Выбрать главу

Nagle w oddali dostrzegł punkcik światła. Przez chwilę myślał, że to złudzenie, że oszukuje go siatkówka oka.

Jednak światełko z każdym krokiem wzmacniało się. Było żółtoczerwone, ruchliwe, pełgające; nie takie, jak od Latarni Umarłych czy od Świecącej Chmury. Wśród maszerujących zapanowało ożywienie. Zbliżali się do wysokiej ceglanej wieży. Na jej szczycie jaśniało wielkie ognisko. Wśród słupów nośnych ażurowej konstrukcji wieńczącej wieżę wesoło figlowały żółte płomienie. W jej pobliżu nie było cieplej, ale sam blask ognia przyciągał nagich ludzi. Gromadzili się przed żelaznymi wrotami wieży. Niektórzy wchodzili do środka. Byle się ogrzać. Stojące przy bramie Suche zachęcały do wejścia. Golcy śmielej znikali we wnętrzu. Aby uniknąć niepotrzebnego zamieszania, Suche zaczęły kułakami rozpędzać napierający tłum. Odpowiedziały im złorzeczenia i tumult. Suche wdziały garnkowate hełmy, sięgnęły po tarcze i piki. Dopiero po dłuższym czasie udało się im wprowadzić jaki taki porządek. Chętni Golcy czwórkami wchodzili przez blaszaną bramę.

Adams myślał przez chwilę, czy do nich dołączyć, jednak nie było mu aż tak zimno, a w wieży zbyt wiele oczu widziałoby jego przebranie z bliska.

Płomień buchnął z nowym impetem, gorąca struga waliła w górę, zaraz potem znacznie ściemniał, a z paleniska poszedł gęsty, czarny dym. Wydawało się, że cegły wieży aż świecą od żaru. Ten płomień tańczył. Zwijał się i skręcał. Jego języki to przypominały ludzkie ramiona z rozcapierzonymi palcami, to znów układały się w gorejące ciała, w ludzkie torsy, ramiona i uda, uformowane z ognia. Z jego głębi wyłaniały się twarze wykrzywione bezgłośnym krzykiem. Ciemniejsze miejsca przetwarzały się w oczy wypełnione bezbrzeżnym cierpieniem. Płomień huczał i szumiał łakomie, nawet u podstawy wieży zrobiło się wreszcie cieplej.

Golcy zadzierali głowy, pokazywali sobie nawzajem palcami niezwykły spektakl pląsających ogni. Zaczęli szemrać, rozprawiali z ożywieniem. Przestali tłoczyć się przy stalowych wrotach. Bezrobotne Suche przysiadły na kamieniach. Nie było kogo odpychać od drzwi, nie było kogo ustawiać w czwórki.

Kolumna nagich ludzi ruszyła w swą zwykłą drogę. Płomień, jakby pozbawiony strawy, ponownie przygasał. Może czekał, kiedy nadejdą inni ludzie, spragnieni ciepła, światła lub widowiska?

Adams miał okazję obejrzeć swoją towarzyszkę. Ciało gabery pokrywało złociste, połyskliwe, krótkie futro; miała proste, zgrabne dziewczęce nogi, kolana zginała jak człowiek; szczupłą i proporcjonalną sylwetką przypominała szczelnie odzianą w futrzany kombinezonik zgrabną dziewczynę, a nie włochatą, nieludzką bestię. Pełne wargi, prosty nos i duże, niebieskie, lekko skośne oczy nadawały jej twarzy, porośniętej króciusieńką, złocistą sierścią, wyraz ciepła i łagodności. Futro na głowie, skręcone w drobne loczki, falowało jak kobiece włosy. Jej piersi były półkuliste, zakończone sterczącymi, dużymi, czerwonymi brodawkami.

Złota była dużo drobniejsza niż inne gabery, parę centymetrów niższa od Adamsa. Ot, idealnie dobrana fizycznie do niego, piękna kobieta w obcisłym, płowym futrze. Jej kopytka przypominały kobiece stopy w gustownych rogowych bucikach. Miała krótkie, zalotne różki, a w miejscu ogona niewielką, jasną kitę. Adams nie powstrzymał się i powiódł dłonią po tej kitce, by przekonać się, że to nie ogon, lecz puszyste, długie futro. Gabera odpowiedziała wspaniałym uśmiechem.

Swoją drobną dłoń (zakończoną długimi, choć foremnymi paznokciami) znów miękko wsunęła w dłoń Adamsa. Pachniała jakby wodą kwiatową. Przyjemność sprawiało mu, że trzyma ją za rękę. Złota pewnie poprowadziła go w gęstniejącą ciemność.

„Spełnił się sen samotnego legionisty”, pomyślał Adams, i była to jedyna ironiczna myśl, na jaką się zdobył. Nieodparty urok Złotej wykluczał ironię. Adams zaraz uświadomił sobie, że pożąda Złotej Gabery coraz mocniej. Pociły mu się dłonie.

Z dala, nad horyzontem mrok wschodniego nieboskłonu wreszcie rozjaśniła czerwona łuna. Była coraz mocniejsza. Zbliżali się do znanych płomieni.

Złota lekkim, delikatnym ruchem uwolniła rękę, następnie miękko wsunęła ją pod ramię Adamsa. Przytuliła się mocniej.

Wydawało mu się, że idą po miękkiej murawie. Po czapach suchego, czystego mchu, przypominających mięsiste poduchy tapczanu czy przytulnej kanapy, które lekko uginają się pod stopami, a na których można się wygodnie położyć.

Złapał się na rozważaniach, jak rozluźnić z przodu przebranie, nie demaskując swojego wyglądu.

Złota wysunęła dłoń spod jego ramienia i otoczyła swoim jego szyję. Zadrżała, wyczuwając chropowatości kolczugi, jednak ramienia nie cofnęła.

„Odgadła, kim jestem. Zaraz zaalarmuje swoich”, pomyślał. Jednakże strachu nie poczuł. Złota budziła dziwne zaufanie, może dlatego, że sama była ufna. Nie słabło podniecenie. Ona coraz mocniej tuliła się do Adamsa. Nie było w tym jednak nic z natarczywości, co najwyżej nieśmiałe pragnienie pieszczot.

„Czego ona chce?”, myśli tłumem biegły przez głowę. „Przecież już wie, że jestem człowiekiem”. Przed oczyma stanęła wizja Złotej jako gospodyni jego domu w Krum. Nie wydała się zupełnie nieprawdopodobna.

Gabera zdjęła ramię z szyi Adamsa (nie było jej tak zbyt wygodnie) i objęła go w pasie. Natomiast jego ramieniem otoczyła swoją szyję. Jej pieszczoty były delikatne, ale stanowcze. Nie próbował się przeciwstawić. Teraz lekko ściągnęła jego dłoń niżej, by przytulił ją mocniej, i dalej w dół, aż jego palce spoczęły na sterczącej brodawce jej piersi. Była tak gorąca, że Adams odruchowo cofnął palce. Wyczuł, jak pod jego dotknięciem przez ciało Złotej przebiegł dreszcz. Lekko docisnęła jego palce, więc już nie próbował usunąć dłoni, zresztą nie chciał, czując, jak z każdym drgnieniem jego ręki fale skurczów przebiegają pod złocistą skórą przytulonej towarzyszki.

„Złota jest idealną kochanką”, przypomniało się czyjeś zdanie.

Bestia cicho mruczała mu do ucha. Brzmiało to przyjemnie, matowo i podniecająco. Czuł ciepło jej ciała. Może gdyby coś powiedziała, czar prysnąłby w zetknięciu z chropawym szeptem gabery. Jednak Złota nic nie mówiła, nitki czaru coraz mocniej oplątywały zmysły Adamsa.

108.

Bariera ognia była coraz bliżej.

Tym razem płomień nie miał zwykłej mocy. Tu i ówdzie biegały jego mizerne języki. Tylko z trudem można było rozpoznać w nich ludzkie kończyny czy korpusy. Za to wszędzie kłębił się gęsty, gryzący dym.

Złota pewnie wiodła go ku płomieniom. Szła coraz szybciej, jakby niecierpliwiła się, że gdzieś nie zdąży. Płomienie nie paliły w twarz, nawet z niewielkiej odległości; dla Złotej utworzyły przejście jak ciasną furtkę. Wprawdzie pamiętając namowy Griety, Adams nie był już pewien, że nie powinien tam wejść, lecz teraz podążał pod ramię nie z Grietą, a z gaberą, przepiękną, niezwykłą, choć konwojentką Golców.

Pierwsze płomienie otoczyły go, poczuł je na dłoniach, stopach, na boku. Szarpnął się w tył. Złota wyszczerzyła ku niemu długie kły. Z gardłowym pomrukiem z całej siły pociągnęła go za sobą. Adams znów dostrzegł w niej groźne zwierzę, nie egzotyczną piękność. Mocno szarpnął się i wyswobodził ramię. Złota nie miała nadludzkiej siły. Na jej twarzy widać było kobiecy gniew i zawód.

– Ach, ty! – rzuciła niskim, gardłowym głosem. – Chodź! Dlaczego stoisz? Myślałam, że mnie chcesz.

Adams nie odpowiedział. Nie mógł, bo przecież brzmienie głosu niezbicie dowiodłoby, że jest przebierańcem.

Szczerząc garnitur białych zębów, zrobiła gwałtowny ruch do tyłu, jakby próbowała w ostatniej chwili złapać Adamsa.

Ten cofnął się odruchowo poza zasięg płomienia.

Nagle, jednym czytelnym ruchem, zupełnie jak obrażona kobieta, obróciła się na pięcie i odeszła w płomienie. Kurtyna ognia zamknęła się za Złotą Gaberą.

Minęła go, potrącając, inna rosła gabera. Pośpiesznie zmierzała w płomień, gdzie zniknęła Złota. Adams poczuł zapach, poznał Pachoma. Decymus szedł za Złotą jak urzeczony.

– Sykenu, stój! – szepnął Adams.

Ten jednak parł naprzód. Adams przytrzymał go za ramię.

– Zostaw mnie, Engilu – powiedział Pachom łamiącym się głosem. – Ja chcę iść za nią. Chcę z nią być! – Gwałtownym szarpnięciem wyrwał się Adamsowi i zniknął w płomieniach.

Adams stał bezradnie i patrzył w miejsce, gdzie ściana ognia zamknęła się za dowódcą. „Cóż, przyszło mi samemu wracać”, pomyślał. „Czy rozpoznam Mroczną Przełęcz?”

Po chwili spomiędzy tańczących ogni wyłoniła się ciemna sylwetka o osmolonym futrze. Sykenu wracał, nie spłonął. Adams odetchnął z ulgą. Decymus zatrzymał się przy Adamsie.

– Dobrze, że się rozmyśliłeś. Ten płomień by cię spalił. On też zwęgla, ale z początku wolno, żeby nie spłoszyć ofiary.

– Nie rozmyśliłem się, to Złota powiedziała, że chce ciebie, nie mnie. Mnie zatrzymała w pół kroku, nawet popchnęła z powrotem. Powiedziała, że jest tylko twoja i że ty byłeś pierwszy.

– Przecież jestem skryty w futrze Czarnego. Poznała mnie?

– Tak. Ona wiedziała, że jesteś przebrany w futro, o mnie tak samo. Kazała ci to powiedzieć.

– Zakochała się czy co?

– Na to wygląda. Pewnie jeszcze tam na ciebie czeka – urwał. – Gdybyś ją wziął na tym suchym mchu, tobym chyba cię zabił z zazdrości – dodał po chwili. – A potem sam bym ją wziął…

– Skąd wiedziałeś, że chcę ją wziąć?

– Że nie możesz się powstrzymać? Jasne, że wiedziałem. Powietrze wokół było aż naładowane elektrycznością. Łączyła was poświata. Sam nie mogłem wytrzymać. Ona była nieziemsko podniecająca. Właściwie dlaczego jej nie położyłeś na tamtym mchu?

– Przypomniałem sobie, że Kazigrotowi zgnił od tego kutas.

– Głupcze. Złota nie jest nieczysta. Można ją wziąć jako żonę. Podobno jest lepszą żoną niż zwykła kobieta. Wielu miało Złote Żony, które rodziły im prawie zwyczajne dzieci. Inne Czarne nie znoszą Złotych; często je zagryzają.