Żołnierzom na posterunku towarzyszył behmet, ten sam, który kiedyś wygrał człowieczeństwo od Lindy: dryblas wyższy nawet od Adamsa o pół głowy, w skórzanej kurtce do pasa, by nie krępowała ruchów, i wąskich czarnych spodniach. Właśnie do odprawy podeszła drobna jasnowłosa dziewczyna, przypominająca Adalę. Behmet bezceremonialnie wepchał łapę pod jej szatę, by wyciągnąć na wierzch piersi i ją upokorzyć.
Adams jednym ruchem skoczył mu do gardła. Rąbnął przeciwnikiem o drewnianą ścianę posterunku; mocnym pchnięciem wbił lufę petrynału między szczęki tamtego, aż chrupnęło kruszące się szkliwo. Przytomny Hjalmir błyskawicznym ciosem sztyletu przybił lewe ramię behmeta do ściany.
– Ty skurwielu! Ty pierdolcu! Rusz jeszcze którąś z bezbronnych, a ci dupę odstrzelę! – wrzeszczał Adams, pchając broń między szczęki behmeta.
Oczy tamtego biegały w kółko, oceniając sytuację.
– Nie próbuj sztuczek! – warknął Hjalmir. – On ci naprawdę rozwali pałę. A twojego pana tak to ubawi, że będziesz zapierdalał bez czerepu do końca czasów. – Okrężnym gestem wolnej ręki pokazał, dokąd zostanie czaszki behmeta.
Spojrzenie tamtego wreszcie się uspokoiło. Cera poszarzała. Zaczął wydawać urywane odgłosy, coś niby skrzeczenie.
– Mój kolega puści cię wolno, jak będziesz się trzymał z dala od tego miejsca i z dala od nas obu. Słowo, jakeś żywy?
Behmet z wysiłkiem skinął głową. Z rozbitych ust ciekła mu strużka krwi.
– Zrzuć paznokcie na znak zgody.
Z palców obu dłoni odpadły behmetowi paznokcie.
– Teraz nogi – zakomenderował Hjalmir. – A ty trzymaj mu dalej lufę w pysku – rzucił do Adamsa.
Behmet dziwacznie wygiął się i zaczął wolną ręką rozwiązywać buty. Na klepisku wylądowały szponiaste pazury najpierw jednej, potem drugiej stopy. Spojrzał z wyczekiwaniem. Spod nogawki wyglądały skłębione czarne kudły.
– Teraz włosy! Zrzucaj, skurwielu, włosy!
Czupryna tamtego sypała się, odsłaniając białą pomarszczoną skórę. Jego śniada twarz o twardych, stężałych rysach wyglądała teraz jak naciągnięta maska.
– A teraz spierdu! – Hjalmir wyszarpnął sztylet, uwalniając rękę tamtego. – A ty mu dalej celuj w czoło.
Behmet schwycił lewą dłonią przebitą prawicę. Spomiędzy palców ciekła krew.
– Przebiłeś mi rękę – powiedział.
– Nie chrzań. Na tobie goi się szybko i bez śladu. Adams cofnął się o krok, trzymając broń w obu rękach.
– No, spierdu! – powtórzył Hjalmir.
Behmet zrobił jakiś gest dłonią, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć.
– Słowo się rzekło – przypomniał Hjalmir, a tamten wreszcie odwrócił się i odszedł.
Adams schował petrynał do olstra.
– Zajrzyjmy tu do knajpy opodal. – Hjalmir poklepał go po ramieniu. – Oni tam dolewają do swoich szczyn całkiem sporo dobrego piwa.
Knajpa zajmowała parter piętrowego domostwa. Rozsiedli się w ciemnym wnętrzu. Hełmy postawili na blacie stołu. Adams oparł petrynał o ławę. Oprócz nich było tam tylko trzech macajbabów i kilku gospodarzy.
– Jelena! – krzyknął szynkarz.
Służebna szmatą przetarła blat. Była młodą, szczupłą kobietą o krótkich bezbarwnych włosach, teraz spiętych czerwoną wstążką. Krzątała się podali. Jej policzki barwił lekki rumieniec, woskowa bladość gdzieś odeszła. Spojrzała spod oka na hełm Adamsa, jednak nie odezwała się.
– Dzban dobrego piwa dla Szczurów – zamówił Hjalmir. Szynkarz przyniósł dwa gliniane kubki i dzbanek. Nalał żołnierzom.
– Jak tam paznokieć, Drobar? – spytał chirurg.
– Odrósł równy jak u młodzieńca. Ręka sprawna.
– Wyleczyłem mu rozszczep. – Hjalmir wskazał kubkiem. Skosztował piwa i skinął głową z uznaniem.
Zadowolony szynkarz zostawił ich samych.
– Krawiec, ale z ciebie to się nerwus zrobił tam na górze! – Hjalmir stuknął swoim kubkiem w kubek Adamsa. – Kobiety cię zgubią.
– Puściłeś go jednak. Dorwie nas za tą karczmą?
– Dorwie każdego z nas, ale jeszcze nie teraz. Najwyżej dostaniesz go jako osobistego, jak już transz na drugą stronę, w ich moc.
– To oni…? Behmetim? Nie Czarne?
– Gdzie tam Czarne. To tylko poczwary, z którymi ludzie nawet mogą się parzyć. Skądś się tam wzięły na granicy mroku. Behmetim to zakała wcielona, pomniejsze zło osobowe. – Hjalmir pociągnął łyk z kubka.
– Może trzeba mu było rozwalić ten łeb?
– Jak mogłeś palnąć, kiedy ci lont zgasł?
– Chciałem palnąć ze skałkówki.
– Do behmeta ze skałkówki nigdy nie wypalisz. Lepiej podpalaj ten lont, jak ci się krew będzie gotować… Już ci o tym kiedyś mówiłem.
– Ale mi się powiedziało z tą dupą…! – Adams parsknął bezgłośnym śmiechem.
– Pies go wie, gdzie on ma dupę, a gdzie głowę – powiedział filozoficznie Hjalmir. – Ze zwykłego oglądu się nie wyznasz. Możeś akurat to trafnie ujął…?
– Coś mu kazał pozrzucać te paznokcie i włosy?
– Przyobiecał nam na życie, ale włosy i paznokcie są martwe. Mógłby nas nimi nieźle pociąć. – Hjalmir podniósł dzbanek za ucho i obejrzał jego dno. – Pora płacić i do roboty. – Machnął na gospodarza.
– Panowie oficerowie macie metę?
– Powinno się coś znaleźć.
– Jakby się nie znalazło, to lupanar jest naprzeciwko. – Gospodarz wskazał ręką. – Jest gdzie przespać i co przedymać. Niedrogo, bo panny leciwe… – Zachichotał.
– Spalony jeszcze nie zapomniał – rzucił chirurg. – A ty sam, Drobar, trzymasz u siebie młodsze panny.
Adams śledził wzrokiem krzątającą się urodziwą niewiastę. Cieszyło go, że Jelena dostała swoją szansę.
– Znowu Spalone Szczury w legionie? – zatroskał się szynkarz. – Znowu będą się rodzić dzieci z różkami i kopytkami.
Żołnierze zostawili na blacie po ćwierćsycelówce.
131.
Od skraju lasu do brzegu morza nie było daleko. Mierzone w poprzek Dolne Miasto nie było okazałą mieściną. Wkrótce znaleźli się przed bramą fortu.
Adams zadarł głowę, obserwując wysoki, kamienny portal w kształcie uzębionej górnej szczęki. Mury porośnięte były mchem, tu i ówdzie pomiędzy spojonymi głazami kłębiło się suche zielsko.
– Jeszcze trzy pokolenia temu pisali jego nazwę „Kran’m” – powiedział Hjalmir, też podziwiając jedyny kształt murów.
Adams spojrzał na niego pytająco.
– Znaczy, Trupiłeb. Ale tak mówili tylko prostacy. Teraz mówi się i pisze „Krum”.
Ich kroki łomotały na zwodzonym moście, opuszczonym nad fosą. Kły żuchwy szczerzyły się groźnie pod przechodzącymi.
– Nie zmarnowałeś czasu, siedząc w twierdzy.
– O, nie… Może i ciebie wpuszczą do archiwum. Macajbaby sami nie wiedzą, jakie skarby tam trzymają.
Przechodzący żołnierz spojrzał na niego krzywo. Hjalmir odpowiedział mu złym wzrokiem. Wśród żołnierzy garnizonu Szczury wzbudzały zawsze mieszaninę podziwu i niechęci. Czuli, że liniowi uważają się za lepszych i że prawdopodobnie jest to prawdą. Jednak każdy wiedział, że prędzej czy później sam zostanie Szczurem, a podmacywanie niewolnic się skończy. Jednocześnie o walkach na Linii krążyły w garnizonie najdziwniejsze legendy, na ogół bardzo odległe od rzeczywistości, choć zawsze przerażające. Szczególną niechęć wzbudzało to, że sprawy zabójstw osądzane były przez sotnika - Oberszczura.
Zameldowali się na wartowni. Strażnik wskazał im ławę, by zaczekali; sam wysłał umyślnego. Oni jednak woleli spacerować w pobliżu, obserwując urządzenia twierdzy. Hjalmir oceniał uzbrojenie wartowników; Adams z zainteresowaniem przyglądał się drewnianym kołowrotom, podnoszącym zwodzony most za pomocą stalowych, kutych łańcuchów.
Hjalmir uznał, że dziesięciu Szczurów mogłoby stawić czoło piętnastu do dwudziestu macajbabów. Zadowolony ze swoich spostrzeżeń, dostrzegł teraz zainteresowanie Adamsa inżynierią militarną.
– Czyste marnotrawstwo – powiedział. Adams odpowiedział mu zdziwionym spojrzeniem.
– No, łańcuchy.
– Wyglądają jak trzeba. Nie za ciężkie, nie za wątłe.
– Może i tak. Tylko że każdy to stali na kilkanaście obrzynów. Konopna lina by tu wystarczyła.
– Inna stal idzie na lufę obrzyna, inna na łańcuch, choćby kuty.
– Może i inna – naburmuszył się pouczony chirurg. – Ale zawsze można ją przetopić na lepszą.
Nie czekali długo, kiedy pojawił się Hejlabbaal, adiutant kwatermistrza. Miał siwe, kędzierzawe włosy, godnie niósł przed sobą wystający brzuszek. Widok ten zaskoczył wyschłego na wiór Adamsa. Ostatnio nawet Hjalmirowi brzuch przysechł do pleców.
Adams przypomniał sobie słowa Hjalmira: „Imiona przychodzą im szybko, awanse wolniej, wyszkolenie najwolniej”.
Hejlabbaal powiódł ich korytarzami twierdzy na kwatery, gdzie pozostawili broń, a potem udali się do kwatermistrza. Nie wspomniał o tym słowem, ale pośpiech świadczył, że czekano tu na nich niecierpliwie.
Izabbaal był barczystym, tęgim mężczyzną o olbrzymim, wywalonym brzuszysku. Spod krzaczastych brwi zerkały zimne, szare oczy. Potężnie sklepiony, łysy czerep był wilgotny od potu. Kwatermistrz leżał na twardym posłaniu. Jego nalana twarz była blada, pod oczyma gościły sine cienie, a rzadkie, siwe włosy kleiły się do spoconej skóry. Muskularne ramiona porośnięte były szpakowatymi włosami. Z masywnych dłoni nie wypuszczał kufla; adiutant zaś uzupełniał jego zawartość.
– Ha, wreszcie jesteś, katrup! - mruknął, podnosząc oczy. – Coś tyle czasu zmitrężył?
– Jestem chirurgiem przy Wentzlu, nie przy Krum. Wróciłem do oddziału. – Garnizon nie miał wojskowych chirurgów, wykorzystywali cywilnych balwierzy z Krum; Izabbaal im nie ufał.
– Mówiłem ci, żebyś przyszedł. Hjalmir nie odpowiedział.
– Zaraz powiesz mi, że właśnie przyszedłeś, hę…? – Izabbaal sapnął i ciężko poprawił się na siedzeniu. – No, dobrze. Niech będzie. – Chwilę milczał, dysząc chrapliwie.