Выбрать главу

Adams skinął głową z uśmiechem. Sotnik wydzielał charakterystyczny ostry, kwaśny odór. „Pot Czarnego. Z rana tak nie cuchnął. Umęczył się tym marszem”.

– Jakieś nowe objawy? – rzucił Adams, oglądając futro Sykenu.

– Zwyczajne. Rano garść kudłów została na prześcieradle.

– Jasne.

Adams przystąpił do opatrywania nowych i starszych otarć. Młody topił pomruk w kielichu wina, kiedy Adams zbyt mocno wcierał alkohol w otwarte rany.

– Stąd wychodzą kudły? – rzucił Adams, dotykając wacikiem placków na piersi sotnika. Tworzyły się na nich płaskie narośla, coraz wyraźniej przypominające rysy twarzy. Nie potrafiły jeszcze robić min, pod naciskiem tylko krzywiły się i odkształcały.

– To swędzi? – Mocniej przycisnął jedną z narośli.

– Jak cholera. Nie muszę przechodzić przez Linię.

– Widział to Hjalmir?

– Rano.

– Masz więcej takich narośli?

– Hjalmir twierdzi, że formują się na pośladkach, na kolanach i na łokciach. Poza nimi jest jeszcze kilka innych w różnych miejscach.

– Co o tym sądzi?

– Mówi, że powstają twarze lustrzane. Co drugi Czarny ma coś takiego, dlaczego ja miałbym być wyjątkiem…?

– To są twarze rzekome lub paradoksalne. – Adams przetarł wacikiem nasyconym alkoholem jedną z takich twarzy. Sykenu nabrał głęboko powietrza. Skóra w tym miejscu była wrażliwa i bolesna.

– A co z tobą, Krawiec? Starannie zawijasz wszystkie ukąszone miejsca. Chcesz je ukryć?

– Wydzielina z nich kapie. Skóra obumiera, odpada. Lepiej to ukryć, bo wygląda wstrętnie.

– Może masz szansę wrócić, skoro ciało to odrzuca. Na mnie przyjęło się świetnie i rośnie na schwał. Będzie ze mnie okazały busierec.

– Podobno spróbowałeś z gaberami na płaskowyżu.

– Nie na płaskowyżu. Po naszej stronie.

– Opierały się?

– Ani razu. Tylko kijem sprawdzałem, czy nie ma szczeniaka.

– Podobno potrafisz poznać, czy która jest zasiana.

– Zgadza się. Ale na wszelki wypadek lepiej sprawdzić.

– Kaleczyłeś je?

– Gdzie tam. One już wiedzą, że je sprawdzam. Nie protestują, tylko czekają.

– Zdarzało ci się to więcej razy?

– Więcej razy? Engilu! Toż prawie co zwiad jakaś mi przypada do gustu…

Adams spojrzał na niego. „Według relacji Kazigrot umarł po tygodniu albo po dwóch”, pomyślał.

– Od kiedy z nimi próbujesz?

Sykenu spojrzał na belki stropu.

– Parę dni po tym, jak wziąłem ciebie za felczera. Parę razy jeszcze się powstrzymałem, ale potem już nie dałem rady.

„To zbyt długi okres”, myślał Adams. „Jeśli zakażają bakterie gnilne, jakoś tolerowane przez organizm Czarnego, to Sykenu został na nie uodporniony. Jego przemiana ma też dobre strony”.

Sykenu wziął milczenie Adamsa za niedowierzanie. Skrzywił pysk w uśmiechu.

– No tak, Engilu. I zawsze mi nie dość moich czarnych dziewczyn. Ile by ich było…

– Potem je zabijasz?

–  Gdzie tam. Zabijam tylko brzydule.

– To co robisz ze swoimi dziewczynami?

– Odprowadzam za Linię. Każdą pannę, która mi da.

„On może być dla nas groźny. Jeśli przypadkiem kogo draśnie pazurem, jak Caliela dwa dni temu…”, pomyślał Adams. „Jeśli pijemy z tych samych naczyń…”

– Chyba się im spodobałem – powiedział Sykenu. – Zresztą wszystkie Czarne do mnie lgną. Tylko Złota się na mnie nie poznała…

A jeśli urodzą się potem dzieci…? A jeśli Czarne są z nami spokrewnione bliżej, niż się na pozór wydaje?”, myślał Adams. „Jeśli mogą się zmieszać geny ludzkie i geny Czarnej? Urodzi się wtedy mieszaniec, może taka istota jak Złota Gabera?”

– No, nie chmurz się, Krawiec – powiedział wesoło Sykenu. – Przecież nie jestem zazdrosny o tę jedną. Mam ich dziesiątki. Zresztą gdyby Złota mnie pierwszego spotkała, byłoby dokładnie na odwrót.

„Skoro do Cayleii wchodziło się, łamiąc geometrię przestrzeni, to może na płaskowyżu są jakieś zawirowania upływu czasu? Skąd niby rozkawałkowani Golcy tak szybko znowu pojawiają się zdrowi i cali, ponownie przemierzając drogę ku Płomienistym Wrotom?

Może Złota była córką Sykenu? Czyżby wiedziała, że jest jej ojcem i dlatego bratanica Adali unikała go, a lgnęła do mnie? Właściwie można by dopatrzeć się w niej podobieństwa… Nie do niego, ale do Adali właśnie”.

– Nie jestem dziś w formie, Sykenu – Adams usprawiedliwił swój namysł. – Gorączkuję.

Dowódca skinął pucharem, pozwalając mu wyjść. Akurat Hjalmir kroił Stwora Ciemności na kamieniu sekcyjnym. Chirurg wprawnie oskórował upolowaną bestię, a teraz przyglądał się wnętrznościom. Zerkał, dziwował się, coś nacinał nożem, odchylał fałdy tkanki, znowu zerkał. Co chwilę notował na karcie ziarnistego papieru. Obok tekstu widniały już dwa nieudaczne szkice.

– Dawno nie pomagałeś mi przy sekcji.

– Zdążyłem przekazać ci już wszystko, co wiedziałem z medycyny. Obawiam się zakażenia moich ran.

– Niby tak – burknął do siebie chirurg. – Ale ty wolisz wojaczkę.

– Pachom akurat kiedyś stwierdził, że wojaczka mnie nie bawi.

Hjalmir wskazał skalpelem na krojoną bestię.

– Pierwszy raz tnę coś takiego.

Adams podszedł bliżej. Na pozór nic szczególnego nie było w wyglądzie oskórowanego stwora: pasma mięśni, trochę widocznych błon i ścięgien. Może tułów zbyt wzdęty.

– Tutaj. – Hjalmir rozchylił nożem cięcie na grzbiecie, ukazując widoczny spod mięśni inny układ tkanki: segment za segmentem. – Jakiś pasożyt czy co…?

– Nie jest zrośnięte z resztą?

Hjalmir chwilę pracował nożem sekcyjnym.

– Wyodrębnia się kilkanaście segmentów, jakby owadziego albo homarzego odwłoku, ale i dołem, i górą jest przyrośnięte do jego ciała. O, tutaj od góry wrasta wprost w kręgosłup…

– Wiem, co to jest.

„Znowu będzie się wymądrzał”, chirurg spojrzał niechętnie, nadal trzymając w ręku skalpel.

– On wkrótce miał przejść przemianę. Może dlatego dał się upolować. Zwykle Stwory Ciemności są bardzo ruchliwe.

– Przemianę w co?

– W robaczego węża. Głowa zostaje od stwora, wyschnięta skóra pęka, a spod niej wychodzi długie, wężowe ciało, podzielone na segmenty pokryte pancerzem.

– Stwór Ciemności przekształca się w Czarnego.

– Nie każdy. Na płaskowyżu widziałem przemianę w robaczego węża.

Hjalmir podłubał w rozciętym korpusie.

– Segmenty pancerza jeszcze nie stwardniały – powiedział. – Miał jeszcze trochę do przemiany. Reszta ciała funkcjonowała w miarę normalnie.

– Tamten na płaskowyżu bardzo cierpiał. Potem jednak poczołgał się o własnych siłach.

Hjalmir wziął się do notowania. Kiedy skończył, kazał właścicielowi skóry wyrzucić ścierwo precz.

– Napijmy się przy ogniu. Noc nie jest bardzo zimna.

– Pewnie się jutro zachmurzy, a na wybrzeżu lunie. Usiedli z garnkami grzańca.

– Nie uważasz, że teraz to nie jest wojna, tylko rzeź? – zapytał Hjalmir…

Adams zerknął na niego.

– Kiedyś to ja wahałem się zabijać Czarne. Pamiętasz? Kiedy kroiłeś moją Gabercię.

– Nadal nie twierdzę, że nie wolno ich zabijać.

– Zawsze wiedziałeś, że są rozumne.

– To prawda. Przynajmniej w niektórych fazach rozwoju najprawdopodobniej są rozumne. Ogrodnik często obcina gałęzie drzewa, ale nie znaczy to, że drzew nienawidzi.

Adams uniósł brwi w zdziwieniu.

– Teraz uważasz, że nie należy zabijać Czarnych?

– Idą na nas jak barany na rzeź. To nie przeciwnik, którego pokonanie przynosi chwałę, to bezbronny głupiec, którego się podstępnie eksterminuje. Czasami wcześniej znęca się nad nim dla zabawy. Takie zwycięstwo nie przynosi mi satysfakcji.

– Naszym obowiązkiem jest obrona Krum i Tibium.

– Tak, tak… wiem. – Hjalmir otarł czoło. – Tylko że codziennie rozmawiam z sotnikiem, który mimo postaci Czarnego nadal pozostał człowiekiem, a jednocześnie jest najokrutniejszym rzeźnikiem Czarnych. Widzę ciebie, który zacięcie walczysz z kiełkującą na tobie naturą Czarnego. Jednocześnie konsekwentnie powtarzasz historię o zadurzeniu w złotej piękności, chociaż nigdy w bajki legionistów nie wierzyłeś. Po tym wszystkim trudno mi patrzeć na te bestie tak jak dotychczas. Może tylko to paskudztwo… – wskazał za siebie w kierunku, gdzie rzucono oskórowane zwłoki Stwora Ciemności -…nie budzi dziwnych myśli. Śpią. Na razie.

121.

Sotnik niedołężniał z dnia na dzień. Oddział zwiadowców musiał iść zwolnionym tempem, by sapiący z wysiłku busierec-człowiek mógł nadążyć. Zbyt osłabł, by własnoręcznie walczyć z Czarnymi. Przeprowadzał je tylko przez Linię i wystawiał na ogień legionistów. Jak dotąd ta strategia przynosiła sukcesy – nadal był w stanie odskoczyć w porę, odsłaniając pole do ostrzału. Z każdym dniem jednak przychodziło mu to z większym wysiłkiem.

Adiutant Croyn sprowadził Adamsa do kwatery dowódcy.

Sykenu leżał na pryczy. Futro porastające jego twarz wyleniało, odsłaniając matowo-czarną skórę. Dzisiaj jednak skóra na jego twarzy była ledwie szarawa. Chrapliwie wciągał powietrze do płuc.

– Pić… – wyszeptał.

Croyn podsunął mu kubek z winem.

– Dlaczego sotnik leży w kirysie? – zapytał Adams.

– Nie rozkazał zdejmować – powiedział adiutant.

– Nie chcę, żeby Croyn się zranił – powiedział Sykenu. – Wszystko we mnie jadowite, wszystko trujące…

Croyn podniósł go na łokcie, żeby dowódca usiadł wygodniej.

– Sam zdejmę, tylko słabość przejdzie.

– Jasne – burknął Adams.

Rozsupłał sotnikowi węzły rzemieni. Zsunął kirys. Przyglądał się uważnie dobrze uformowanym twarzom paradoksalnym na piersi sotnika. Imitującymi oczy gruzłami ze skóry obie zerkały ciekawie na Adamsa. Co chwilę któraś wykrzywiała się do niego złośliwie.