– Ani trochę. Wiedziałem, że jestem szybszy niż kusznicy. Adams uśmiechnął się znad pucharu.
– Trudno w to uwierzyć – powiedział.
– Nadal mam wyostrzone zmysły, Engilu. Jeszcze teraz czuję tu zapach krwi Drubbaala.
Adams wzdrygnął się, on sam nie był w stanie wyczuć niczego.
– Nie przeszkadza mi to. – Sykenu wzruszył ramionami. – Po prostu niedokładnie zmyto podłogę.
Adams spojrzał na niego zdziwiony.
– Nie czuję żalu ani nienawiści. Ja tylko walczyłem o życie – wyjaśnił Sykenu. – O twoje też.
– Zaskoczyłeś mnie swoją… – ugryzł się w język, chcąc powiedzieć „nieludzką” -…niewiarygodną sprawnością. Muszę się przyzwyczaić.
– Tak, tak, Krawiec. Nadal jestem szybki i silny – powiedział Sykenu. – Zamierzam to wykorzystać.
Drubbaala pochowano cichcem, pod osłoną nocy. Ciało zaszyte w prześcieradło pretorianie wynieśli na zachód, wysoko na grzbiet, na mylną płaśń, daleko poza miejscem zwyczajowego pochówku poległych żołnierzy. W ustronnym zakątku opuścili je do szczeliny między wantami i starannie obłożyli kamieniami. Nad mogiłą nie wzniesiono zwyczajowego kopca z kamieni. Ponieważ noc była wyjątkowo ciemna, potem nie byli w stanie wskazać miejsca pochówku sotnika. Doszli bowiem wtedy aż do mylnej płaśni, gdzie grań spłaszcza się i rozszerza w rumowisko luźnych want.
Rozsierdzony Sykenu twierdził, że mogli w ciemności zajść na Stronę Trupa. Uwaga ta, rzucona na wieczornej naradzie, zmroziła decymusów. Drubbaal, mimo swych wad, był wybitnym dowódcą i skazywanie go na Wiatr Noży było rzeczą niegodną.
Nieoczekiwanie mało mówiono o śmierci Drubbaala. Od wysłania zwiadu ku Płomienistym Wrotom szczęście jakby odwróciło się od niego, ponosił ciężkie straty. Większość wypraw kończyła się sromotną ucieczką w bramy fortu. Jeszcze zanim nadeszła grupa Czarnych prawdopodobnie ścigająca Adamsa i Sykenu, bestie zhardziały – nie wahały się gonić legionistów aż pod mury. Jakby nauczyły się zgadywać, kiedy zwiadowi kończy się zapas naboi i bełtów do kusz. Wtedy bowiem atakowały nieustępliwie po Stronie Ludzi. Mając przewagę liczebną, nie bały się pałaszy i włóczni.
Aby skompensować straty w korpusach liniowych, Drubbaal przesunął pretorianów do służby na Linii, jednak w utarczkach z przeciwnikiem stracił dwa ich korpusy, które uzupełnił jednym, pośpiesznie skleconym. Nowy korpus nie zdążył jeszcze się zgrać, a już sotnik posłał ich na Linię.
Pamiętano ostatni, najgorszy okres Drubbaala. Mówiono, że Drubbaal ma dosyć walki i pragnie osiąść w Krum, poślubiając swoją piękną narzeczoną. Choruje przy tym z zazdrości i chce koniecznie zabić Krawca; dlatego celowo wysyła dalekie zwiady. Myśl o zemście tak go opętała, że przestał dbać o życie żołnierzy i niepotrzebnie ich gubi.
Może dlatego bez żalu pożegnano legendarnego bohatera walk i nie roztrząsano drobiazgowo przyczyn jego śmierci. Wśród żołnierzy na ogół powtarzano, że to decymusi zamordowali Drubbaala, by przerwać bezmyślną rzeź. Inni twierdzili, że Młody w czasie zwiadu dotarł do kwatery Czarnych za Płomienistymi Wrotami i dowiedział się tam, że Drubbaal zdradził i przeszedł na stronę bestii. Po powrocie Młody przekazał ten meldunek oficerom, którzy skazali zdrajcę na śmierć i wyrok na nim wykonali w jego własnej kwaterze. Obie wersje nie budziły zamętu wśród żołnierzy.
Większe zainteresowanie wzbudzała osoba nowego sotnika. Jego wygląd, wprawdzie potworny, jednak wystarczająco różnił się od Czarnych, aby nadal mówiono na dowódcę „Młody”. Raczej mu współczuto, a transformacja, której uległ, budziła lęk lub przerażenie. Hjalmir jednak wyczytał już wcześniej w archiwach Krum, a teraz to szeroko rozpowiedziano, że taka przemiana jest czymś normalnym u wracających z dalekich zwiadów. Dawniej, póki takich zwiadów nie zaprzestano, zmienionych żołnierzy nazywano Spalone Szczury, a samą przemianę Ukąszeniem Ogni albo Ukąszeniem Płomienistych Wrót. Zdarzało się, że Spalone Szczury stanowiły dziesięć procent stanu osobowego na Linii. Legioniści zaczęli zabobonnie obawiać się przechodzenia na Stronę Trupa, chociaż przemianą w dziwaczną istotę groziły tylko dalekie zwiady.
Tymczasem sytuacja na froncie zmieniła się radykalnie. Sykenu bez wytchnienia prowadził zwiad za zwiadem, wyprawę za wyprawą. Wiódł z sobą zaledwie po jednym, rzadziej dwa korpusy. Resztę żołnierzy trzymał jako odwód w forcie, na który przyjęła się nazwa: „Wentzel” – na pamiątkę żołnierza, który poszedł w ogień za swoim dowódcą.
Zaprzestano zwiadów prowadzonych przez dziesiętników. Jednak nikt nie narzekał, ponieważ Sykenu wprowadził rotację oddziałów liniowych. Rzadko zdarzała się wyprawa, z której sotnik wracał z pustymi rękami. Golców zgarniał osobiście, własnoręcznie wyciągając z grupy wybrane osoby. Widząc to, inne Czarne nie protestowały. Reszta oddziału zwykle czekała na przełęczy. Dowódca szczodrze dzielił się brańcami z innymi żołnierzami.
Hjalmir twierdził; że taka praktyka zdemoralizuje żołnierzy. Wtórował mu Reutel, narzekający na spadek karności wśród pretorian. Ale póki zdobyczy było pod dostatkiem, a każdy simpel miał przynajmniej jedną, a zwykle więcej zdobycznych skór, nikt inny nie przejmował się konsekwencjami taktyki Sykenu.
Od dawna nie zabito tylu Czarnych, a nikt nie pamiętał, żeby tak nachalnie i bezmyślnie pchały się na Stronę Ludzi. Wraz z nimi przechodziły ruchliwe i dożarte Stwory Ciemności. Na pewien czas stały się one prawdziwym utrapieniem legionistów. Okazało się jednak, że wściekle agresywne Stwory Ciemności da się łatwo ustrzelić z kuszy. Ich skóry, wprawdzie mniejsze, zwykle były trwalsze niż skóry dorosłych. Rozkładały się wolniej, przez co łatwiej je było wyprawić. Ceniono je dla delikatnego, jedwabistego futra.
Sykenu brańców przekazywał oddziałowi. Rzadko zostawiał dla siebie jednego lub dwóch – z reguły posyłał ich ojcu. Wiedział, co robi, kupując sobie żołnierzy. Legioniści w każdej chwili mogli przestać akceptować takiego dowódcę, który nie potrafi ściągnąć z siebie czarnej skóry. Póki odnosi sukcesy, wszystko jest dobrze; gdy nadejdą klęski, sytuacja odwróci się natychmiast. Na razie nie szemrali, a bajecznie przetworzona historia zamordowania Drubbaala budziła małe zainteresowanie.
Zwykle Czarne brały Sykenu za swego. Gabery same przychodziły łasić się i tulić. Najpierw wydawało mu się to perwersyjne, potem przyzwyczaił się i polubił takie zaloty. Sam zaczął uganiać się za co zgrabniejszymi Czarnymi. Podszczypywał je i obłapiał. Mówił Adamsowi, że niezwykle bawi go to zajęcie, a szczególnie ucieszne piski gaber. Podobno nauczył się bezbłędnie rozpoznawać, w której kiełkuje szczeniak, a która staje się „mokra” po jego zaczepkach. Unikał tych „zasianych”. Używał swoich własnych określeń do opisywania Czarnych. Uważał, że dzięki ludzkiej ogładzie bardziej podoba się gaberom, mimo że nie dorównuje wyglądem ani siłą żadnemu busiercowi. Wiele opowiadał swoim zaufanym, do których oprócz Adamsa zaliczał chirurga, Reutela i starego Quirinu. Hjalmir starannie notował te opowieści.
Dziwaczne afekty do gaber nie przeszkadzały mu prowadzić bezlitosnej eksterminacji tych stworów. Wkrótce sława wojenna Młodego przyćmiła dawne wyczyny Drubbaala. Tym bardziej że straty były niewielkie: tylko dwóch lekko poturbowanych żołnierzy.
Zdarzało się, że Czarne próbowały powstrzymywać uprowadzanie Golców. Robiły to bez przekonania, zwiedzione wyglądem sotnika. Na ogół tłumaczyły mu, że pomylił drogę. Sykenu ściągał je przez Linię na stronę Krum. Tu on sam lub jego oddział rozprawiał się z nimi bez litości. Sotnik zalecał brać ze sobą dużo broni. Lubował się w niezwykle kosztownej, ale skutecznej broni palnej. Przynajmniej na co trzeci zwiad zabierano samopały. Korpuśny miał przygotowane aż po cztery naboje na akcję, simple po dwa.
O ile z gaberami rozprawiano się jedną celną kulą, to do busierców Sykenu zalecał strzelać siekańcami albo grubym śrutem. Miał w tym sporo racji: Pojedyncze kule zwykle nie powalały busierców, które nawet celnie trafione i zranione, potrafiły rozszarpać niefortunnego strzelca. Znajdowały go, idąc po zapachu spalonego prochu. Nawet trafienie w czaszkę mogło okazać się nieskuteczne, jeśli nie poszło z boku w skroń. Na ogół kula z obrzyna nie przebijała grubych kości czaszki, a często grzęzła już w rogowej skorupie na czole samca. Rzadko zdarzał się okaz, który właśnie zrzucił rogi.
Natomiast siekańce wywalały w busiercu dziurę wielkości głowy mężczyzny; wtedy stwór gubił wnętrzności i wykrwawiał się, zanim dopadł strzelającego.
Nawet bełty odnosiły lepszy skutek niż pojedyncza kula: wprawdzie trzeba było pięciu do siedmiu trafień, aby powalić samca, ale głęboko wbite ostrze było bardzo bolesne, każdy ruch ofiary wywoływał dodatkowe zranienie, odwracając jego uwagę. Nadto strzał z kuszy nie zdradzał ukrycia legionisty.
Adams odkrył, że petrynał przerobiono na broń lontową, dobudowując dodatkowy kurek. Oba kurki działały sprawnie, chociaż sprężyna hubczastego, wzięta pewnie od jakiegoś innego zamka skałkowego, była zbyt twarda.
Zagadnięty o skałkówki, Hjalmir odpowiedział:
– Przestaliśmy używać takiej broni, bo jak przyjdzie na nią czas, to skałkówka nie odpali.
Adams zrobił tak zdumioną minę, że Hjalmir wzruszył ramionami.
– Nie potrafię tego wyjaśnić, ale czasem i przez miesiąc każda z nich milczy. Iskry krzemień nie skrzesze, a nawet jeśli, to skra poleci gdzieś, omijając podsypkę. A lontem zawsze odpalisz.
Petrynał okazał się tyleż piękny, co niepraktyczny. Wprawdzie dzięki krótkiej lufie można go było nosić w olstrze, jednak dziwaczny kształt kolby utrudniał celowanie. Adams załadował broń jednym z trzech posiadanych nabojów, zmierzył z ręki i ściągnął spust. Rozległ się huk, a kula zarykoszetowała po głazach. Chirurgowi powiedział, że odpalił przyciskowym, jednak odwiódł kurek skałkówki. Jeszcze dźwięczały w uszach uwagi Sykenu na temat wywyższania się niewolnika legionowego.