Выбрать главу

Odpowiedział mu wściekły jazgot tysięcy gardeł Golców, wygrażanie tysięcy pięści. Rozwścieczone Czarne miotały kamieniami, gorączkowo odsuwały płaty darni, odsłaniając dziesiątki, setki armat, rusznic i machin miotających. W chaotycznej kanonadzie zginął ryk przelatującego, który zręcznymi manewrami unikał trafień. W błyszczących metalicznie, jednak niewątpliwie żywych ramionach dzierżył uniesioną kobietę. Ta młodniała w oczach: już miała gładką skórę, jej owalną twarz o pięknych rysach i migdałowo wykrojonych zielonych oczach otaczała płonąca nawałnica włosów. Ledwie ruda z podziwem obejrzała swe wyśmienite ciało, a już jej gibka sylwetka o prostych nogach, jędrnych piersiach i wąskiej talii skryła się w zgrabnie skrojonej, seledynowej sukni, na twarzy wyschły łzy, zamiast rozpaczy i beznadziei zagościły radość, zaciekawienie i fascynacja wspaniałą „przygodą. Już za żadną cenę nie wróciłaby do błotnistych dołów, pełnych dręczących się nawzajem ludzi, skąd przecież wydobył ją ledwie cień jej własnej nadziei.

Teraz biła już w nich cała obrona przeciwlotnicza. Odsłoniły się zamaskowane stanowiska: ciężkie moździerze siały w zenit setkami odłamków; granatnice miotały dziesiątkami drążonych skorup eksplodujących na wysokości; drewniane, wkopane w ziemię, spięte kutymi obręczami lufy pod stromymi kątami paliły w niebo kamiennymi kulami; arkabalisty słały za nimi igły płonących strzał. Miotacze rzygały kulami płynnego płomienia. Dziesiątki maskujących płatów darni, rozpiętych na rusztowaniach z desek, leżały odrzucone przez obsługę stanowisk artyleryjskich jak stare materace. Między wybuchami dało się słyszeć komendy wydawane chrapliwym wrzaskiem. Czarne, w garnkowatych hełmach na głowach, uwijały się jak w ukropie. Lawina ognia artyleryjskiego leciała w niebo.

„Ależ tego tu mają”, zadziwił się Adams. „Są nawet najcięższe działa przeciwlotnicze z drugiej wojny światowej kalibru 12,8 cm, a tych kalibru 8,8 cm dziesiątki”.

Chyba strzelali wszyscy Czarni, Golcy miotali kamieniami, wrzeszczeli, wygrażali lub przynajmniej wykrzywiali się wrogo. Potworna siła ognia musiała strącić złotoskrzydłego, jednak załogi kolejnych stanowisk artyleryjskich wadziły się ze sobą, nawet wymieniały kuksańce.

A lotnik potrafił to wykorzystać. Wymknął się prawie wszystkim pociskom. Jedynie odłamki potargały szatę.

Jednak już na pułapie zasięgu dział najcięższego kalibru dostał mocne trafienie w skrzydło, aż poleciały metaliczne pióra. Bezpośrednie trafienie pociskiem 12,8 cm rozerwałoby go na strzępy, to był jedynie odłamek granatu. Zatrzęsło lecącym, bardzo zwolnił, stracił sporo wysokości, zaczęło znosić go w lewo. Stanowił teraz dziecinnie łatwy cel dla ciężkich dział. Załogi baterii opanowała żywiołowa radość: wszystkie przypisywały sobie trafienie. Zaraz przerodziło się to w harmider, bójki i starcia. Czarne, warcząc, szamotały się nawzajem. Załogi najcięższych armat stoczyły ze sobą regularną bitwę na pięści i pazury o to, której z nich należy zaliczyć trafienie.

Kiedy uspokoiły się wreszcie i ponownie otworzyły ogień, lotnik był już poza zasięgiem ognia i nie musiał wariacko manewrować. Zraniony, z trudem wyrównał lot i mozolnymi kręgami piął się w górę z uniesioną zdobyczą.

Do stóp Adamsa sfrunęło złote pióro.

Z mrocznego nieba sypał się teraz grad odłamków. Bębniły o hełmy Czarnych, raniły Golców. Kilku ludzi upadło bez czucia. Inni osłaniali sobie głowy ramionami. Suche zgarnęły trafionych na wozy z ciałami. Powoli wszystko wracało do normy. Czarne przysłoniły stanowiska artyleryjskie maskującą darnią. O epizodzie zapomniano. Adams schylił się i podniósł pióro: było z cieniuśkiej blaszki, rozchodzącej się w dziesiątki pasemek stosiny.

„Lepiej tutaj nie mieć tego przy sobie”, pomyślał i odrzucił złote pióro do błota.

111.

Nagle zaroiło się od Czarnych. Natychmiast zainteresowali się oboma zwiadowcami. Niektórzy wskazywali sobie ich palcami. Biegli w ich kierunku. Twardo odpychali z drogi gołych ludzi, robiąc sobie i następnym miejsce. Zbliżały się całe grupy Czarnych. Nadbiegali dwójkami, potem czwórkami, na ogół uzbrojeni w ostre piki, kołysali się w charakterystycznym, kaczkowatym chodzie. To nie było luźne stado czy horda, jak to zwykle u Czarnych, lecz regularne oddziały.

Pachom oprzytomniał pierwszy.

– Engilu! Chodu! – rzucił. – Zaraz tu będą ze dwie sotnie Czarnych!

Adams tkwił w miejscu jak zaczarowany. Z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w przerażającą rzeczywistość po drugiej stronie muru z płomieni.

– Sykenu…? – odezwał się, jakby wyrwany z koszmarnego snu. Nie mógł uwolnić się od wizji.

– Ruszże się! Ratuj życie, człowieku! – Pachom mocno szarpnął go za ramię.

Adams wreszcie rzucił się do ucieczki. Pośpieszył za Pachomem. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było dostanie się na tamtą stronę płomienia. „Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem?”, tłukło się pod czaszką. „Dotykając płomienia, przełamałem granicę żywiołów. Nie zareagowali na Sykenu – miarkę przepełniło, kiedy naruszyłem te ognie”.

Biegiem – byle dalej od sięgających pod zenit płomieni. Oddalał się prosto w ciemność. Zaraz zgubił Pachoma, kogoś w ciemności potrącił, o kogoś innego się potknął. Za sobą słyszał gwar wielu głosów. Obijał się o idących z naprzeciwka. Wpadł na kolumnę Golców. Jak na parkan ze stalowych prętów, nadział się na jakiegoś Trupistwora. Zatrzymał się. Trzeba ominąć tę grupę. Oczy już przywykły do ciemności. W oddali, na horyzoncie, dostrzegł ognik Latarni. Odetchnął.

Wreszcie grupa idących z naprzeciwka przerzedziła się, a zaraz potem znikła. Wzrok ma niezwykłe możliwości przystosowania się do mroku: po paru minutach dostrzegał już zarys mijającego go olbrzyma – to busierec, zaraz za nim drugi. Obok niego szła postać jego wzrostu. Sięgnął w jej stronę, natrafiając w ciemności na szorstkie futro i wystający pośladek. Gabera odszukała w ciemności jego dłoń. Prowadzony przez czarną bestię, podążał ku majaczącej w ciemnościach Latarni.

Nauczył się iść w mroku. Odkrył, że nigdy ciemność nie jest pełna: albo kruszy ją ognik Latarni, albo zielonkawa poświata chmury. Należy tylko uważnie obserwować. Choćby niewielkie rozjaśnienie wystarczało, aby iść, nie tracąc równowagi; gdy zaczął unosić wyżej stopy, przestał się potykać.

Trzymania za rękę idących gaber unikał, gdyż po Złotej Czarne samice napawały go szczególną odrazą. Ponownego spotkania ze Złotą obawiał się nawet bardziej: Co powiedziałby dziwnej, szalonej, zakochanej istocie? Czym było jej uczucie? Czy pierwszy spotkany mężczyzna wywiera na niej niezatarte piętno? A potem już żaden następny? Jeśli tak, to stała się bardziej jego kobietą, niż mogłaby się nią stać którakolwiek prawdziwa kobieta. Czego dowiedziałby się od niej? Czy mógłby oprzeć się jej słowom, urokowi jej ciała? A gdyby okazało się, że jest ona kimś więcej niż tylko półludzkim, półrozumnym stworem, miotanym żądzami okrutnym poganiaczem ludzi, którzy zrezygnowali z nadziei? Czy wtedy miałby siłę jeszcze raz odtrącić delikatną dłoń, miękko wsuwającą się pod jego ramię? Jasne, że takie wędrowanie oznaczałoby więcej niż tylko wspólny marsz…

Wspomnienie gibkiej, złocistej sylwetki o gładkim futrze niemal iskrzącym elektrycznością, dziewczęcej twarzy otoczonej złotymi włosami i lekko skośnych, niebieskich oczu nieustannie powracało. Obraz garnituru białych zębów i długich kłów rozpłynął się jakoś w niepamięci.

Hałas pogoni był ledwie słyszalny. Dawno go wyprzedzili. Zdążyli się już wysforować do przodu. Zgubili go w ciemności. Nie stanowili już zagrożenia. Właściwie przywykł do ich obecności. Słyszał gwar w oddali i równy marszowy krok już przynajmniej od trzech miniętych Latarń Umarłych.

Wyczuł charakterystyczny mdły, słodkawy zapach. W ciemności zamajaczył niewyraźny zarys czyjejś sylwetki: wzrost gabery, tylko ten obcy, mdlący, słaby zapach.

– Melduję się, dowódco – powiedział.

– W porządku, Engilu. Ja was też zauważyłem. Śmierdzicie na kilometr.

– Znaleźliśmy się za pogonią.

– Minęli nas w ciemnościach. Przechodzili tuż koło mnie. Szli czwórkami. Kolumna samych busierców. Trzymetrowe giganty. Wszystkie z włóczniami albo z łukami. Gabery dreptały za nimi, niosąc zapasowe strzały – powiedział Pachom. – Całe towarzystwo przebiegło koło mnie bardzo zaaferowane. Jeśli dobrze zgaduję, Drubbaal będzie miał z nimi sporo roboty.

Od jakiegoś czasu Adamsa nie opuszczała obawa. Złośliwość Sykenu tylko ją umocniła.

– Te ciemności są jakby rzadsze, Sykenu – powiedział. – Potrafię nad samym horyzontem zauważyć świecącą chmurę. Na godzinę, zanim znajdzie się nad naszymi głowami.

– Też je widzę. Coraz trudniej mi wytrzymać zapach Golców. Jest wstrętny, słodkawy.

– Ja staram się ich unikać. Czarne pachną normalnie, chociaż intensywnie.

Żaden nie wspomniał o smrodzie drugiego.

– Na samą myśl o Złotej jaja puchną mi z bólu – powiedział Sykenu.

– Ze mną jest podobnie. Stale myślę o niej.

– Bardzo bym chciał spotkać swoją Złotą. Nawet bardziej niż kobietę. To nie jest dobrze, Engilu.

– Co? Że zgubiliśmy pogoń?

– Oni mogli przestać nas gonić z innego powodu.

– Jakiego?

– Próbowałeś przesunąć skórę, w której siedzisz?

– Przesunąć?

– No, tak… Choćby po przegubie dłoni.

– Nie.

– To spróbuj.

Adams uchwycił w garść futro na przegubie lewej dłoni. Drasnął się swoimi szablastymi pazurami. Schwycił fałd skóry i mocno pociągnął – trzymała się jak przylepiona. Każdą próbę jej przesunięcia okupował bólem. Jakby szarpał swoją własną skórę.

– Już widzisz?

– Tak. Chyba przyrosła. – Adamsowi zimny pot spłynął po karku.

– Właśnie. Moja też. Myślę, że to dlatego wyostrzył się mój wzrok i węch. Engilu, staliśmy się Czarnymi, i dlatego oni nas przestali gonić – głos Sykenu drżał.