Siedziała ze zmarszczonymi brwiami, zaciskając dłonie na szklance.
– Kto cię ściga?
Powtórnie obdarzyła go uśmiechem, jednak tym razem był to uśmiech szyderczy, podszyty takim ładunkiem strachu, że niemal mógł go poczuć. Bawiła się serwetnikiem. Poprawiając serwetki, które wypadły na stół, rzekła:
– Wymień dowolną osobę, a prawdopodobnie wcześniej czy później będzie jednym ze ścigających.
Siedziała naprzeciwko jednego takiego człowieka. Cholera, wcale mu się to nie podobało. Sądził, że sprawa będzie bajecznie łatwa. Kiedy wreszcie się nauczy, że ludzie nie są takimi, jakimi się wydają na początku? Ma piękny uśmiech. Miał ochotę ją porządnie odżywić.
Nagle odezwała się:
– Najdziwniejsza rzecz przydarzyła się pierwszej nocy po moim przyjeździe do Cove. Obudziłam się w środku nocy, słysząc ludzki krzyk. Krzyczał człowiek, jestem tego pewna. Weszłam po schodach na górę, żeby się upewnić, iż nic złego nie dzieje się z Amabeł, ale kiedy krzyk dobiegł znowu, wiedziałam już, że pochodzi z zewnątrz. Amabeł powiedziała, że mi się wydawało. To prawda, że miewam okropne koszmary senne, bardzo realistyczne, ale to właśnie ten krzyk wyrwał mnie ze snu. Wiem to. Jestem pewna. Tak czy inaczej, wróciłam do łóżka, ale jestem przekonana, że słyszałam, jak później Amabel wychodzi z domu. Jesteś prywatnym detektywem. Co o tym sądzisz?
– Chcesz zostać moją klientką? To cię będzie sporo kosztowało.
– To mój ojciec był bogaty, nie ja. Nie mam ani grosza.
– A co z twoim mężem? Jest sławnym prawnikiem, prawda?
Zerwała się, jakby ją postrzelił.
– Myślę, że powinien pan już pójść, panie Quinlan. Być może pana praca prywatnego detektywa polega na zadawaniu pytań, ale przekroczył pan granicę. Nie jestem dla pana sprawą do rozwiązania. Proszę zapomnieć, co pan widział w telewizji. Niewiele z tego było prawdą. Proszę wyjść.
– W porządku – odparł. – Będę w Cove przez najbliższy tydzień. Możesz zapytać ciotkę, czy pamięta dwójkę staruszków, Harve i Marge Jensenów. Podróżowali nowym, czerwonym wozem kempingowym i najprawdopodobniej przyjechali do miasta, żeby kupić lody. Jak ci już mówiłem, jestem tutaj, bo ich syn wynajął mnie, abym ich odnalazł. Upłynęły ponad trzy lata, odkąd zniknęli.
– Spytam ją. Do widzenia, panie Quinlan.
Zaprowadziła go do drzwi, które na szczęście nadal trzymały się na swoich przedpotopowych zawiasach.
– Jeszcze się spotkamy, Sally – rzekł, lekko jej zasalutował i ruszył dobrze utrzymanym chodnikiem.
Temperatura spadła. Zbierało się na burzę. Miał jeszcze mnóstwo do zrobienia, zanim się zacznie. Przyspieszył kroku. A więc mąż był tematem tabu. Czyżby się go bała? Nie nosiła obrączki, ale dowodem jej istnienia był szeroki, biały pasek na palcu.
Naprawdę głupio się odezwał – zupełnie do niego niepodobne. Zwykle był bardzo ostrożny i uważny, zwłaszcza z osobami takimi jak ona, delikatnymi, balansującymi na krawędzi załamania. Teraz, kiedy poznał Susan St. John, tę młodą kobietę przerażoną telefonem od nieżyjącego człowieka, nic nie wydawało mu się już proste i oczywiste.
Zadał sobie pytanie, ile czasu upłynie, zanim Susan St. John odkryje, że ją okłamał. Istniała szansa, że to się nigdy nie stanie. Niemal wszystko, co o niej wiedział, pochodziło z teczki prowadzonej przez FBI. Jeśli zauważy, że wie o niej więcej, niż kiedykolwiek zostało podane do publicznej wiadomości, czy ucieknie? Miał nadzieję, że nie. Teraz dodatkowo był zaciekawiony tą historią o ludzkim wrzasku, który słyszała w środku nocy. Może jej ciotka miała rację utrzymując, że jej się przyśnił. Będąc w nowym miejscu miała prawo być podenerwowana. A przecież przyznała, że nawiedzają ją koszmary senne. Kto to, u diabła, może wiedzieć?
Rozejrzał się dokoła, popatrzył na śliczne małe domki po obu stronach ulicy. Niemal wszędzie posadzone były kwiaty i niskie krzewy, wszystkie od zachodu osłonięte przed wiatrem znad oceanu wysokimi, drewnianymi płotkami. Wyobrażał sobie, że sztormy potrafią zniszczyć wszelką roślinność. Ludzie próbowali walczyć z oceanem…
Nadal nie podobało mu się miasto, ale nie wyglądało już jak dekoracja hollywoodzka. W istocie wcale nie było podobne do rodzinnego miasta Teresy w Ohio. Nie zdziwiła go atmosfera samozadowolenia, panująca wokoło. Czuł, że każdy mieszkaniec wie, iż miasto jest zadbane, śliczne i malownicze. Mieszkańcy przemyśleli, co chcą uzyskać i osiągnęli to. Musiał przyznać, że miasto miało autentyczny urok i tętniło życiem, chociaż od kiedy tu wjechał przed trzema godzinami, nie spotkał na ulicach ani jednego dziecka czy też młodej osoby.
Sztorm zaczął się na dobre późną nocą. Wiatr zawodził, bijąc w okna. Sally dygotała pod stosem koców, wsłuchując się w deszcz lejący jak z cebra, tłukący w dach. Modliła się, żeby nie było w nim dziur, chociaż Amabel wcześniej powiedziała:
– O nie, dziecinko. To nowy dach. Kazałam go zrobić w zeszłym roku.
Jak długo może tu pozostać z Amabel? Teraz, kiedy była bezpieczna, dobrze ukryta, mogła pomyśleć o przyszłości, a przynajmniej wybiec myślami o więcej niż jeden dzień naprzód. Zaczęła się zastanawiać nad następnym tygodniem, następnym miesiącem.
Co ma zrobić? Tamten telefon kazał jej myśleć i o teraźniejszości, i o przeszłości. To był głos ojca, bez dwóch zdań. Nagranie, tak jak powiedział James Quinlan, nagranie naśladowcy.
Nagle rozległ się krzyk, długi, przeciągły, który zaczął się cicho, a skończył crescendo. Dobiegał z zewnątrz.
Pobiegła w stronę pokoju ciotki, nie czując pod bosymi stopami zimna drewnianej podłogi, nic, wciąż biegła, aby wreszcie zmusić się do zatrzymania i delikatnie zapukać w drzwi.
Amabel otworzyła drzwi, jakby stalą tuż za nimi, czekając tylko na jej pukanie. Ale to z pewnością było niemożliwe.
Chwyciła ciotkę za ramiona i potrząsnęła nią.
– Słyszałaś krzyk, Amabel? Prawda, że słyszałaś?
– Oj, kochanie, to był wiatr. Słyszałam go i wiedziałam, że będziesz przerażona. Właśnie szłam do ciebie. Znów śnił ci się jakiś koszmar?
– To nie był wiatr, Amabel. To była kobieta.
– Nie, nie, chodź teraz ze mną. Zaprowadzę cię z powrotem do łóżka. Spójrz na swoje bose nogi. Zaraz się przeziębisz. Chodź już, dziecino, wracaj do łóżka.
Rozległ się następny krzyk, krótki i przenikliwy, gwałtownie wytłumiony. Podobnie jak za pierwszym razem, był to też krzyk kobiety.
Amabel opuściła ramię.
– Czy teraz mi wierzysz, Amabel?
– Chyba będę musiała zawołać jakiegoś mężczyznę, żeby sprawdził. Problem w tym, że wszyscy są tacy starzy i kiedy w taką pogodę wyjdą z domu, mogą dostać zapalenia płuc. Może to był wiatr. Jaka kobieta krzyczałaby na dworze? Tak, to musi być ten cholerny wiatr, Sally. Zapomnijmy o tym wszystkim.
– Nie mogę. To kobieta, Amabel, i ktoś robi jej krzywdę. Nie mogę po prostu wrócić do łóżka i zapomnieć.
– Czemu nie?
Sally tylko na nią spojrzała.
– Chcesz powiedzieć, że kiedy twój ojciec bił twoją mamę, usiłowałaś jej bronić?
– Tak.
Amabel westchnęła.
– Przykro mi, dziecinko. Ale tym razem słyszałaś wiatr, a nie swoją matkę, katowaną przez ojca.
– Czy mogę pożyczyć twój płaszcz przeciwdeszczowy, Amabel?
Amabel westchnęła, mocno przytuliła Sally i powiedziała:
– No dobrze. Zadzwonię po wielebnego Vorheesa. Nie jest taki rachityczny jak pozostali, jest całkiem silny. On sprawdzi.