– Rzeczywiście zachowywała się inaczej niż Czarne. Ale jak taką przeprowadzić przez Linię? – mruknął pod nosem Adams. Myślał już o czym innym.
Przez ten dym czy opar dostrzegł zarysy jakichś zabudowań, mizerną szopę, kurną chatę. Wrota do najbliższego budynku były na wyciągnięcie ręki.
– Chciałem czegoś spróbować – ciągnął Adams. – Grieta powiedziała mi, że ten płomień to atrapa, że da się przezeń przejść. Złota przeszła.
– Jednak za nią idziesz…
– Nie. Tylko sprawdzam, czym jest ten płomień.
Adams zdecydowanie podszedł do płomienia. Przez brunatny dym sięgnął ku złocistym nitkom ognia.
109.
Delikatne muśnięcie dłonią naruszyło subtelną równowagę żywiołów. Odpowiedziała mu gwałtowna eksplozja, fajerwerk ognia, światła i nieznośnego hałasu. W tym blasku rzeczywistość po drugiej stronie okazała się zupełnie inna. Po Złotej Gaberze nie było ani śladu.
Po horyzont widać było tłumy. Suche wiozły Golców upchanych na wozach ciągnionych przez innych Golców. Jedni nadzy ludzie wieszali innych na wieloosobowych szubienicach pod czujnym okiem Czarnego.
Obok jakiś inny Czarny zgrabnie wskoczył na właśnie powieszoną gołą kobietę, a następnie, sapiąc z wysiłku i uciechy, zgwałcił ją. Podrygując rytmicznie w takt ruchów Czarnego, wiszące ciało wytrzeszczało przekrwione białka oczu akurat w stronę Adamsa.
Tak się to spodobało innemu, że wskoczył na Golca powieszonego obok kobiety i wisząc na nim, zrobił to samo, a następnie z małpią zręcznością przeskakując od wisielca do wisielca, gwałcił ich wszystkich po kolei, bez różnicy – kobiety i mężczyzn. Okazało się przy tym, że wszyscy powieszeni żyją, dyndając na postronkach.
Jakiś Golec urywał sobie jedną rękę, potem z pomocą usłużnego Suchego drugą, tworząc ze swoich kończyn dziwacznego, ruszającego się stwora, który umieszczoną w odbycie łyżką nakarmił leżącą obok resztę swojego właściciela.
Opodal biegła, płonąc, naga kobieta. Gdy ogień przygasał, ból słabł, zwalniała, a mknący obok Czarny polewał jej plecy nową porcją płonącej, lepkiej mieszanki, a wtedy ona znowu przyśpieszała. Jego kolega identyczną mieszaniną pokrywał twarz jakiegoś mężczyzny. Kiedy ukazały się opalone z ciała zarysy oczodołów, zaczął bić brawo z uciechy, poparzonego odpędził, a następnie spośród Golców wyciągnął kolejną ofiarę.
Całe grupy ludzi wchodziły do małych pomieszczeń u stóp wysokich, ceglanych kominów, przypominających tamten napotkany w ciemnościach. Niektórzy nieśli w rękach swoje głowy, inni dźwigali tylko twarze, głowy mając nadal na szyi. Po wejściu kolejnej grupy, z komina wystrzelał pióropusz ognia i dymu, leciały czarne łachmany sadzy.
Ktoś leżał rozciągnięty na kole od wozu; jego kończyny powyginane były pod najdziwaczniejszymi kątami. Z otwartych złamań ciekła krew.
Widokowi towarzyszył bardzo głośny dźwięk, nie seria wybuchów, lecz nieznośny hałas, uciążliwy warkot jakby pracującego urządzenia, przez który czasem przedzierał się dźwięk żałobnych dzwonów. Daleko na wzgórzach kościotrupy biły w dzwony rozwieszone na szubienicach.
Stwór zmontowany z obu rąk i jednej ludzkiej nogi próbował grać na podsuniętej mu przez Czarnego lutni. Mimo gwaru Adams słyszał brzydotę niewprawnych dźwięków wydobywanych z instrumentu. Znudzony Czarny kopnął w pozostały kadłub Golca – odpowiedziało mu głuche stęknięcie. Odebrał stworowi lutnię. Dla odmiany oderwał jedną rękę przechodzącemu Golcowi i przymocował ją wprost do lutni; ta sama zaczęła grać. Zadowolony z wyniku, przymocował drugą rękę: zaczęła biegać po gryfie, dźwięki stały się składniejsze. Czarny głośno cmoknął, chwycił najpierw nogę Golca i przykręcił do pudła rezonansowego instrumentu, potem urwał drugą. Ruchoma lutnia odeszła chwiejnym krokiem, nieporadnie przygrywając. Czarny wymierzył leżącemu na drodze kadłubowi jeszcze jednego kopniaka i odszedł. Ten sam żywy korpus został zaraz przejechany przez wóz wiozący Golców. Adams usłyszał bolesny krzyk pozbawionego kończyn i przedrzeźniające go wrzaski wiezionych.
Czarny wrócił, przynosząc skądś kilka trąbek. Jedną zainstalował Golcowi w ustach; przyklepał dłonią. Zaraz trąba i wargi okaleczonego złączyły się w jedną całość. Oddychając, wydawał nierówne dźwięki. Chwilę potem Czarny umieścił mu identyczną trąbę w odbycie.
Niezadowolony ze swojej roboty, kolejną trąbę wcisnął w nozdrze stojącego obok. Drugie nozdrze mocno zacisnął. Kiedy trąbka stała się już jedną całością z człowiekiem, ten zaczął przechadzać się, wygrywając nieskładnie. Palcami przebierał po klapach trąbki. Przed siebie rozpylał z niej litry smarków.
Opodal stało koło garncarskie. Zwyczajne, tyle że duże. Czarny rzucił na nie gołą kobietę, mocno przycisnął, żeby się nie ruszała. Następnie usiadł i piętami wprawił koło w ruch. Mocnymi ruchami, stanowczo uciskając ciało ofiary, zaczął formować je w dzban, którego ucho stanowiły jej głowa, ramiona i piersi, a otwór wypadał gdzieś na krzyżach, nad pośladkami. Przeformowaną, ale nadal żywą kobietę-dzban gdzieś zaniósł.
Potem Czarny wrócił, złapał jakiegoś mężczyznę i przerobił na dzban z otworem w odbycie. Mocnym kopniakiem obrócił go otworem do góry. Ustami mężczyzny zaczął ciec kolorowy płyn. Czarny, niezadowolony z dziurawego dzbana, zgniótł go w nieforemną bryłę.
Inny Czarny wyłowił z tłumu parę Golców, mężczyznę i kobietę. Schwycił ich za ręce i pociągnął za sobą. Nieoczekiwanie oboje wyładnieli. Oszołomieni, wpatrywali się w siebie. Czarny popchnął ich ku sobie. Zmusił, aby nadzy ludzie się objęli i mocno przytulili. Może uradowani, może przerażeni, mocno przywarli do siebie. Zanim zdążyli zmienić pozycję, Czarny przytaszczył przezroczystą czaszę rozmiarów miednicy, ale znacznie głębszą. Przykrył nią stojących. Przez chwilę widać było ich twarze złączone w pocałunku. Nagle czasza zmętniała, przybrała kolor i fakturę ludzkiego ciała. Wrosła w Golców, a i oni do niej przyrośli. Wreszcie ich oczy wyskoczyły z głębi na powierzchnię czaszy. Ludzka meduza rozglądała się nieskładnie, jednak odejść nie mogła – wszystkie jej nogi skierowane były piętami na zewnątrz. Myliły się jej. Zataczała się nieporadnie.
Ubawiony rezultatem, Czarny wyciągnął z tłumu drugą parę. I ci nie wyglądali wstrętnie. Czarny splótł ich ciała, skłaniając oboje do pieszczot. Jednak zanim zaczęli stosunek, przykrył ich od góry jedną czaszą (ta przyrosła), obrócił i z drugiej strony przyłożył drugą. Obie czasze zrosły się z ciałami kochanków w podrygującą, cielistą kulę o czworgu przypadkowo rozmieszczonych oczach. Zadowolony, rozkazał Suchym toczyć tę kulę.
Jakoś nie chciał zrezygnować z upakowywania ludzi. Teraz przyniósł (Adams łatwo go rozpoznawał po wyrazistych twarzach paradoksalnych na piersiach, plecach, pośladkach i na przyrodzeniu) wielkiego małża, omułka wielkości trydakny. Wepchnął weń słabo protestującego mężczyznę. Nie mieścił się cały. Czarny, mocno zaciskając połowy skorupy, odciął nimi dłonie i stopy mężczyzny. Pozostawiony sobie, zaciśnięty małż kiwał się na boki, wprawiony w ruch poruszeniami uwięzionego człowieka; spomiędzy pokryw ciekło nieco krwi, a posklejane parami odcięte dłonie i stopy próbowały się niezdarnie poruszać.
Inny ustawił grupę Golców szeregiem. Następnie mocno ich ścisnął, aż się zrośli w jedno: korpusy utworzyły ciało przypominające olbrzymią krewetkę, głowy złączyły się w jedną linię, oczy wszystkich przesunęły się na początek uformowanego tworu. Kopnięty w zadek, wielonogi twór ruszył przed siebie.
Obok grupy Golców kilku Suchych zbijało z nieheblowanych desek proste trumny. Co którą skończyli, umieszczali w niej oczekującego Golca i zabijali wieko gwoździami. Zamkniętą trumnę inny Suchy odwoził dwukołowym wózkiem na miejsce, gdzie Golcy kopali groby. Trumnę spuszczano do dołu, grób zasypywano, ale płytko, tak że widać było, jak się ziemia rusza, „kiedy pogrzebany wstrząsa trumną, próbując się wydostać. Dla następnego oczekującego już kopano nowy grób.
Gdzie indziej całą grupę Golców Suche upchały do ogromniastego jajka. Gdy już się zmieścili, jajko zostało zaklejone dekielkiem skorupki, a Trupistwory potoczyły je przed siebie. Gdy teren opadał, jajko przyśpieszało, umykając toczącym; doganiali je na końcu pochyłości.
Czarny wcisnął Golcowi w odbyt przyniesioną rurę, która przyrosła do ciała. Drugi jej koniec wetknął w jego usta. Potem mocno zatykając mu nos i wgniatając oczy, zmusił go do nadmuchania brzucha do monstrualnych rozmiarów wydychanym powietrzem. Następnie potężnym szarpnięciem wyrwał rurę z odbytu. Oślepiony Golec odleciał pchany uchodzącym gazem.
Kolejny przyniósł skądś wielki fioletowy kwiat jak cebula. Zerwał go z łodygi, krótko, ale tak, by płatki nie rozsypały się. Jeszcze później na troje Golców nałożył ten kwiat kielichem w dół. Ich głowy wyszły przez otwór po łodydze. Zaczekał chwilę, aż zrosło się to w całość. Urwał wtedy dwie wystające głowy, a pozostały twór zmusił do radosnych podrygów. Urwane głowy złączył szyjami i dławiące się pozostawił na kamieniu. Zaraz stamtąd spadły.
Gdzie indziej stłoczoną grupkę gołych ludzi otaczał płomień uformowany jak liście cebuli. Płomień chłodniejszy od innych, bo nie palił za szybko, a powoli narastając, najpierw parzył skórę. Obok stał Czarny o długim, bocianim dziobie zamiast pyska. Trzymał go wysoko nad płonącymi, a na jego końcu perliła się ogromna kropla wody. Płonący ludzie wyciągali do niej ręce, ta jednak nie odrywała się od dzioba. Mogła to być atrapa albo inna bardzo lepka ciecz, lecz nie woda.
Do jeszcze innego Czarnego stała kolejka gołych ludzi. On odrywał im głowy i przyklejał w różnych miejscach ciała. Przeformowani, posłusznie odchodzili, niektórzy dławiąc się i siniejąc z braku tchu. Formowanie nowego człowieka zwykle nie kończy się sukcesem.
Do Golca podeszła Czarna, piękna jak Złota:, miała aksamitne, czerwone futro, okrywające ponętne kobiece kształty, krótkie, gustowne różki, kopytka oraz lwi ogon. Zaczęła się do niego przymilać i tulić. Golec przez jakiś czas nie reagował, wreszcie uległ, i zabrał się do stosunku. Wtedy z krocza Czarnej wysunęła się wstrętna główka młodego, która szarpiąc na boki, odgryzła człowiekowi przyrodzenie. Wyjąc z bólu i słaniając się na nogach, Golec próbował się oswobodzić, jednak piersi Czarnej przeistoczyły się w dodatkową parę suchych, mocnych ramion, mocno dzierżących ofiarę; twarz zaś zmieniła się w odrażające oblicze wiedźmy. Główka szeroko rozwarła szczęki, zacisnęła zęby na tym, co zostało z przyrodzenia Golca. Nie cięła ciała zębami, lecz miażdżyła i wyrywała tkankę. Wreszcie wyszarpała wszystko, puściła wijącą się z bólu ofiarę i obojętnie odeszła ku następnemu Golcowi. Drogą przechodziły głowy na samych rękach lub idące na samych podudziach. Ludzkie głowonogi mijały leżącą przy drodze rozkraczoną kobietę, która co chwilę rodziła regularnie pobrużdżone jajka. Stojący obok Czarny wciskał jej do ust urodzone przedmioty. Ściskając jej szczęki, zmuszał, żeby połknęła. Ta dławiła się, łzawiąc obficie. Gdy wreszcie obły przedmiot przeszedł jej przez gardło, zaczynały się bóle i skurcze następnego porodu. Aby szło szybciej, zniecierpliwiony Czarny zaczął deptać po jej brzuchu. Kiedy wrzasnęła rozdzierająco, pazurem rozpruł jej brzuch. Ukazał się cały magazyn pobrużdżonych jaj. Czarny, sięgając w głąb jej ciała, wyciągał je z niej. Urodzone wpychał w usta, chociaż te teraz wytaczały się z rozciętego brzucha.