Выбрать главу

Reutel uznał, że informację o śmierci Sykenu może macajbabom przekazać Hjalmir. Uznanemu chirurgowi nie powinno wiele grozić, nawet ze strony nieżyczliwie nastawionego kwatermistrza.

Wezwany przez adiutanta do pretorium, Hjalmir pomysł Reutela przyjął bez entuzjazmu.

– Właściwie powinienem tam zejść raz jeszcze – niechętnie przyznał. – Obermacajbaba paskudnie zakaził ranę. Płytkie zranienie goleni, ale zabagnione. Kość jest zagrożona, jeśli ropień rozwinie się dalej. Obejrzałem to, spuściłem ropę i przykazałem, co powinni z tym dalej robić, ale dobrze by było zobaczyć samemu…

– Czego sam nie mówiłeś wcześniej?

– Trzy godziny marszu w dół, potem pięć godzin znowu na górę. Za stary jestem, żeby często tak biegać.

– Nie potrzeba forsy?

– Na razie zebrało się jej dość. – Zerknął spode łba na dowódcę.

– Trzy dni starczyły?

– Tak wyszło… – Trudno było coś wyciągnąć z chirurga, jeśli sam nie chciał powiedzieć.

– Będziesz chciał obstawę na dół?

Hjalmir stęknął ciężko; opór nie miał sensu. Reutel zbyt nalegał, choć nie wydał rozkazu wprost.

– Po co mi obstawa? Od razu poczują pismo nosem.

– Wiedzą, że masz tu posłuch. Mogą cię cichcem ukatrupić, żeby pozbawić mnie doradcy.

– Wiedzą, że jestem najlepszy. Że nogi, które Jorge-Grizius obciąłby bez wahania, ja potrafię zachować dla właściciela.

– Na przykład nogę Izabbaala?

– Nogę Izabbaala na ten przykład…

Reutel uśmiechnął się do niego samymi oczyma. A twarz Croyna, który przysłuchiwał się ich rozmowie, rozjechała się w drapieżny wyraz.

Hjalmir rzucił po nich spłoszonym spojrzeniem.

– Nie, tylko nie to… – powiedział szybko. – Ucięta noga Izabbaala to byłby wyrok śmierci na mnie.

Reutel spoważniał.

– Nie daj się zabić, Hjalmirze. Jesteś potrzebny na Linii.

– Tak jest.

Następnie Reutel wezwał Adamsa. Dzierżył w ręku plik papierów. Rzucił Adamsowi surowe spojrzenie i nie bawiąc się we wstępy, od razu przeszedł do rzeczy.

– Przeżyjesz swoją przypadłość, Krawiec. Hjalmir nie ma już wątpliwości.

– Mnie tego nie powiedział.

Reutel uśmiechnął się. Usiadł, rzucił przed siebie zapisane stronice.

– Widać nie miał sił na przydługą dysputę.

Adams zmilczał. Złościło go, że przyczepiono mu opinię kłótnika.

– Wkrótce całkiem wrócisz do zdrowia. Co zamierzasz dalej robić, Krawiec?

– Ja…? A co ja mam do zamierzania? – odpalił Adams. – Ot, służba niewolnika legionowego…

– O tym właśnie chciałem porozmawiać. Adams spojrzał zdziwiony.

Reutel kazał mu spocząć. Sam przechadzał się po sali. Słabo umocowane, ruszające się płyty podłogi odpowiadały głuchym stukiem.

– Dla mnie nie do pomyślenia jest, żebyś nadal był niewolnikiem. – Widząc niepewne spojrzenie Adamsa, dorzucił: – Zbyt wiele dla służby poświęciłeś. Wykonałeś zadanie, zdawałoby się, nie do wykonania. Nie godzi się, byś do kogoś należał. Nawet do tak zacnego chirurga jak Hjalmir.

– Nie mam dość pieniędzy na wykup. Po powrocie nie zarobiłem jeszcze wiele.

– Legion wykupi cię do reszty. Kasa pusta, ale dziewięćdziesiąt syceli jeszcze się znajdzie. To znaczy, zostaniesz spłacony w czterech piątych.

– Co z pozostałą częścią?

Reutel uśmiechnął się pod nosem.

– Resztę, znaczy dwadzieścia syceli, sam spłacisz. Teraz masz zejść z Hjalmirem do Krum. Chirurg przekaże macajbabom wieść o moim mianowaniu na sotnika. Masz być jego obstawą.

– Ja? Obstawą? – Adams prawie parsknął śmiechem. – Toż ja ledwie stoję. Każdy simpel z Linii będzie tu lepszy.

– Już nie jest z tobą tak źle. Zresztą żaden simpel iść z nim nie może, a felczer tak. Moim zdaniem przyniesiesz więcej pożytku swoją obecnością niż szkody. – Sotnik rzucił mu bystre spojrzenie. – Twój miecz dźwigasz na szyi, pod hełmem.

– Jeśli tak… – Blado uśmiechnął się Adams.

– Zrobisz nie tylko to – rzucił Reutel.

Adams aż spojrzał na niego, zdziwiony zmianą tonu.

– Jeśli macajbaby zabiją katrupa, wrócisz i przyniesiesz nam informację. To rozkaz.

– Tak jest.

– Jeszcze jedno. Adams nadstawił uszu.

– Nasza rozmowa nie wyjdzie poza ściany pretorium.

– Tak jest.

Tom trzeci Ponownie Urodzona

129.

Adams z Hjalmirem zbiegali Ciemną Doliną. Drobny piarg osypywał się wraz z ich krokami. Tak wysoko dolinę zapowiadał ledwie szeroki, płaski żleb, pokryty ruchomym szutrem. Z góry wyraźnie rysował się ścieg wydeptanej dróżki.

– Wyszedłeś na górę jako niewolnik, a wracasz wolny – zauważył Hjalmir. – Kiedyś ci coś takiego przepowiadałem.

– Nie narzekam.

W dole, na płaśni, w którą rozszerzała się Mehz Khinnom, kłębiła się szara chmura. Nie sięgała daleko w las, urywała się równą linią, nie ograniczając nadmiernie widoczności. Na horyzoncie rysował się kadłub Pana z Morza.

– Coś dzisiaj jesteś mało rozmowny, Krawiec.

– Dziwisz mi się? – odburknął Adams. Stale rozmyślał nad tym, co zastanie w Krum. Czy ktoś tam jeszcze na niego czeka?

– Panna poślubić nikogo nie może. Nadal należy do Drubbaala.

„Przynajmniej tyle”, pomyślał Adams.

– Ile nam zajmie przekonywanie Obermacajbaby, że powinien pozostać kwatermistrzem? – Adams zmienił temat.

– Leczenie Obermacajbaby. Przekonywać go nie ma do czego.

– No więc ile?

– Jak pierwszy raz oglądałem tę ranę, wyglądała marnie. Leczyli mu to jakimś świństwem i się rozjadziło. Sam nie wiem, czy zdążyłem mu pomóc.

– Trzy dni cię nie było.

– Masa roboty. Za same ropnie zebrałem pięć syceli. Coś wszystkich macajbabów oblazły wrzody. Nie wyglądają na zaraźliwe, ale kto to wie…?

Ogarnął ich szary opar. Było chłodniej, ciemniej, a drobiny wilgoci przywierały do twarzy. Wkrótce zeszli na rozległe wypłaszczenie kotliny. Widać było buzujący ogień. Płomienie wydobywały się z głębokiej szczeliny. Nie zrywały się wysoko, ale były ruchliwe i obfite. Uważnie obserwowane, migały, formując pełgające sylwetki: tu ramiona, tam uda, tu twarz wykrzywiona krzykiem, ówdzie kobiece piersi.

Ktoś pozostawił na skraju gorejącego wąwozu kilka tłumoków starych szmat. Leżały nad samą szczeliną, a uformowane z płomienia sylwetki co chwilę usiłowały ich sięgnąć.

– Takich powinno się karać. – Hjalmir wskazał na leżące rupiecie. – Płomień tylko czeka, żeby wyskoczyć ze szczeliny. A zagonić go z powrotem jest znacznie trudniej.

– Zagonić?

– Kiedyś widziałem takie zaganianie. Spędzili do tego kilkunastu niewolników. Dwóch spłonęło.

– Nie protestowali?

– Nie. To byli tacy, co grali z behmetim o wolność i przegrali życie. Zaganianie ognia było dla nich szansą, żeby nie iść do grobowca.

– Kim właściwie są behmetim?

– Zajmują górne pomieszczenia w twierdzy Krum, ale traktujemy ich jak powietrze. Macajbaby też. Pewnie ich zobaczysz w twierdzy. Kręcą się tam, przygotowując kolejną wizytę Pana z Morza. Oni przyjmują wizytę, oni wchodzą na pokład. Jeśli wróci Drubbaal, oni go przyprowadzą.

– Widziałem, jak jedna dziewczyna grała z nimi o wolność.

– Taak… Nic miłego. Behmetim zawsze byli. Również jak w Krum rządziły Czarne.

– Wyglądali zwyczajnie.

– Namawiałbyś dziewczynę do gry o wolność?

– Skądże.

– Właśnie tacy oni zwyczajni…

Wkrótce znaleźli się przy kupie zgniłych szmat i spleśniałych papierów.

– Chodź. Raz, dwa zrzucimy to w ogień – powiedział Hjalmir.

Najpierw trzeba było takim tłumokiem zakręcić, potem sprawnie miotnąć. Po kolei znikały w żarze. Ostatni, największy, zrzucili wspólnymi siłami.

– Cholerne lenie – powiedział Hjalmir. – Jestem przekonany, że to te łachy urzędowe zostawiły…

Ciekawskie płomienie uspokoiły się. Przestały się wychylać ze szczeliny i myszkować po jej zboczach, a tylko kłębiły się w otchłani.

130.

Krum nie zmieniło się ani trochę. Wśród zajętych swoimi sprawami przechodniów apatycznie snuli się żołnierze garnizonu, dwójkami patrolując zabłocone uliczki. Czasem trafił się behmet, o czerstwej, opalonej i pobrużdżonej zmarszczkami twarzy, świdrujący oczyma przechodzących. Kryjące twarze pod chustami, zakutane w szare szaty kobiety pośpiesznie pomykały na targ lub wracały już z zakupami. Niewolnicy dreptali za nimi ugięci pod ciężarem koszy lub płóciennych zawiniątek.

Adams strzelał oczami po młodych dziewczynach, ale Renaty nie wypatrzył. Obce panny odwzajemniały mu się powłóczystymi spojrzeniami. Wysoki, opalony legionista w szkarłatnym płaszczu, przy mieczu i w zbroi przyozdobionej futrem Czarnej, w pięknym hełmie na kształt łba bestii oraz z groźnym petrynałem w olstrze – wzbudzał ich zainteresowanie. Zmarszczki na twarzy świadczyły, że to stateczniejszy człowiek – koniec służby w legionie pewnie bliski, czyli panny nie skrzywdzi, bo nie przygody, ale żony już szuka.

Niski, krępy Hjalmir wyglądał przy nim jak kwadratowy. Dla odmiany jego napierśnik i nagolenice jaśniały blaskiem wypolerowanego brązu, hełm z gęstym jak szczota czerwonym pióropuszem wyczyszczony był do połysku. Hjalmir kroczył zamaszyście, powiewając połami szkarłatnego płaszcza. Co chwilę opierał dłoń na kolbie obrzyna, aby nikt nie miał wątpliwości, że oto nadchodzi potężny i zamożny wojownik. Znano go tutaj: co chwilę gestem odwzajemniał pozdrowienia byłych pacjentów. Nieco wyprzedzał Adamsa dla wyjaśnienia, kto tu naprawdę jest ważniejszy. Adams roztropnie zostawał w tyle, dbając, by jego płaszcz powiewał mniej efektownie; starał się sprawiać wrażenie obstawy chirurga.

Mijając wiatę posterunku, niedbale odsalutowali macajbabom. Garnizonowi simple, prężąc się służbowo, podnieśli spocone czoła znad przeglądanych pakunków i tobołków. Na chwilę przerwali użeranie się ze zmęczonymi kobietami. Z zainteresowaniem przyjrzeli się zbrojom bogato szamerowanym futrem Czarnych, świadczącym o bitewnych przewagach ich posiadaczy.