Выбрать главу

Wreszcie znudzony, złapał inną kobietę. I jej rozkroił pazurem trzewia. Przełożył jaja z jednej do drugiej kobiety. Następnie brzuch tej drugiej zaszył jelitem pierwszej, zaczekał, aż wszystko zleje się w całość, i odszedł zadowolony, zostawiając obie ofiary dziwacznie połączone.

Inny mocno złapał ramionami klęczącą, ciemnowłosą kobietę o wzdętym brzuchu. Gdy zacisnął mocny chwyt wokół jej brzucha, kobieta zaczęła wymiotować dziesiątkami złotych monet. Wydobywały się z jej ust całą strugą. Czarny gniótł, póki nie oddała ich całego kopca. Wtedy puścił, a kobieta zaczęła z powrotem połykać monety. Były one wszystkie połączone z nią cielistymi nitkami. Gdy z nieopisanym wysiłkiem wtłoczyła w swoje wnętrze cały ten majątek, Czarny mocno ją ścisnął i zgniatając żebra, zmusił do nowych wymiotów.

Jeszcze inny ostrym pazurem, jakby dla zabawy, rozpruł mostek jakiejś kobiety, wyrwał serce, które okazało się kawałkiem czarnego kamienia, a następnie drgające, ale ciągle żywe ciało rzucił na wóz załadowany innymi ciałami, a powożony przez parę Trupistworów. Suche zrzuciły swój ładunek do piwnicy przy wysokim kominie. Inne wrzuciły nieruchomą zawartość do paleniska. Z jego komina walił wyjątkowo wysoki, obfity, czarny dym.

Adams najpierw przyglądał się tym scenom osłupiały, wreszcie uświadomił sobie, że jest ich zbyt wiele, aby mógł je wszystkie jednocześnie obserwować. To było tak, jakby działy się na jakiejś planszy przeznaczonej do demonstracji, z zaburzeniem reguł perspektywy – jakby na płótnie malowidła. Po chwili zorientował się, że spogląda w głąb zapadającego się leja i dlatego wszystkie te sceny są naraz widoczne.

Trzy rzeczy zdumiewały w obserwowanej rzeczywistości. Pierwsza to niezwykła siła Czarnych: bez trudu urywały kończyny nagim ludziom. Druga – łatwość, z jaką oderwane kończyny lub inne części ciała przyrastały w różnych miejscach czy do innych przedmiotów, na ogół nabywając normalnej sprawności i precyzji ruchów. A trzecia, że te wszystkie zabiegi odbywały się na ogół bez rozlewu krwi, a ofiary przeżywały, nie tracąc nawet świadomości, chociaż ich cierpienie było bardzo widoczne.

Golcy zwykle obojętnie przyzwalali na wszystko. W milczeniu znosili wymyślne tortury. Dopiero kiedy ból stawał się nie do zniesienia, wyli, krzyczeli, próbowali się szarpać. Wołali, iż tak miało nie być, jednak Adams nie usłyszał, żeby choć jeden z nich powiedział, że chce stąd odejść.

Z bezradną obojętnością Golców kontrastowała złość Czarnych, z jaką odnosili się do siebie. Powarkiwali między sobą, zamiast mówić, wyrywali sobie Golców, przeszkadzali w robocie. Często dochodziło do hałaśliwych bójek, w których posługiwali się zarówno pięściami, jak i pazurami czy kłami. Towarzyszył temu zgiełk i harmider, głośne szczeki i charczenie. Ich futra czy nieowłosiona skóra mieniły się różnymi odcieniami czerwieni, wiły się po nich dziwne wzory, pasy, kropki, fragmenty czerni. Były też osobniki pokryte wzorami o barwach tęczy: błękitem, szmaragdem, żółcienia, fioletem. Tak barwnych bestii Adams dotąd nie widział. „Może ten gorąc i ścisk wyzwala w nich taką zajadłość”, pomyślał. „Może i te barwy wywołuje na ich ciałach”.

110.

Z lewej okolica nie tworzyła leja. Wznosiła się tam biaława piramida o ziarnistej powierzchni, nad którą kłębiła się chmura dymu. Staranniejsze spojrzenie ujawniło, że piramida uformowana jest z setek, tysięcy nagich ludzi, stojących warstwami, jedni na drugich. Niósł się od niej jęk i zawodzenie tych stojących najniżej.

Opar dymu nagle rozwiał się, ukazując przerażającą postać o czarnych skrzydłach, rysach twarzy rozwścieczonej, postarzałej kobiety, kobiecych piersiach i biodrach, ptasich łapach zakończonych szponami i kruczym ogonie. Harpia osobliwie przypominała Adamsowi miniaturowy mechaniton widziany kiedyś na biurku Człekousta. Deptała stojących najwyżej w piramidzie, wbijając w nich pazury, bądź wrzeszczała im w twarz przeraźliwie.

Żywą piramidę zakolem otaczała rzeka płomieni. Płynący ogień barwił stojących we wszystkie odcienie żółci i czerwieni. Po chwili Adams nie był już pewien, czy harpia jest rzeczywiście czarna, czy to tylko cień czarnej chmury nad nią, ona zaś jest koloru głębokiej czerwieni.

Gdy wytężył wzrok, patrząc dalej w lewo, wydawało się, że wznoszą się tam jeszcze przynajmniej dwie podobne piramidy udręki, wokół których meandruje płomienisty ciek, a szczytami władają mroczne hybrydy ptaka i człowieka.

Z prawej sceneria była zupełnie inna. Golcy bardziej ożywieni, nawet Czarne niepodobne do spotykanych dotychczas: miały bezwłose ludzkie torsy, psie pyski i psie uszy zamiast rogów. Tłukły się między sobą i walczyły niemal bez przerwy. Szarpały za ogony, rozrywały kłami uszy. W walce nie gardziły żadnymi chwytami: tu jeden złapał w garść przyrodzenie drugiego i próbował wyszarpnąć, złapany zaś bronił się rozbijając mu twarz pięścią. Gdzieś obok dwa busierce szamotały się na ziemi, splątane we wściekłej walce: jeden pragnął zadusić drugiego. Słabszemu zsiniała twarz, wyszły na wierzch przekrwione oczy, a spomiędzy warg wystawał obrzmiały język. Bezskutecznie próbował sięgnąć palcami do oczu dusiciela.

Tutaj Golcy nie wymagali dozoru, wzorem swoich oprawców sami zmagali się z sobą, okładając się pięściami lub dusząc. Jeszcze dalej, stłoczeni w głębokich ziemnych dołach, pożerali się nawzajem żywcem. Mocowali się, rozszarpywali skórę, wgryzali w płaty mięśni. Czarne nawet się do nich nie zbliżały, zerkając z pogardą. Zresztą na ogół były zajęte walką między sobą.

W sąsiednim dole leżały ludzkie głowy. Chyba odcięte, bo przecież zakopanemu w ziemi człowiekowi nie udałoby się zadrzeć głowy w górę pod takim kątem. Czarne spychały tam przechodzących Golców. Kiedy zepchnięty próbował się pozbierać i wspierał na dłoniach lub kolanach, wtedy szczęki wystających głów żarłocznie kąsały jego skórę. Pozbawiony dłoni i kolan, padał, a odcięte głowy rozrywały jego trzewia i mięśnie. Wkrótce samotna głowa dołączała do pozostałych.

Gdzie indziej z bezwładnych, potwornie wychudzonych Golców wyciekało rozkładające się ciało. Ich skóra przypominała worki napełnione cieczą, której już niewiele w środku pozostało. Do tych Czarne też się nie zbliżały.

Znęcały się zaś nad grupą stojących obok ludzi. Może dlatego, że nie chcieli kaleczyć się nawzajem. Czarne jednych dusiły dłońmi, innym odgryzały uszy, jeszcze innym wyrywały włosy. Jakiś Czarny przydeptywał głowę leżącej kobiety, jednocześnie wykręcając i wyrywając po kolei palce jej stóp. Odrywał jeden po drugim, kobieta przeraźliwie krzyczała i wiła się z bólu. Urwane palce odrzucał na kupkę. Ale kobiecie palców nie ubywało, chociaż kupka rosła.

Golcy się nie buntują, jednak ci w tej okolicy najwyraźniej zachowali się inaczej, bo właśnie cały oddział Suchych uzbrojonych w piki zapędzał gołych ludzi do stalowych wrót. Golcy nie bronili się czynnie, jednak wygrażali i złorzeczyli zbrojnym.

Niektórych sadzano na krześle z wysoką belką przybitą do oparcia. Do belki z kolei przymocowano opaskę z blachy, którą Suchy zakładał na szyję siedzącego Golca. Następnie, kręcąc ślimacznicą, zaciskał blaszaną opaskę na szyi Golca, aż mu odpadła głowa. Wtedy wrzucał ją na przejeżdżający wóz wyładowany ludzkimi czaszkami i uciętymi głowami, a na krześle sadzał następnego. Suchy, w garnkowatym hełmie, powoził, drugi siedział na oklep na wychudzonym koniu ciągnącym wóz. Ucięte głowy wyły lub gwizdały na dorzucaną, czaszki kłapały żuchwami. Woźnica uciszał harmider, tnąc przez nie batem. W końcu obaj wozacy znaleźli wolny dół w ziemi i tam zrzucili kłapiący ładunek. Następnie widłami wyrównali warstwę, żeby głowy się nie piętrzyły, i wrócili po następne.

Na smolistym niebie zajaśniała samotna gwiazda. Jasny punkt szybko rósł, zostawiając za sobą smugę światła. Wkrótce rozświetlał swym blaskiem otoczenie. Nagle rozległa się potężna eksplozja, grzmot naddźwiękowca, dalej przedłużony w ciągły huk, przeraźliwy świst rozcinanego powietrza i ogłuszający ryk jakby kilku silników odrzutowych. Na Golce, na Czarne w szaleńczym, orlim ataku pikowała smukła, połyskliwie srebrzysta postać o złotych rozwianych włosach i ostrych, złocistych skrzydłach. Na blaszanych ostrzach lotek powietrze płonęło. Przeraźliwy wizg płaszczyzn nośnych tnących powietrze chciał rozerwać mózg. Niezwykły lotnik, o pięknej, lecz groźnej twarzy, spokojnym, chłodnym spojrzeniem omiatał rosnące postacie. Ramiona trzymał wyciągnięte przed sobą dla zachowania równowagi. Błyszcząca metalicznie szata leciutko odkształcała się przy szaleńczych skrętach lecącego. Nad dymiącą ziemią, nad błotnistymi dołami nagle wyrównał lot i w nieprawdopodobnie ciasnych skrętach jak ludzka jaskółka pognał między grupami dręczonych Golców i zapracowanych Czarnych, zostawiając za sobą smugę blasku, a co skręt oślepiając ich rozbłyskami światła. Czarne odruchowo kuliły się, unikając zderzenia.

Nagle pióra ułożyły się w hamulec aerodynamiczny. Wizg ciętego powietrza zmienił ton. Rozsiewany blask stracił na intensywności. Szalony lotnik zniżył się do samej ziemi, ostro przyhamował i z jednego z dołów wypełnionych cierpiącymi ludźmi podniósł rudą staruchę. Szpetną, zgarbioną, niemal łysą, o skórze pokrytej liszajem i usianej krwawiącymi, szarpanymi ranami, śliską od mieszaniny potu, krwi i łez. Wyrwał kobietę z ramion dręczących ją towarzyszy.