziął się w jej sromie…?
– Zwyczajnie. – Hjalmir wzruszył ramionami. – To był jej młody. Ona go tak rodzi.
– Przecież to nie ma stóp.
– Mały narasta w niej jak twoje paznokcie. Po kolei. W końcu rodzi się, to znaczy wypada, bo Czarna czasem nie przerywa marszu, rodząc młodego. Widziałem to parę razy.
– A co z małym?
– Jak mu wyschną skrzydła, to zrywa się do lotu, albo nie, i krąży wokół stada starych.
– A jak się nie zerwie…?
– To albo stary go zeżre, albo sam zdechnie, kiedy wyschnie od słońca. Sporo takich można znaleźć na szlakach przemarszu Czarnych. Wyglądają jak zeschłe żaby.
Adams odrzucił resztę embriona w krzaki.
– Trzeba się pośpieszyć, bo ciemnieje – powiedział Hjalmir. Następnie wsunął obie dłonie do jamy ciała, odrywając połączenie wnętrzności z resztą i wyłupując zawartość, a następnie uniósł je wszystkie ujęte błoną w obłą bryłę. – Widzisz…? Łączą się z resztą tu od góry i od dołu. Najpierw tu chlaśniemy.
– To twoje doświadczenie?
– Właśnie. Ale w tej kupie każdy flak jest inny. Zresztą nie zdążymy przed zmrokiem. Jak z tego co zostanie, to rano pobawimy się w staranniejsze badanie…