– Schodziłam przez las do tego drugiego fortu, podłużnego.
– Tibium. Pewnie szłaś od Mrocznej Grani.
W szczelinie ożywiło się jeszcze bardziej. Płomieniste postaci z rozdziawionymi ustami próbowały jak najwięcej objąć ognistymi ramionami. Ogień sięgał na płaśń.
– Tańczące Płomienie chcą mnie porwać. Poznały mnie.
– Obejdziemy je skrajem doliny.
Musieli sporo drogi nadłożyć. Wreszcie cały obszar płomienisk znalazł się u ich stóp. Mozolne podejście przez piarg wyniosło ich w końcu nad opar mgły Mehz Khinnom.
– Jak piękny jest wasz ocean – powiedziała. – Chciałabym całe życie mieszkać nad jego brzegiem.
– Z grani widać jeszcze lepiej. – Adams lekko ją popędził. Sam jakoś nie potrafił dostrzec uroków tego morza. Woda zbyt często śmierdziała, fale były leniwe jak żółta zupa.
Wreszcie po dwóch godzinach od płaśni Mehz Khinnom osiągnęli posterunek.
– Katrup z Linii, Spalony Krawiec – odkrzyknął Adams na wezwanie niewidocznego żołnierza.
– Poznaję twoje czarne kudły. A ten biały w służbowym płaszczu?
– Pięknooka, gabera na służbie legionowej – krzyknęła Złota, zanim ją przedstawił.
Adams spojrzał na nią z uśmiechem.
– Podoba mi się tu. Ja chcę być jedną z was – powiedziała z naciskiem.
– Cie… Tego jeszcze nie było! – dobiegło od strony want.
– Ale się zgadza. Moja własność. Kupiłem ją w Krum.
Zza kamieni wyłonili się strażnicy. Cały korpus podszedł ją obejrzeć.
– To jest prawdziwa Złota Gabera? – zapytał Bertucci, rozdziawiając gębę w zachwycie.
Adams pokiwał głową.
– Kobiet na Linię sprowadzać nie wolno – powiedział korpuśny Palla.
– Zgadza się. Dlatego kupiłem Złotą Gaberę. Za dwanaście syceli.
– Spalony, będziesz ją kroił na kamieniu? Dam ci za nią żywą szesnaście syceli. To wszystko, co oszczędziłem przez całą służbę – Bertucci dalej gadał nieprzytomnie.
– Złotą Gaberę będzie kroił, głupku?! – warknął Palla. – Przechodźcie. Na górze zameldujcie się u decymusa - rzucił do Adamsa.
– Rozkaz.
– Wczoraj umarł Quirinu.
Ostatnia wiadomość trafiła stalowym ostrzem w serce.
– Jak umarł?
– Nie obudził się rano.
Poszli przed siebie. Adams ze zwieszoną głową. Złota nie dopytywała się. Drugi posterunek też nie robił trudności.
Wentzel był opustoszały. Obie decymy na zwiadach. Adams zakwaterował Złotą w swoim pomieszczeniu i poszedł zameldować się dowódcy. Croyn wskazał mu drogę.
Reutel coś czytał, zgarbiony nad służbową ławą – za dnia pomagał sobie kagankiem.
– Niosę złe wieści – zaczął Adams. Dowódca pokiwał głową.
– Domyślam się, że wykonujesz rozkaz.
– Tak. Hjalmir został uwięziony. Ja przypadkiem uniknąłem aresztowania.
Reutel nie odpowiedział.
– Czy to oznacza walkę? – spytał Adams.
– Myślę, że uda się uniknąć strzelaniny.
– Izabbaal posunął się do jawnego zatargu.
– I tak, i nie. Mógł aresztować Hjalmira, bo nastąpiło pogorszenie jego stanu albo stracił nogę pod nożem chirurga.
– Widziałem tę nogę. Hjalmir musiał ją odciąć. Wywiązała się już gangrena.
– Właśnie. A wedle twoich nauk, wizyta naszego Pana to wielkie zagrożenie dla otwartych ran.
– Zakażenie rany martwiną to pewna śmierć.
– Zatem obejmę bezpośrednie dowództwo nad garnizonem.
– A jeśli on zabił Hjalmira?
– Odpowie za to. Ale jako sotnik przede wszystkim muszę uniknąć bratobójczych walk.
– A jeśli Drubbaal wróci? – Adams ujawnił najskrytsze obawy.
– Nie wróci, bo nie odszedł – powiedział Croyn. – Zaraz po waszym odejściu znaleźliśmy jego zwłoki na Mogile Drubbaala. Jest po naszej stronie płaśni.
– Miał wrócić. Behmetim się nie mylą.
– Nie mylili się i tym razem – Croyn się uśmiechnął. – Drubbaal leżał po Stronie Trupa, ale przy samej Linii. Tak blisko, że zebranie się do drogi zajęło mu całe tygodnie. Ledwie zdążył wykopać się spod kamieni i usiąść.
– Nie zdążył się podnieść?
– Nogi mu mocno nadgniły. Pewnie dlatego tak się niemrawo zbierał w drogę…
– Leżał dokładnie na Linii.
– Na to wychodzi.
– Dobiliście go?
– Nawet nie. Przenieśliśmy całkiem na naszą stronę. Marnie się bronił, słabeńki. Wygnite mięśnie, trupi odór… Teraz nie broni się nawet przed poczciwymi robakami. Sprawdzamy codziennie.
– Właśnie dlatego obejmę Krum bez obaw – podsumował Reutel. – Wizyta Pana z Morza niczym nie grozi.
– Widziałem w Krum sporo więzionych Czarnych. Może być tak, że macajbaby nabrali hardości, bo udało się im tyle tego połapać. Widać im dalej od Linii, tym Czarne słabsze.
– Przeszły tak daleko…?
– Niedawno podchodziły pod Wentzel. Wtedy niektóre z nich mogły zejść na dół nawet ścieżką do Mehz Khinnom. Mogła tamtędy też zejść pogoń za mną i za Sykenu. Podobno one przestały już przechodzić, więc to może się zgadzać.
Reutel zamyślił się.
– Czy jeszcze coś…? – zauważył, że Adams nadal czeka.
– Kupiłem sobie niewolnicę, Złotą Gaberę, za dwanaście syceli.
– Mogłeś się wykupić za te pieniądze.
– Nie kupiłem za gotówkę. Sprzedałem kuszę i bełty.
– To jest ta sama Złota, która wam obu we łbach zawróciła pod Wrotami…? – Reutel pokiwał głową.
– Ta sama. Nie chciałem, żeby jej zrobili wiwisekcję.
– Gabery jeszcze w naszym obozie nie było. Ręczysz za nią?
– Tak. To ona ostrzegła mnie, że uwięziono Hjalmira, i dzięki temu zdążyłem uciec macajbabom.
– Złota panna uratowała ci życie?
– Na to wychodzi.
– Dobrze. Możesz ją zatrzymać u siebie, ale niech za bardzo nie rzuca się w oczy żołnierzom.
– Tak jest. Sprawiłem już jej ubranie. Sotnik skinął ręką, że Adams może odejść.
136.
Z rana Adams zrobił obchód medyczny; na zwiad wyszedł tylko jeden korpus, reszta żołnierzy siedziała w obozie. Obecnie usługi medyczne Spalonego Krawca były cenione bardziej niż robota Hjalmira, chociaż nadal ograniczał się do prostego szycia. Ponieważ długo sam chorował, niewielu zdążył zaszkodzić, jego sława więc na razie nie bladła. Złota miała mu w robocie asystować. Może teraz ona wyuczy się fachu chirurga…?
Widząc, że wziął się do czyszczenia pierwszego wrzodu, inni simple też zgromadzili się przy nim. Wystudiowanym u Hjalmira ruchem rozkroił karbunkuł i spuścił ropę. Przepłukał gotowaną wodą i opatrzył. Skasował pół sycela za robotę. Przy notorycznym braku wody na Linii powierzchowne zakażenia skóry były utrapieniem żołnierzy.
– Jeszcze żeby mnie ona dotknęła – zażyczył sobie legionista.
– Połóż mu dłoń koło opatrunku – powiedział Adams.
Złota Pięknooka posłusznie ułożyła dłonie na ramieniu pacjenta, otaczając ułożonym z nich kręgiem ranę.
– To będzie ćwierć sycela na trzech. Który też chce, żeby Złota położyła swoje dłonie na chorym miejscu?
Zgłosili się wszyscy pacjenci. Po skończonej pracy Adams odliczył jej zarobione pół sycela. Złota patrzyła na niego w zdumieniu, potem szeroko się uśmiechnęła.
– Tak, tak, to twoje pierwsze zarobione pieniądze. Jeszcze jedenaście i pół sycela i się ode mnie wykupisz.
– Po co oni to robią? – prychnęła mu do ucha, kiedy opatrzeni żołnierze rozeszli się do swoich zajęć.
– Może powstał jakiś nowy przesąd? Może wierzą, że ich uleczysz? Albo na przykład, że jeśli przeżyli dotknięcie gabery, to dotknięcie żadnej innej na płaskowyżu nie zrobi im krzywdy… Kto ich tam wie.
Oboje przysiedli na blanku. Złota wszędzie chodziła za Adamsem, nieodłączna towarzyszka. Trzymała się go bardziej niż on sam Hjalmira w pierwszych dniach swojego pobytu na Linii. Widać jej było jeszcze trudniej się przystosować. Stojący obok decymus Hugge spojrzał życzliwie na felczera.
Na horyzoncie rysowało się ciemniejsze pasmo Pana z Morza. Wyodrębniało się z mgiełki zasnuwającej dal.
Obaj przyglądali się nadpływającemu olbrzymowi.
– Nie dalej jak dwa tygodnie i już będzie w Krum. – Hugge wskazał dłonią w dal.
– Wolno się zbliża. Na jakiś czas jakby znieruchomiał.
– Teraz już nie. Wkrótce zacznie się wydawać, że przyśpieszył.
– Jak taka wizyta zwykle przebiega?
– Bywają różne. Na ogół podpływa burtą, ciągnąc za sobą od drugiej burty żółtą chmurę. Opiera się o brzeg w miejscu twierdzy.
– Tam jest cypel wychodzący w morze. Krum leży na przylądku.
– No właśnie. Kiedy już zakotwiczy, a Trupiłeb głęboko werżnie się w jego korpus, zaczyna się wysięk martwiny. Jasnymi rozbryzgami pokrywa całe Dolne Miasto. Wygląda, jakby kto pomalował okolicę na żółtobrązowo.
– Jak daleko sięga wypływ?
– Zabarwia miasto, gościniec nadmorski i otaczające pola. Zwykle martwina nie dolatuje do pierwszych drzew lasu na zboczach. Trupiego smrodu stąd nie czuć, ale w Mehz Khinnom już zalatuje. W końcu odpychany wydmuchiwanymi gazami i wyrzucaną martwiną Pan z Morza oddala się.
– To wszystko? A czerwie na ten przykład?
– Widziałem je tylko z daleka. Trudno je wypatrzeć z obozu, a nikt nie odważa się zejść do Miasta w czasie wizyty władcy. Czerwie schodzą z jego pokładu, wreszcie nikną w ziemi. Niektóre wzlatują w powietrze, ale ja tego nigdy nie widziałem. Te latające podobno opadają na ziemię i też się zakopują. Czerwie są groźne dla ukrytych w schronach. Potrafią przekopać się i zagryźć skrytych tam ludzi.
– A ta najbliższa wizyta też będzie taka? Można już coś orzec?
– Poprzednia obyła się bez czerwi, ale reguły nie ma.
– Na dole boją się wyjścia czerwi.
– Pogadaj z macajbabami. Oni wiedzą najlepiej, dlaczego należy bać się czerwi.
Złota Pięknooka uważnie przysłuchiwała się ich rozmowie, szczelnie zawinięta w szkarłatny płaszcz Adamsa.