Выбрать главу

Krippel nie pamiętał już, jak długo idzie; wszystko sprzed marszu zbladło, skurczyło się w pamięci. Zupełnie jak gdyby szedł już od dzieciństwa, jakby jeszcze jako umorusany pędrak pożegnał przedwcześnie postarzałą, zniszczoną ciężką pracą matkę, od razu naciągnął na grzbiet czarne futro i ruszył w drogę tym płaskowyżem, ku czarnemu horyzontowi.

Ze zdartych pęcherzy wyciekał płyn surowiczy, ukryta pod nimi wrażliwa skóra ścierała się do reszty, pod sznurami otwierały się krwawiące rany. Każdy krok odzywał się bólem promieniującym aż do miejsca, skąd z czaszki wyrasta kręgosłup.

Krippel zostawał z tyłu. Był odpornym żołnierzem, wprawdzie durnym i próżnym, jednak zdolnym przetrwać nawet ciężki ból, jeśli miał jakąkolwiek nadzieję na jego koniec. Teraz takiej nadziei nie potrafił w sobie wzbudzić: do końca marszu było zbyt daleko, a ból przepełniał całe ciało.

Właśnie minęła go kolejna grupka konwojowanych przez dwa rogate, segmentowane węże o niemal ludzkich głowach. Stwory, sprawnie się wijąc, bez trudu nadążały za krokami Golców.

Wyczekał, aż go wyprzedzą. Stęknął, spróbował przez futro schwycić za sznury, przesunąć oba narzędzia tortury. Z trudem wyłowił ich kształt spod gęstych kudłów. Złapał mocniej i poczuł ostry ból skóry kłutej szablastymi pazurami, przywiązanymi do palców. Z nowych ran promieniowało ciepło.

„Cholerny Krawiec, cholerny niewolnik”, pomyślał ze złością. „Omotał decymusa, omotał nas wszystkich. Nawet ja go posłuchałem, cholera jasna”.

Zsunął futro z palców i dłoni. Zaczął niezręcznie rozsupływać paski, którymi przytroczył szpony. Niepotrzebnie do każdego palca przywiązał ostrze i nie zostawił ani jednego do precyzyjnych ruchów.

Plecy i obojczyki piekły nieznośnie.

Przeciął pazurem tasiemki mocujące inne szpony. Pracował zbyt nerwowo, raniąc palce.

Dosyć tego! Dość! Uwolnić się z tych krępujących więzów! Poprawić to dziwaczne przebranie.

Od dłuższego czasu szedł sam, sylwetka Aldnoya zniknęła w oddali razem z ostatnimi Golcami. Krippel rozejrzał się: nikogo w pobliżu nie było. Zatrzymał się; odwiązane pazury rzucił na ziemię, spróbował sięgnąć dłonią na kark, gdzie związane były tasiemki futra. Worek wisiał nisko, na krzyżach, przeszkadzał mniej, niż się wydawało.

Wreszcie pociągnięta tasiemka ustąpiła, potem następna, jeszcze kilka innych. Byle się z tego wydobyć, jakoś ukoić piekący ból. Potem będzie czas, by ponownie się odziać w futro.

Bez ściągania czaszki Czarnego nie dało się wydobyć głowy z przebrania. Przeszkadzały okazałe rogi. Kiedyś kupił tę czaszkę właśnie dla pięknych rogów, a teraz przez nie pozbywał się praktycznego hełmu.

Zsunął więc futro z całej górnej połowy ciała. Owionął go chłodny wietrzyk. Wreszcie udało się unieść sznury z krwawych kolein. Odetchnął z ulgą. „Zroluję kawałki tkaniny i podłożę pod sznury” pomyślał. „Wtedy da się iść”. Położył plecak na ziemi. „Można przecież go nieco opróżnić. Wziąłem sporo niepotrzebnych rzeczy. Tu jest dużo cieplej, niż myślałem”.

Przyplątał się do niego mały Stwór Mroku. Zajadłe zwierzę przypominało małpę o psim pysku, miało przesadnie długą, jaszczurczą szyję i krótkie różki na głowie. Stwór zaczął szarpać przednimi łapkami za zsunięte futro, próbował do reszty zedrzeć je z Krippela. Pienił się z wściekłości i warczał, ukazując długie kły. Szarpnął raz i drugi, przewracając Krippela i ściągając z niego futro do reszty. Ten sięgnął po broń. Mały odbiegł parę metrów, jakby drażniąc się z żołnierzem, który za wszelką cenę musiał odzyskać przebranie. Młodziak już nie wściekał się, lecz stroił do niego miny, wystawiał jęzor i przewracał oczami, pokazując zrabowany skarb.

Nagle jakaś siła uniosła Krippela za kark w powietrze. Przed oczami ujrzał dziwaczną, wykrzywiającą się do niego twarz, której z gałek ocznych wyrastały kępki włosów. Suchym językiem przejechała po twarzy Krippela, spróbowała nawet ukąsić miękkimi, uformowanymi z ciała zębami.

Ogromny busierec oglądał go ze wszystkich stron. Następnie wolną ręką sprawnie zdarł spodnie, zaraz uwalniając z butów stopy żołnierza.

Petrynał leżał na skale. „Tu skałkówka nie wypali”. Krippel wyliczył sobie dokładnie trasę: jak sięgnąć po broń w biegu, następnym ruchem drapnąć leżący obok ignitor i dalej biegiem za widoczną skałkę. Byle się uwolnić z żelaznego chwytu.

Kopnął busierca piętą w brzuch. Z całej siły poprawił. Nie zrobiło to na Czarnym większego wrażenia. Jakby od niechcenia machnął pięścią wielką jak bochen chleba. Rozbłysk światła pozbawił legionistę przytomności.

Zbudził się z głośnym szumem w uszach, nagi, jedynie w skorupie. Busierec siedział obok, czekał na jego przebudzenie. Teraz mocnym chwytem postawił go na nogi. Jego ostre szpony orały skórę człowieka. Zdecydowanie pchnął Krippela w stronę przechodzącej kolumny Golców. Kilka szturchańców idących obok Suchych pozbawiło legionistę woli ucieczki.

– Wreszcie się zdecydowałeś – powiedziała przechodząca goła kobieta. Miała okrągłe, bezmyślne oczy, czerwoną twarz i potwornie spuchnięte całe lewe ramię. – Lepiej z własnej woli iść do naszego pana. On na pewno będzie dla takich łaskawszy niż dla tych, co chcieli mu uciec.

Wykrzywiła twarz w parodii uśmiechu.

97.

Tutejszy płaskowyż pełen był dziwacznych, niewysokich formacji skalnych. Szersze górą, węższe przy podstawie, przypominały grzyby dwukrotnie wyższe od człowieka. Wyrastały z płaskich płyt skalnych, urywających się warstwicami. Z grani koło Mrocznej Przełęczy takie formy nie były widoczne.

Hjalmir twierdził, że z dala od Linii zdarza się spotkać w pochodzie nawet osoby odziane. Z takimi rozmawiało się inaczej niż z pozostałymi Golcami. „Tak daleko. Stąd przecież nie dałoby się wyciągnąć kogoś z kolumny, nawet gdyby dał się przekonać”, pomyślał Adams.

Właśnie teraz w kolumnie Golców Adams zauważył dziewczynę odzianą w brązowy, dziwacznie skrojony kubraczek i króciutką, brązową spódniczkę. Zerkała badawczo to na ciemniejące niebo, to na Golców trzymających ją za ręce. Miała brązowe oczy, takie same włosy i bladą, nerwową, szczupłą twarz.

Nigdzie nie było Czarnych, więc Adams odważył się podejść i zagadać do niej.

– Jak się tu zaplątałaś?

– Ja? – pokazała palcem na siebie.

– Właśnie. Różnisz się od nich. Wszyscy oni są brzydcy, ty nie.

Nie zadziwiła jej gabera mówiąca męskim głosem. Popatrzyła na trzymającego ją za rękę grubasa, któremu wywalone brzuszysko zasłaniało fartuszek.

– Wszyscy ludzie nie mogą być piękni. Ja miałam opinię brzyduli.

– Ty?

Rozmowę przerwali sąsiedzi dziewczyny, którzy zaczęli szemrać i wygrażać Adamsowi, obrażeni jego uwagą. Przyśpieszyli, unosząc dziewczynę ze sobą.

– Tak, tak, ja… – rzuciła, uśmiechając się. Nie była brzydulą, a fakt, że szła w pochodzie szpetnych Golców, jeszcze tę urodę podkreślał.

Przyśpieszył i on, podszedł do niej znowu, stanowczo rozsunął Golców i za rękę wyciągnął ją z kolumny idących. Nie zaprotestowała.

– Ty różnisz się też i z innego powodu.

– Z jakiego?

– Jesteś w ubraniu.

– Ach, tak… – zawahała się. – Kiedyś się rozebrałam, żeby się do nich bardziej upodobnić, ale zaczęli ciamkać i sapać. Otoczyli mnie kółkiem. Ledwie się uwolniłam.

– Golcy? Przecież to bezwładne worki.

– Stali się natarczywi. Podniecili się.

– Oni nie ruszają się, nawet dziobani przez ptaki.

– To się przekonaj… – powiedziała. Zanim zareagował, Brązowa Dziewczyna szybko ściągnęła kubraczek, spódniczkę, bluzkę i bieliznę. Złożyła to w kostkę i umieściła ją na głowie, przytrzymując pakunek dłonią. Jej błyskawiczny striptiz zaparł mu dech. Widokiem szpetnej golizny maszerujących w kolumnie niewiast dawno zdążył się znudzić, ona zaś nogi miała zgrabne, proste, biodra szczupłe, piersi nieduże, ale foremne.

– No, chodź… – Wyciągnęła do niego rękę.

– Tak zwyczajnie?

– No.

Szli chwilę w milczeniu. Uniesione koniuszki jej piersi poruszały się rytmicznie.

– Jakoś nie zaczepiają – powiedział.

– Tu już jest półmrok. Może niedowidzą i dlatego są spokojniejsi. Poczekaj, podejdę bliżej kolumny. – Puściła jego dłoń.

Wtedy się zaczęło: Golcy ożywili się, zaczęli mlaskać, ciamkać, tłustymi cielskami napierać na nią, spoconymi dłońmi dotykać jej skóry. Łapczywie macać jej piersi i pośladki. Nie przerywali jednak marszu, obok przecież szła spora gabera. Przez tłum przeciskały się ku niej Gołe. Te szarpały dziewczynę za włosy, próbowały rwać pazurami jej skórę. Sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Brązowa krzyknęła o pomoc. Adams mocnymi kuksańcami rozgonił hałastrę. Szczodrze rozdzielał ciosy. Polała się krew, kiedy jego pazury rozdarły skórę na czyimś grzbiecie. Odepchnął podnieconych napastników od klęczącej na szutrze dziewczyny. Ta, szlochając, zebrała rozrzucone odzienie i na powrót się ubrała.

– Ależ to było – powiedziała już spokojnie. – Poraniły mnie te jędze. Miałam krew na rękach. Chodźmy.

– To mogła być ich krew. Uderzyłem parę razy pazurami.

– Teraz już nie masz wątpliwości.

– Tak, zaskoczyli mnie swoją aktywnością.

– Mają tylko fartuszki, wydają się ospali, nieruchawi. Jednak na widok mojego ciała budzi się w nich co innego. Oni dalej przesyceni są żądzami.

– Na widok ich bab nic się w nich nie budzi. Roześmiała się.

– Gdybyś ty się tutaj rozebrał, pewnie też zaczęłyby ciamkać i cię atakować.

Adams burknął coś niezrozumiałego.

– Właściwie dlaczego jesteś tutaj w przebraniu gabery?

– Chcę wiedzieć, dokąd idą Golcy. Przebrałem się dla bezpieczeństwa.

– Od razu cię poznałam. Chodzisz jak człowiek, nie jak Czarny.

– A ty, po co tam idziesz?