Выбрать главу

– Jeszcze swędzi? – Adams nacisnął igłą lewą narośl. Ta odpowiedziała grymasem przerażenia.

– Hjalmir twierdzi, że formowanie już się zakończyło – powiedział Sykenu. – Mam ich cały zestaw.

Adams nie odezwał się.

– Jaja mi zarosły taką bulwą – Sykenu dorzucił po chwili desperackim tonem.

– Też stroi miny?

– Podobno już tak. – Sykenu duszkiem osuszył kielich do dna. – Croyn!

Adiutant wrócił z dzbankiem. Nalał też Adamsowi.

– Miałem ptaka, mam ptaka – powiedział Sykenu. – Narośl wygląda jak ptasi łeb. Ma ptasi dziób i język.

Futro Sykenu liniało na całym ciele, prześwitywały płaty gołej skóry. Wokół szyi wisiała luźna fałda. „Drugi podbródek sięgający dookoła szyi jak kołnierzyk?”, pomyślał Adams.

– Jeszcze coś się formuje – wskazał na fałdy różowej skóry na szyi sotnika.

Sykenu usiadł na pryczy.

– Już się uformowało. A drugie takie samo wokół bioder. Nawet wiem, jak działa.

Adams spojrzał na niego pytająco.

– A… takie busiercze wspaniałości… – Sykenu machnął ręką. – Ciekawe, co jeszcze na mnie wyrośnie.

Pociągnął głęboki łyk. Na oblicze wróciły normalne kolory, znów było węgliście czarne.

– Hjalmir twierdzi, że to taka wspaniałość starego busierca. Taka rekompensata, kiedy już nie może.

– A co to takiego?

Sykenu wlepił spojrzenie w jeden punkt ze szczególnym natężeniem, zesztywniał i zamilkł.

Skóra wokół jego bioder zaczęła podnosić się, tworząc coś w rodzaju fartuszka pokrytego drobnymi żyłkami. „Zupełnie jak motyle skrzydełka”, pomyślał Adams. „Nawet jest na nich wzorek, tyle że uformowany z czerwonych naczyń krwionośnych”.

– Idiotyczne, ale gabery nie mogą od tego oderwać wzroku – powiedział Sykenu. – Idą za mną jak nieprzytomne.

– Jak to podnosisz?

Sykenu uśmiechnął się.

– Najgłupsza rzecz na świecie. Nadymam się, jakbym chciał robić kupę. Hjalmir twierdzi, że wtedy krew się w tym gromadzi i skrzydełka usztywnia. Tyle że czasem co po tym zostanie pode mną…

Adams nie spytał, jak Sykenu prezentuje ozdobę szyi.

– Nikt nie pamięta, żeby Czarne tak się garnęły na naszą stronę – powiedział. – Szczególnie gabery, to pewne.

– Ale z gaberami się już skończyło. Przez tę cholerną gębę lustrzaną… – urwał i zamilkł, sącząc wino. – Durny, ptasi dziób.

– Większość busierców ma twarze paradoksalne.

– Widać taki los starego busierca. Chwilę patrzył przez okno.

– Ale co zaliczyłem, to moje – powiedział. Znowu usiadł. Chwilę pił w milczeniu.

– Szkoda tylko, że Złota mi nie dała. No, ale ty szedłeś wcześniej… Całej reszty nie żałuję.

– Może Złota była twoją córką – rzucił nieoczekiwanie Adams. Postanowił pokrzepić sotnika swoim wymysłem. – Jasne włosy, niebieskie oczy, zarys twarzy Adali…

– Co?

– Płaskowyż to dziwne miejsce. Pamiętasz, jak tam się szło: dni całe, tygodnie, miesiące, a przecież ani człowiek nie był głodny, ani spać się nie chciało. Szedłem wiele dni, a doganiałem ciebie, któryś w tym czasie nie ruszał się z miejsca.

– W istocie tak było. A potem okazało się, że szliśmy niecały miesiąc, chociaż żaden z nas nie przespał ani chwili. – Sykenu potarł nerwowo czoło.

– Zagwarantujesz, że tam przeszłość nie przeplatała się z przyszłością…? – powiedział Adams. „Aż takie zawirowanie czasu, żeby spotkał swoją córkę, zanim ją począł, jest nieprawdopodobne. Przynajmniej nie myśli o swoim nieszczęściu”.

Rozwijał więc dalej nierealny pomysł.

– Może ona wiedziała, że jest twoją córką, i dlatego cię unikała.

Sykenu rozważał słowa Adamsa. Widać było, że go uspokoiły. Wykonał nieokreślony ruch ręką.

– Wiesz, to piękna córka… I jedyna – powiedział w zamyśleniu. – Żeby jej tylko inne Czarne nie zagryzły.

Oczy mu zwilgotniały.

– Nie zdążyłem zostawić jej brata – dodał po chwili. – Żeby ją obronił przed Czarnymi.

– Póki mogłeś, ostro sobie poczynałeś z gaberami. Może i jaki Złoty Busierec teraz też ugania się po płaskowyżu…? – Adams konsekwentnie podtrzymywał mit. Sykenu natychmiast przywiązał się do myśli, że Złota była jego córką. Zbrodnią byłoby go teraz z tego wyprowadzać. A może wbrew zdrowemu rozsądkowi to jednak prawda?

– Nie, on też by jej nie pomógł przeciw tylu busiercom. - Sykenu zwiesił głowę. – Ja nie ochroniłem Adali przed ojcem.

Chwilę łapczywie wciągał powietrze.

– Engilu! – powiedział głośno. – Pójdź na płaskowyż i znajdź Złotą. Sprowadź ją do Krum i ożeń się z nią. Złote są dobrymi żonami. Robotne i małomówne. – Zachichotał. – Będziesz miał z niej więcej pożytku niż z Adali.

– Boję się iść na płaskowyż, żeby przemiana nie podążyła dalej.

– Aa… zapomniałem. – Sykenu machnął ręką. – Ale jak ją przypadkiem znajdziesz, to możesz mieć dwie żony: Adalę i Złotą. Nikt ci nie zabroni, przecież Złota to gabera.

Adams poprawił mu zwiniętą skórę pod głową. „Złota weszła w Płomieniste Wrota”, pomyślał. „Pewnie już tam przepadła, jeśli była półczłowiekiem”.

– Jakie rozkazy na jutro, panie? – włączył się Croyn. Sykenu spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem.

– Na jutro…? Te same, co dzisiaj – dodał pewnie. – Poganiamy się z Czarnymi. Same pchają się nam na widelec. – Pokiwał wielką czarną głową. – Karta w końcu się odwróci. Pokapują się i zmienią taktykę.

– Ludzie są przemęczeni – powiedział Croyn. – Jest pięciu rannych.

– Przemęczeni?! – Sykenu nagle ryknął wściekle. – Dupy z okopu nie wystawiają, a ja im sprowadzam zdobycz!

Sapał rozwścieczony, aż nagle wokół głowy wystrzeliła mu ni to czerwona aureola, ni to kryza. Uniosła się górna ozdoba. Zasyczał jak rozwścieczona agama.

– Czym to się przemęczyli!? Dłubaniem w zębach czy popierdywaniem w okop?!

Odpowiedziało mu milczenie.

Po chwili uspokoił się, zaczął dyszeć. Wściekłość minęła. Krwisty kołnierz pobladł i opadł.

– Jak się to cholerstwo podniesie, to od razu mi się ćmi we łbie – powiedział zmienionym głosem. – Cała krew do tego odpływa, a przed oczami biegają mroczki. Nie wolno mi się denerwować.

Milczący Croyn podsunął mu puchar. Sykenu łapczywie pociągnął kilka łyków. Dobrzał. Podniecenie mijało, twarz nabierała normalnych kolorów.

– Mnie stale brakuje ruchu. – Wyciągnął się wygodniej. – Dobrze… – powiedział po chwili -…to jutro zrobimy co innego: zaczekamy u siebie. One same podejdą pod mury.

Chwilę milczał.

– Czy to, co robię, jest bratobójstwem? – rzucił pytanie. Nie dostał odpowiedzi.

122.

Zrezygnowano ze zwiadów, ponieważ okazały się niepotrzebne: brańców było więcej, niż można było wyżywić, a Czarne same pchały się pod lufę.

Oddział zamknął się w wartowni. W widocznym miejscu na murach siedział gardzący śmiercią sotnik, a Czarne schodziły się, jakby chcąc mu oddać pokłon. Widać potrafiły go teraz wywąchać z dużej odległości. Przyciągał je jak magnes. Gdy zebrało się ich dość, Sykenu dawał ręką znak i padała salwa z obrzynów. Potem na pobojowisko wychodził oddział zbierający zdobycz. Sztyletami spuszczali krew z rannych i zabitych Czarnych. Ciała znoszono na dziedziniec, gdzie Hjalmir je skórował, Adams mu w tym asystował. Ponieważ każdy z żołnierzy miał już kilka paradnych skór, nowo zdobyte przeznaczano na sprzedaż do Krum lub wymieniano je na ładunki prochu z Nocną Granią. Tam od miesiąca ani jeden Czarny nie podszedł do murów.

Hjalmir uważał, że dziwne zachowanie Czarnych wywołane zostało przemianą sotnika. Nie starzał się jak zwykły busierec, zbyt wiele było w nim z człowieka. Według Hjalmira, to właśnie mogło tak przyciągać Czarne. Przed mury przychodziły wyłącznie gabery albo suki Stworów Nocy.

Wieczorami żołnierze pili na umór i grali w astragale. Więcej obrażeń powodowały sprzeczki przy hazardowej grze niż walka.

Bezczynność jest najgorszym wrogiem legionisty. Sykenu doskonale zdawał sobie z tego sprawę, jednak zaradzić nie potrafił. Już nie był w stanie poruszać się o własnych siłach. Na mury wychodził równo ze świtem, prowadzony pod ramiona przez dwóch najwierniejszych pretorian, zwykle Croyna i Nehanu. Reszta pretorii ciasno otaczała go ze wszystkich stron, żeby niepowołane oko nie dostrzegło, jak sotnik nieporadnie powłóczył nogami. Na czele szedł zawsze Reutel, dzierżąc sztandar legionu. Jego rosła sylwetka dodatkowo osłaniała kulejącego dowódcę.

Sykenu od połowy uda w dół nie władał nogami ani nie miał w nich czucia. Kolana usztywniono mu przywiązanymi laskami; na podudziu w zastraszająco szybkim tempie tracił mięśnie i jędrność tkanek. Podobnie działo się z jego przedramionami, ale te można było ukryć pod połami szaty. Ledwie już widział na oczy. Niedosłyszał. Czaszka gabery wolno, lecz konsekwentnie zarastała oczodoły oraz zaciskała otwory uszne – dziwne, że mózgu jeszcze nie gniotła. Reutel podpowiadał niedołężnemu sotnikowi, kiedy należy dać rozkaz otwarcia ognia. Sykenu wtedy unosił ramię. To jeszcze dawał radę robić.

– To nie może trwać długo – powiedział kiedyś Hjalmir. Właśnie skończył oględziny sotnika i naradzał się w sąsiedniej izbie z Adamsem. Rozmowie przysłuchiwał się chmurny Reutel.

– Ile? – rzucił.

Adams siedział w kącie, obejmując ramionami kolana. Trzęsły nim dreszcze. Starał się pić dużo gorących płynów, pocił się obficie. On też słuchał opinii chirurga.

– To raczej życzenie niż ocena – powiedział Hjalmir. – Codziennie widzę nowe, zdumiewające zniszczenia na jego ciele i codziennie uświadamiam sobie, że jego organizm i z nimi sobie poradził. Obecnie rozkładają się twarze paradoksalne: ich kontury rozmyły się, teraz to zaledwie wypukłe narośla, nie przypominające rysów twarzy. Dawno już przestały naśladować mimikę, nerwy sterujące nimi obumarły.