Adams przystanął przy męczącym się stworze. Chciał obejrzeć przemianę. Podejrzewał, że tak właśnie rodzi się dojrzały Czarny.
Stwór wił się coraz energiczniej, konwulsyjnie wyginał w kabłąk. Wreszcie skóra na jego grzbiecie pękła. Wyciekło parę kropel ciemnej krwi. Wyłonił się segmentowany grzbiet. Czarny skrętami ciała wysuwał się ze starej powłoki. Nie miał już kończyn, a tylko wężowate, podzielone na segmenty ciało. Gdy mocno zginał swoje skręty, spomiędzy stwardniałych segmentów wyłaniała się biaława błona, może cienka skóra.
Smok przedzierzgnął się w węża. Nie wszystkie Czarne wstawały z czterech nóg na dwie. Czasami przemiana omijała jedno ze stadiów organizmu.
Psi pysk z wyrzutem spojrzał na Adamsa i przeistoczony Czarny falistymi ruchami ruszył w drogę. Radził sobie nad podziw sprawnie, wkrótce zostawił z tyłu idącego wolnym krokiem człowieka.
Powiał mroźny wiatr, ostre igiełki wdarły się pod odzienie. Z kolumny znów dobiegły złorzeczenia i szczękanie zębów. Stwory Mroku zaniosły się żałosnym wyciem.
Drobny deszczyk zaszumiał o skały. Padało coraz gęściej. Lecące krople świeciły. Mokre skały jarzyły się zielonkawą poświatą.
Adams zebrał w garści trochę świecącej cieczy i powąchał: stęchły zapach stojącej wody, zgniłych glonów. Drobinka brudnej wody nadal jarzyła się mizernym blaskiem.
„Rośliny albo grzyby. Jarzy się jak próchno”, ocenił. „Z tego robią próczywo dla Latarnika?”
Świecący deszcz jasnymi nitkami łączył mroczną ziemię z rozświetloną, kłębiącą się nad głowami masą. Płynne światło zbierało się na karkach Golców, ściekało po ich ramionach, po plecach. Z mroku wyłonił się pochód jarzących się postaci. Zostawiały za sobą świetlisty ślad, jak ślimak szklistą linię wyschłego śluzu. Wszystko wokół cuchnęło gnijącymi wodorostami.
Z deszczem ubywało światła w chmurze; mimo fosforyzujących konturów kamieni, Golców, Czarnych, robiło się coraz ciemniej. Zostawiali za sobą większość opadłego blasku. Na odległym horyzoncie przyświecały im jedynie nikłe punkciki kolejnych Latarń Umarłych.
100.
W gęstniejącym mroku Aldnoy zgubił towarzyszy. Został sam na końcu grupy. Długo miał w oczach śmierć Barbera. Odrazę i lęk budziły w nim Czarne widziane z bliska i w tak wielkiej liczbie. Obawiał się, że zostanie rozpoznany po uścisku ręki – nie zaopatrzył się w pazury Czarnego. Idącym Golcom czasem podawał dłoń, choć ci budzili jego pogardę szpetotą kształtów i dziwaczną pasywnością.
W miarę jak się ściemniało, Aldnoy wypracował metodę sprawnego poruszania się: z rozpostartymi ramionami, ze wzrokiem wlepionym w nieboskłon. Świecące chmury nadchodziły często i zawsze któraś pomagała zachować kierunek marszu. Teren był równy, kamyki drobne, udawało się więc tak wędrować. Oczy przyzwyczajone do mroku pozwalały wyłowić jaśniejszy obszar nieboskłonu.
„Kiedy wreszcie zacznie świtać?”, zastanawiał się. „Kiedy wreszcie będzie można się wycofać? Obiecywane przez Drubbaala skarby są mrzonką. Tu nic nie ma. Golcy idą bez ustanku. Ta droga nigdy się nie skończy…”
Teraz znowu było jakby jaśniej. Mijali jedną, potem drugą latarnię, jednak ich światło co najwyżej wskazywało kierunek, ale nie rozwiewało ciemności.
„Straciłem swój korpus. Zdegradują mnie za to do simpla. Marnie, chociaż nie było w tym mojej winy”. Szedł całkiem żwawo, przyzwyczaił się do mroku. „Tyle tych bab”, pomyślał. „Ciemno tu. Można by jaką wyciągnąć z tego jęczącego tłumu. Zamiast obijać stopy do krwi, przystanęłaby na jaką chwilkę…”
Zarysy idących obok Golców były teraz ledwie widoczne. Wydawało mu się, że akurat obok idzie jakiś Suchy.
„Przecież to są zwyczajne baby, tyle że brzydkie. Po ciemku tego nie widać. Podobno pod fartuszkami mają zwyczajne cipy; jakby mocno zadrzeć, to fartuszek się podnosi do góry. Tylko katrupy wmawiają ludziom co innego”.
Jakaś Goła spróbowała schwycić go za rękę. Miała wilgotną, miękką dłoń. Aldnoy wytarł swoją o futro i zaraz sięgnął ku niej. Chciał w mroku wymacać brzuch, piersi niewidocznej kobiety. Ta jednak przestraszyła się lub nie zrozumiała jego intencji. Próbowała wyswobodzić się z jego włochatych ramion, potknęła się i podcięła go. Stracił równowagę i runął jak długi, waląc głową o kamień. Naga kobieta przygniotła go swoim ciężarem.
Zrobiony z czaszki gabery hełm nie był jak należy wyścielony miękką tkaniną i nie zamortyzował mocnego uderzenia. Aldnoy ujrzał jedynie sine światło błyskawicy i stracił świadomość.
Tutaj świt był tylko nieznacznym rozszarzeniem ciemności, kiedy nadchodziła gnana wiatrem świecąca chmura. Jednak wtedy na krótko ściemniło się zupełnie. Przeszła inna chmura, ciemna i gęsta. Wiatr Noży zlizał ciało z nieprzytomnego Aldnoya. Zebrał też skórę gabery.
Uwolniony z ciała, Suchy podniósł się niepewnie i ruszył z kolumną Golców.
101.
W oddali na wschodzie, nad horyzontem, jaśniała coraz wyraźniejsza łuna.
„Stamtąd wiatr nie przygnał dotąd ani jednej świecącej chmury”, uświadomił sobie Adams. „Ta jest pierwsza”.
Jednak to nie chmura nadpływała ze wschodu. Światło miało inny kolor, cieplejszy. Nie zielony od fosforyzujących bakterii, lecz ciepły blask pełgających płomieni.
Iść było wygodniej i przyjemniej. Młodziaki znowu zaczęły się niemiłosiernie wydzierać. Szczenięta Czarnych kłębiły się nad kolumną Golców jak gęsta chmura. Wysokie na dziesiątki metrów pasmo płomieni rozpościerało się na horyzoncie.
Im bliżej, tym płomienie bardziej grzały. Adams dłonią zasłaniał twarz przed ich blaskiem. Chciał dojrzeć, co jest za ścianą ognia.
Golcy wpatrywali się w płomienie jak zauroczeni. Niektórzy z nich, co niebywałe, stawali i próbowali się cofać. Rytm tanecznego marszu całej kolumny został zaburzony. Czarne, gryząc i bijąc kułakami, doprowadziły tłum do porządku. Po chwili wahania nadzy ludzie ruszyli przed siebie.
Ściana ognia wznosiła się pod niebo. Żar palił mimo osłony z futra i czaszki Gaberci. Za płomieniami rysowały się jakby jakieś mury, bramy, wysokie kominy zionące ogniem w niebo. Wszędzie majaczyły tłumy drobnych postaci – choć może było to złudzenie wywołane tańcem płomieni.
Adams zatrzymał się. Dalej iść się nie dało.
Przed Golcami płomienie jakby rozstępowały się, choć to może też było złudzenie, a ci wkraczali wprost w pożogę. Słyszał przecież ich rozdzierające wrzaski. Choć mogły to być skowyty młodziaków, tak podobne do ludzkiego krzyku.
„Skarby Drubbaala”, pomyślał pogardliwie. „Ogień wali stokroć mocniej niż w Mehz Khinnom, a taniec płomieni jeszcze bardziej przypomina tańczące postaci. Formuje elementy architektoniczne, jakieś konstrukcje, tworzy skłębione ramiona i twarze skrzywione od krzyku”.
Przemógł się i zrobił jeszcze dwa kroki. Żar gdzieś uciekł. Płomienie ułożyły się w portal ozdobiony dziesiątkiem ludzkich twarzy.
„O nie!”, pomyślał. „Ten żar nadal pozostał, tylko z jakichś powodów przestałem teraz go czuć. Dym może zawierać odurzające chemikalia…”
Wzruszył ramionami i zawrócił. Szybko, bo zaraz futro zapłonie, a na twarzy i na dłoniach powstaną pęcherze. „Do światła. Z powrotem w rejon, gdzie zagląda słońce. Przy grzybach skalnych zaczekać na dowódcę”.
Adams przyśpieszył.
102.
Wentzel osłaniał swojego korpuśnego. Odkąd zgubili Krippela, zacieśnili szyk. Kiedy dotarli w rejony, gdzie drogę wskazują Latarnie Umarłych, a teren rozświetlają marnie świecące chmury, przestali obawiać się rozpoznania. Wędrowcy łapali się tu za ręce, więc para idących ramię w ramię nie powinna nikogo zdziwić. Jednak oni obaj zachowywali szyk: wysunięty do przodu Bethmann, a nieco za nim, z prawej, obstawiający go Wentzel. Obecnie ta formacja była wyłącznie dekoracyjna: w razie potrzeby Wentzel najprawdopodobniej nie zdążyłby dobyć gladiusa, a kusza była rozmontowana na części; obaj jednak nie przestali być zwiadowcami.
Z poległym Hellweigiem stanowili najlepszy korpus Pachoma. Wentzel miał nadzieję, że Drubbaal wkrótce przerzuci ich do pretorii. Ostatnie straty mocno przerzedziły elitarną decymę. Prefektus Reutel miał opinię utalentowanego dowódcy. Jeśli ten zwiad powiedzie się, to awans do pretorii jest pewny. Fizycznie też tam pasowali: trzech rudych dryblasów o zaciętych twarzach. Takich właśnie żołnierzy wybierano do oddziału reprezentacyjnego. Żołd wyższy, prestiż wśród obcych i swoich – o czym więcej marzyć?
Wszyscy trzej chcieli wyróżnić się podczas tej misji.
Kilka razy Wentzel musiał odganiać dożarte Stwory Mroku. Były mniej groźne, niż wynikałoby z opowieści przy ognisku. Wystarczał mocny kopniak – Bethmann lubił poprawić kułakiem – a czworonóg uciekał ze skowytem. Przejmująco wyły, ujadały i wściekle skowytały, jednak ani razu nie spróbowały gryźć po nogach.
„Boją się ciemności”, myślał. „Czują się tu równie obco, jak my. Co z nich za Stwory Mroku…?”
W oddali, nad horyzontem, pojawiła się łuna pożaru. Z każdą godziną marszu nabierała mocy. Blask był ciepły, żółty przy ziemi, na niebie czerwony. Zupełnie inny kolor niż trupi poblask świecących chmur.
W kolumnie maszerujących też zapanowało ożywienie. Znowu podjęli taneczny pląs.
„Cieplej, to podskakują”, pomyślał Wentzel.
Blask rzeczywiście pochodził od gigantycznego pożaru, może ogniska. Płomienie strzelały w górę na setki metrów. Wentzel starał się wypatrzyć, co płonie, co spala się tak imponującym płomieniem. Wysilał wzrok, ale nic tam nie było. Wyglądało na to, że płomień wydobywa się spod ziemi.
Bethmann zaczekał na niego.
– Widzicie coś w tych płomieniach? – rzucił.
Wentzel wytężył wzrok. Płomienie pełgały, tańczyły, wydawało się, że za nimi rozpościera się złote miasto, pełne wież i wysokich domów. A zaraz za linią ognia wznosiły się równe mury, zębate blanki, machikuły i umocnione wieżami bramy miejskie. Otwarte bramy.