– A może to najlepsze, co cię może czekać? – Decymus spojrzał na niego poważnie. – Przynajmniej sprawa wyjaśni się: czy jesteś jeszcze człowiekiem, czy już bestią.
– Wolę pozostać, kim jestem. Nawet w trakcie zatrzymanej przemiany.
– Jeśli przemienisz się i nie zaatakujesz nikogo z nas, pozwolimy ci odejść wolno – powiedział Reutel. – Tak jak jemu. – Wskazał na poruszający się niezbornie obły kształt.
– Mogę jednak zostać?
– Lepiej idź. Kiedyś mogę nie upilnować żołnierzy. Rozochocili się polowaniem na Czarne.
Zawiniętego w prześcieradło Sykenu wynieśli na Przełęcz trzej pretorianie. Towarzyszyli im Adams i Reutel. Wszyscy oprócz Adamsa mieli broń. Wymknęli się boczną furtą wartowni. Żadnego Czarnego nie było w zasięgu wzroku. Pojedynczy busierec zapuszczał się tu teraz nie częściej niż raz na dwa, trzy dni. Adams po drodze zerwał strzępek skóry z plamy na prawym boku. Nawet nie krwawiła.
Zeszli na płaskowyż, ale niedaleko, i skryli się w kolebie. Sykenu zostawili w dobrze widocznym miejscu.
Adams drapał się zawzięcie.
– Bierze się za mnie – powiedział. – To swędzi, kiedy wrasta w człowieka. Sykenu stale uskarżał się na świąd na płaskowyżu.
– A ty?
– Też, ale znacznie mniej.
– Cii… – szepnął Reutel. – Patrz na niego.
Sykenu wił się jak wąż, jego twarz wyrażała ogromne cierpienie i wysiłek. Wydawał z siebie zduszone jęki. Obrócił się na brzuch, pod białawą skórą na grzbiecie prześwitywało coś ruchomego, dokładnie w miejscu, gdzie powinien być kręgosłup. Nagle napięta do niemożliwości skóra pękła, odsłaniając wężowy, segmentowany splot. Jeden, potem drugi.
– Zabijcie go! Zabijcie go natychmiast! – powiedział podniesionym głosem Adams. – Widziałem już taką przemianę. On nie przemienia się w Czarnego.
Głowa Sykenu uniosła się na wężowym ciele, poruszała się bezładnie, rzucając we wszystkie strony nieprzytomne spojrzenia. W przekrwionych oczach płonął obłęd.
– Reutel, wydajcie rozkaz! Jego trzeba przenieść przez Linię i zaraz zabić. Powstaje z niego nędzny, zredukowany stwór: wąż o ciele segmentowanym jak larwa owada. Pachom nie zasługuje na tak nikczemny koniec!
Prefektus zawahał się przez moment.
– Mamy gości – simpel przerwał tę wymianę zdań. Podbródkiem wskazał na zbliżające się trzy rosłe busierce. Już nie można było opuścić kryjówki.
Sykenu nie przemienił się nawet w segmentowanego węża. Przemiana nie przebiegła prawidłowo. Z pękniętej, wyschłej skóry wyłaniały się nierówne sploty, do których w przypadkowych miejscach doczepione były różne narządy wewnętrzne: tu zniekształcone, ale ciągle bijące serce, tu płat wątroby, niżej żołądek spinał ze sobą dwa sploty wężowego cielska, w innym miejscu dyndała samotna nerka uwieszona na moczowodzie; ogon kończył się groteskową stopą. Powstały twór nie potrafił się sprawnie poruszać: ruchy kolejnych zwojów przeszkadzały sobie nawzajem.
„Skóra gabery nie jest jedynym promotorem przemiany postaci u Czarnych”, ocenił Adams.
Pokraczny wąż zdziwił swoim wyglądem również nadchodzące Czarne. Zareagowały po swojemu: najpierw zaczęły odrywać organy przyrośnięte do jego splotów i kosztować, jak smakują. Następnie wzięły się za resztę jego ciała.
Pachom już wcześniej wyzionął ducha, kiedy zaraz na wstępie litościwa dłoń jednego z busierców wyszarpała mu serce.
126.
Po Sykenu sotnikiem został Reutel. Nie mógł dłużej się wzbraniać. Starzy dowódcy wykruszali się, młodsi byli jeszcze zbyt niedoświadczeni. Decymę pretorii objął Croyn. Oficer, podobnie jak Pachom, bardzo utalentowany, ale zbyt młody na prefektusa i w gorącej wodzie kąpany. Jednak boleśnie brakowało mu wyszkolonych żołnierzy. Co więcej, Croyn zbyt krótko był adiutantem sotnika, żeby się dość nauczyć. Ile zresztą można było nauczyć się od tak dziwnego dowódcy, jakim był Sykenu…?
Hjalmir wrócił z Krum ponury jak chmura gradowa. Nie było go wszystkiego trzy dni, a wtedy akurat zaszły najważniejsze zmiany w wyglądzie sotnika. Przemiana interesowała go jako lekarza i jako badacza, a właśnie jej przełomowy moment przegapił. Adams nie miał odwagi spytać, czy chirurg odwiedził domostwo Hrabbana.
Z twierdzy Hjalmir przyniósł niepokojące wieści, ale na razie trzymał język za zębami. Szybko uporał się z dolegliwościami żołnierzy i wziął się za przeszukiwanie archiwów oraz dołączenie do nich swoich ostatnich raportów. Robota szła wolno, gdyż obecnie zatrudniony tam rachubiec cechował się przysłowiową wręcz głupotą. Trudno inaczej ocenić kogoś, kto miast czytać raporty potrafi tylko je podrzucać, zarazem narzekając na górę papierów, która go rzekomo przysypuje. „A niby od czego jest rachubiec?”, pomyślał z pogardą Hjalmir. „Jak nie od roboty z papierami? Jeśli nie chce się tym zajmować, niechże ruszy dupę do służby patrolowej”. Ten osobnik nie ułatwiał w najmniejszym stopniu dostępu do archiwów, na ogół twierdząc, że zapisów nie ma lub że się nie zachowały. Hjalmir nie miał czasu, żeby sprawdzać wszystkie kłamstwa leniwego bibliotekarza. Spodziewał się przecież, że wkrótce nadejdzie punkt kulminacyjny przemiany sotnika. Pomylił się ledwie parę dni.
Jako obiekt badań pozostał jedynie Krawiec, ale jego przemiana na razie nie nabierała tempa ani wyrazistości. Na dodatek coraz więcej wskazywało na to, że skóra Czarnej nie przyjęła się na nim i obumiera.
Adams gapił się bezmyślnie w zasnuty mgiełką horyzont. Wydawało mu się, że powierzchnia wody nie tworzy równej linii. Starał się siłą woli zmusić oczy, by przestały go oszukiwać, jednak nie dało się pokonać gorączki. Z prawego boku ciekła limfa. Skóra złuszczała się warstwami. Czarna sierść liniała. Zakutany w pled, na chłodzie wieczornym beznadziejnie szczękał zębami.
„Kiedy wreszcie temperatura opadnie?”, kołatało w głowie.
Rano był tak rozpalony, aż przestraszył się, że umrze od hipertermii. Hjalmir zaordynował mu kąpiel w beczce zimnej wody. Mimo gorączki Adams przemarzł niemal na kość. Teraz czuł, że się przeziębił i przyplącze się zapalenie płuc.
Hjalmir usiadł obok niego.
– Myślałem, że prędzej zastanę żywego Pachoma niż ciebie, Krawiec – powiedział. – Skoro przeżyłeś te trzy dni, to wyjdziesz z tego. Tak czuję.
– Cienko ze mną. Roi mi się, że horyzont się pokrzywił.
– W istocie nie stanowi on już linii prostej. Stąd z obozu odkształcenie jest wyraźne.
– Odkształcenie…?
– Wzrok cię nie myli, Krawiec. Nasz władca znowu nadpływa. Przywiezie nam z powrotem Drubbaala.
Adams zmartwiał.
– Strach pomyśleć, jak będzie wyglądał sotnik - powiedział Hjalmir. – Zostawili go przecież na Wietrze Noży.
– Drubbaal wróci?
– Tak uważają macajbaby. Nie chciałbym być wtedy w twojej skórze ani w skórze Reutela. Moja skóra też nie będzie zbyt ciekawym pomieszczeniem… – Wzruszył ramionami i zniknął w pretorium.
Zaraz potem pretorianin wezwał tam Adamsa. Słaby, rozgorączkowany, wspierając się na kiju, podreptał za powiewającym szkarłatnym płaszczem dziarskiego żołnierza.
Reutel polecił mu usiąść w kącie sali i przysłuchiwać się naradzie. Poważał Adamsa dla jego wiedzy.
Oprócz sotnika i chirurga w sali zgromadzili się Croyn, Hugge, Nehanu i nestor Quirinu.
– Obermacajbaba nawet nie przyjął do wiadomości śmierci Drubbaala – relacjonował Hjalmir. W twierdzy nadal uważano, że to on jest dowódcą. Pachom mógł co najwyżej pełnić jego obowiązki. Uznano, że Drubbaal wróci i ponownie obejmie dowodzenie. Dopiero wizyta Pana z Morza i jego stosowna decyzja mogła to zmienić. Według Izabbaala dowodem było to, że Pachom nie nosił imienia. Drubbaal musiał przejść swoją drogę, by wrócić jakby na następną kadencję.
– Tłumaczenie mu, jak zginął Drubbaal, nie ma obecnie sensu – zauważył Quirinu. – Nie da wiary.
– Sądzę, że on sam zamierza przejąć funkcję sotnika.
– Macajbaba sotnikiem? - prychnął Croyn. – Sotnik zawsze dowodzi na Linii. Izabbaal nie ma żadnego doświadczenia.
– Ma imię. Poza tym żadne prawo nie nakazuje sotnikowi dowodzić na Linii. To zwyczaj, a zwyczaje ulegają zmianie… – zauważył Reutel.
– Izabbaal ani jego decymy nigdy nie walczyli. Nie utrzymają Linii – nie ustępował Croyn.
– Nasze sukcesy w ostatnim czasie pokazały, że Czarne nie stanowią groźby. Może przeciw nim dowodzić nawet kwatermistrz z tyłów – powiedział Hjalmir. – Izabbaal wyciągnął właściwy wniosek z dostępnej informacji.
– Gdyby znał prawdę…
Macajbabom nie ujawniono na razie przemiany Sykenu. Nie wiadomo przecież, jak garnizon twierdzy przyjąłby informację, że dowódcą legionu nie był człowiek.
– Obawiam się, że mogą nas zbrojnie ściągnąć za kark z Linii. Jeśli nie podporządkujemy się decyzjom Izabbaala.
– Kto ściągnie? Macajbaby? - roześmiał się Croyn.
– Jest ich trzy razy więcej niż nas. Przynajmniej siedemdziesięciu dwóch ludzi – powiedział dowódca. – Pamiętaj, że stanowią nasze uzupełnienia. Każdy z nas wywodzi się z ich oddziału. To nie są źli żołnierze.
– Dlaczego w takim razie dotąd rządziły Szczury…? – włączył się Adams. Jeśli jego rady miały być cokolwiek warte, powinien orientować się w sytuacji.
Wszyscy spojrzeli na niego. Choć był nadal rozpalony gorączką, nie wyglądał już na umierającego.
– Bo mieliśmy broń palną. – Reutel pokiwał głową. – Cały zapas broni palnej posiadają oddziały liniowe. Zawsze mogliśmy macajbabom narzucić nasze decyzje.
– Nadal ją mamy.
– Tak i nie. Zostało wszystkiego po dwa, po trzy naboje na simpla. W razie buntu Izabbaala nie sprostamy garnizonowi… – Reutel zamilkł na chwilę. – Poza tym to on, nie ja, jest naznaczony imieniem.