„Nadal czuję, że mam na twarzy czaszkę Gaberci”, pomyślał Adams. „Nadal czuję szatę i zbroję”.
– Nie, Sykenu – powiedział. – My dopiero stajemy się nimi. Jeszcze czuję na sobie zbroję i hełm.
– Ze mną może być gorzej.
– Czarnego nie można zabić po tej stronie Mrocznej Przełęczy. Widocznie po jakimś czasie nawet jego skóra ożywa.
– Było błędem ich wdzianie.
– Niewdzianie byłoby błędem jeszcze większym.
– Widzisz jakieś wyjście?
– Jak najszybciej stąd odejść. Jak najszybciej na drugą stronę grani. Może skóry dadzą się jeszcze ściągnąć.
– Musimy dotrzeć do światła. Dopiero tam są ścieżki prowadzące na wybrzeże.
– Tak – powiedział po namyśle Adams. – Tu może w ogóle nie być gór. Przecież zatrzymałyby świecące chmury. W rejonie Mehz Khinnom cała wilgoć kondensuje na zboczach.
– Gór nie ma, to i morze dawno mogło się skończyć.
112.
Wreszcie osiągnęli obszar półmroku. Szli niewyobrażalnie długo, a niebo nie ciemniało, znacząc różnicę między dniem a nocą, jednak nie głód im dokuczał, a tylko nieznośne znużenie. Dowódca niecierpliwił się, chcąc uprzedzić postępy swojej przemiany.
– Nie chcę zostać włochatym stworem – powiedział, skubiąc czarne kudły.
– Obaj ścigamy się z czasem, Sykenu.
– Dlaczego ty przemieniasz się wolniej?
– Wdziałem kolczugę pod futro. Ty też?
– Nie. Założyłem skórzany kubrak nabijany ćwiekami i takież spodnie. Myślałem, że ty nie wytrzymasz w kolczudze tak długo, a kubrak równie „dobrze zabezpieczy przed ich pazurami.
– Z czyjej skóry ten kubrak, Sykenu?
– Jasne, że z Czarnego. W obozie najwięcej takiego materiału, mimo że trudny do wyprawienia.
– Sam sobie odpowiedziałeś. Obie skóry ożywają. Możliwe, że już się połączyły.
– Coś ty taki mądry, Engilu?! – wybuchnął decymus. - Skąd ty to wszystko wiesz?! Kto cię przysłał do Krum?
– Sam przyszedłem.
– Może Czarne cię wysłały, skoro tak im się podobasz?
– Złotej, nie Czarnym.
– Ee… Ty i tak nie powiesz. – Sykenu zaczął energicznie się drapać. Pazurami orał skórę. – Nie mogę wytrzymać tego swędzenia.
– Ja też ciągle drapię się po rękach.
Naprzeciw nich szedł Golec, zgarbiony tłuścioch na krótkich, krzywych nogach. Pachom podbiegł kilkoma susami i mocnym ciosem pięści skosił go na ziemię. Zanim Adams zdążył go powstrzymać, poprawił leżącemu kopniakiem.
– Jeszcze to cuchnące ścierwo! – warknął Sykenu. – Aż mnie mdli od tego smrodu!
– Zostaw go, Sykenu. – Adams odciągnął rozjuszonego oficera od ofiary.
Golec niezdarnie zbierał się z ziemi. Pluł czerwoną śliną. Dłonią sprawdzał, czy nie stracił zęba.
– Popatrz, co mi odpada – powiedział Sykenu i zaczął usuwać z cyców gabery resztki skóry. Łuszczyła się i schodziła bez bólu.
– Moje same odpadły już wcześniej. Straciłem sprzęt, który w nich schowałem. Z początku pomyślałem, że to Ebener spartaczył robotę, ale to skóra rozpoznała płeć i sama się dostosowała.
– Co tam schowałeś?
– Drobiazgi: nici do szycia, ignitor, hubkę.
– Aleś ty praktyczny. Znowu widać tę twoją cholerną wyższość – powiedział ze złością Pachom. – Pamiętam, jak mocowałeś sobie żuchwę, żeby hełm z czaszki gabery zasłaniał całą twarz. Wszyscy obserwowali z podziwem. Niezwykły niewolnik. Nawet córki gospodarskiej nie chce…
Adams zmilczał uwagę, że właśnie dzięki żuchwie futro jeszcze nie przywarło do twarzy, bo kość gabery wydaje się nadal martwa.
– A ja już nie mogę ruszać szczęką, żeby to czarne świństwo nie poruszało się z nią. Ale nie martw się: obaj skończymy jako czarne potwory, aż nas w końcu rozwalą chłopaki z legionu. – Dalej z pasją szarpał czarne kudły.
– Co się z tobą dzieje, decymusie? - powiedział Adams. – Ta skóra przyrasta do ciała i do duszy. Zatrzymaj się.
– Zaraza. Zaraz to zedrę z siebie! Zedrę do końca!
– Jeśli wolisz być martwy, niż żyć jako Czarny, to zdzieraj. Właśnie z naprzeciwka idą dwa okazałe busierce. Rozerwą cię na mniejsze kawałki niż ty swoje cyce.
– Tyle tylko radzisz, Mądry Niewolniku? – Pachom był już spokojniejszy. Przestał się miotać.
– Wśród Czarnych nie ma niewolników.
– A to skąd wiesz?
– Jeden Golec mi mówił. Chociaż to marna pociecha.
113.
W jasnym świetle dnia płaskowyż wyglądał gościnnie i znajomo. Adams dostrzegł coś błyszczącego wśród want i podszedł. Między kamieniami leżał piękny petrynał Krippela. Adams obejrzał broń – nie zauważył uszkodzeń. Obok walał się rozpruty worek z dobytkiem legionisty.
– Weź też ładownicę. – Oficer podał mu skórzane puzderko. – Wysuszysz, będzie działać.
Adams zabrał inkrustowaną kuszę i siedem bełtów oraz gladius i graniasty sztylet. Reszta wyposażenia nie zainteresowała żadnego z nich. Odzyskany po Stronie Trupa należał do znalazcy.
„Ależ facet dbał o piękny sprzęt”. Adams obejrzał wysmakowane proporcje gladiusa zakończonego dużą, dyskowatą głownią, pełniącą funkcję skutecznej przeciwwagi. „Za coś takiego musiał zapłacić jak za dwa zwyczajne pałasze”. Schował gladius do pochwy.
Rozglądali się bacznie. Usiłował wypatrzeć niewybitne wcięcie Mrocznej Przełęczy. To było za trudne dla niego: każde mijane siodło w grani brał za właściwe. Sykenu prostował, opisywał elementy topografii, po których można je rozpoznać, żywo gestykulował.
Obaj nie mieli wątpliwości, że są już blisko celu, że obóz jest najwyżej o dzień drogi. Humor poprawił im się wraz z powrotem nadziei.
– Pierwszą rzeczą, jaką zrobię po naszej stronie, będzie zdarcie tych cholernych kudłów – powiedział Sykenu. – Czuję, że ich cebulki wysysają człowieczeństwo z mojej skóry i przerabiają je w rosnący kudeł. Z każdym momentem coraz we mnie mniej człowieka, a coraz więcej bestii.
– Tam skóra powinna obumrzeć. Nie trzeba jej będzie niszczyć. Może jeszcze kto ją kupi…
Sykenu zachichotał złośliwie.
Na Mrocznej Przełęczy nie było posterunku. Ostrożnie przeszli na Stronę Ludzi. Sykenu szeroko jak kaczka stawiał stopy na grubym piargu, zupełnie jakby jego kolana przetworzyły się i tylko chwila, a zaczną się zginać do przodu. Nie była to jednak prawda: kulał, ponieważ podeszwy jego trzewików były zbyt cienkie.
Zatrzymali się w zwężeniu żlebu. Słońce już zaszło. Od dołu podchodziła gęsta mgła. Nie chcieli tej nocy szukać w skałach odejścia ścieżki w stronę obozu. Utłuc się przypadkiem na samym końcu tak trudnej wyprawy?
Adams zwinął się w kłębek na płaskiej wancie z kraju żlebu. Sykenu poszedł w jego ślady. Było zbyt ciemno, żeby bezpiecznie uwolnić się od półprzyrośniętej skóry, i zbyt zimno, żeby się nią potem nie przykryć. Sykenu cicho charczał przez sen, czasami przeradzało się to w warczenie, to znów w cichy skowyt. Adams z przerażeniem słuchał tych odgłosów. Mimo zmęczenia nie mógł długo usnąć. Był głodny i obolały, dokuczały mu liczne otarcia skóry, z których dotąd nie zdawał sobie sprawy.
Ledwie blady świt zagościł na niebie, Adams zerwał się na równe nogi. Sykenu chrapał w najlepsze, co chwila szarpiąc się gwałtownie przez sen. Mgła już opadła, ale dokuczał przenikliwy ziąb.
Adams zaczął od pazurów: najpierw odchylił futro. W miejscach, gdzie je kiedyś przytroczył, odeszło. Następnie spróbował lekko zsunąć taśmy, którymi były przypasane szpony. Nie ustępowały. Ich zwoje dały się przeciąć ostrą krawędzią szponu i usunąć do reszty, jednak pazury zostały: zrosły się z paznokciami Adamsa. Sięgały do końca członu palca, chociaż tam nie przyrosły do skóry. Łączyły się z jego ciałem tylko na powierzchni paznokci. Usunąć je można było, dopiero zrywając wszystkie paznokcie. Jedynie palce wskazujące miał wolne od ostrych szabli.
Strach narastał. Zabrał się do ściągania skóry. Wiedział, że nie będzie łatwo. Przyrośnięcie pazurów nastąpiło niezauważalnie. Futro było rozcięte między cycami, szpara zaciągnięta haftkami. Zdążyły zarosnąć skórą w jednolite grudki. Pazurem odciął jedną po drugiej. Spróbował rozsunąć skórę – nie dało się.
„Czyżbym przeistoczył się już zupełnie w potwora?”, pomyślał. Po karku przebiegł mu dreszcz strachu.
Jednak nie: prawdopodobnie futro złączyło się tylko z kolczugą; poruszając ramionami, mógł się przesuwać pod odzieżą.
Cięciem wokół bioder rozdzielił futro na dwie części. Przylegało do kolczugi – rozcinał je równo z jej dolną krawędzią. Najgorzej było z rękami, kolczuga nie sięgała rękawic, na przegubach futro nie dawało się przesuwać. Niepewna była też okolica głowy i szyi. Grzbiet, piersi i brzuch powinny zostać ochronione przez stalowe kółka.
Drugie cięcie poprowadził wokół głowy, na granicy, gdzie kolcza firanka hełmu stykała się z kolczugą. Skóra ożywała płatami, gdyż cięcia z dala od miejsc, gdzie przyrosła, nie powodowały ani bólu, ani krwawienia.
Cieszyło, że nienawistna powłoka jeszcze nie całkiem przyrosła do ciała. Okrężnym cięciem pazura pociągnął wzdłuż krawędzi rękawów kolczugi.
Sykenu spał w najlepsze; głośno chrapał, ciągle zwinięty w kłębek. Powoli robiło się cieplej.
Adams ostrożnie zsunął hełm z głowy – nos zawadzał. Skończyło się na paru drobnych zadrapaniach i wyrwaniu garści przyklejonych włosów. „Mogło być gorzej”, pomyślał.
Wyściółka hełmu została już pochłonięta przez narastającą kość. Obecnie kość zalewała kędziory czupryny Adamsa, stąd ich wyrywanie. Twardy hełm nie dałby ochrony w razie uderzenia w głowę: przeniósłby tę siłę bez zmniejszenia, może nawet któraś z kostnych wypustek uszkodziłaby skórę. Adams utrącił końcem noża co dłuższe z nich, a ich ostre krawędzie przytępił.
Mozolnie ściągnął kolczugę złączoną z futrem. Tylko na prawym boku, gdzie w kolczudze była niezałatana dziura, skóra Gaberci, zdołała zakorzenić się w skórze Adamsa. Oddzielił ją nożem, pozostawiając owalne, włochate znamię.