Kiedy wielebny Hal Vorhees zawitał do domu Amabel, towarzyszyło mu trzech innych mężczyzn.
– To jest Gus Eisner, człowiek, który potrafi zrepero-wać wszystko, co jeździ na kołach.
– Panie Eisner – odezwała się Sally. – Słyszałam krzyk kobiety, dwukrotnie. Okropny krzyk. Ktoś jej robił krzywdę.
Gus Eisner sprawiał wrażenie, jakby chciał splunąć, gdyby tylko gdzieś w kącie stała spluwaczka.
– To wiatr, proszę pani – rzekł, kiwając głową – to był tylko wiatr. Słyszę ten wiatr przez całe życie, przez całe siedemdziesiąt cztery lata, i czasami są to dźwięki, przy których zaczynam szczękać zębami ze strachu. To tylko wiatr.
– Tak czy inaczej, rozejrzymy się – dodał Hal Vorhees. – To jest Purn Davies, właściciel sklepu spożywczego, a to Hunker Dawson, który jest weteranem drugiej wojny światowej i naszym specjalistą od kw;a-tów. – Sally skinęła im głową, a wielebny poklepawszy ją po ramieniu, skłonił się Amabel i podążył za pozostałymi mężczyznami ku drzwiom. – A wy, panie, dla bezpieczeństwa nie wychodźcie z domu. I nie wpuszczajcie nikogo poza nami.
– Słabe kobietki – mruknęła Sally. – Czuję, że powinnam, boso i w ciąży, szykować w kuchni kawę.
– Oni są starzy, dziecinko, po prostu starzy. Tamto pokolenie dawało swoim żonom kieszonkowe. Żona Gusa, Velma, nie wzięłaby do ręki rachunku bankowego, nawet gdyby sam wpychał jej się w palce. Ale wszystko się jakoś równoważy. Stary Gus cierpi na kurzą ślepotę. Bez Velmy byłby zupełnie bezradny po zapadnięciu zmroku. Nie przejmuj się ich słowami. Naprawdę się troszczą, a to miłe uczucie, prawda?
Już otwierała usta, żeby odpowiedzieć, kiedy rozległ się trzeci krzyk, tym razem krótki i głośny, który nagle ucichł, gwałtownie urwany. Dochodził z daleka. Sally wiedziała instynktownie, że nie będzie następnego krzyku. Już nigdy więcej. Wiedziała też, że nie był to przeklęty wiatr.
Spojrzała na ciotkę, która poprawiała współczesne malowidło wiszące nad kanapą, niewielki obrazek, wykonany techniką nieuporządkowanych nałożeń pędzlem ochry, pornarańczu i purpury. Obrazek budził niepokój, był ponury i gwałtowny.
– Wiatr – powoli powiedziała Sally. – Tak, to tylko wiatr, nic więcej. – Chciała spytać Amabel, jaki pożytek będzie z Gusa przy nocnych poszukiwaniach, skoro nie widzi w ciemnościach.
Nazajutrz poranek był chłodny i pogodny, marcowe niebo było tak niebieskie, jak w sierpniu. Sally skierowała się do pensjonatu Thelmy. Martha poinformowała ją, że pan Quinlan właśnie je śniadanie.
Siedział samotnie, otoczony wspaniałymi, wiktoriańskimi meblami w głównej sali panny Thelmy. Na przykrytym obrusem stole stało jedzenie bardziej odpowiednie dla trzech króli niż dla samotnego mężczyzny. Podeszła do niego, poczekała, aż oderwie wzrok od gazety i spytała:
– Kim jesteś?
ROZDZIAŁ 5
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że będzie chciała stanąć z nim twarzą w twarz po tym, jak zobaczył ją zwiniętą na podłodze, gdy wpadł do saloniku jej ciotki. A ona usiłowała go kopnąć kolanem, a nawet udało jej się zadać mu cios pomiędzy żebra. Walczyła. A teraz była tu, gotowa go opluć. Z jakiegoś niejasnego powodu sprawiło mu to przyjemność. Może dlatego, że nie chciał, aby jego zwierzyna była tchórzliwa i głupia. Pragnął, żeby to polowanie było dla niego wyzwaniem.
Jak mogła go tak szybko rozszyfrować? To nie miało sensu.
– Jestem James Quinlan – powiedział. – Większość ludzi nazywa mnie Quinlan. Ty możesz mnie nazywać jak chcesz. Może usiądziesz, Sally? Zapewniam cię, że jedzenia wystarczy, bo kiedy kończę jeść jedno danie, Martha natychmiast przynosi następne. Czy ona sama gotuje?
– Nie wiem. Kim jesteś?
– Usiądź, to porozmawiamy. A może wolisz kawałek gazety? To „Oregonian", bardzo dobre pismo. Jest w nim długi artykuł o twoim ojcu.
Usiadła.
– Kim pan jest, panie Quinlan?
– No cóż, nie trwało to długo. Jeszcze wczoraj bytem po prostu Jamesem.
– Mam wrażenie, że w pana przypadku nic nie trwa zbyt długo.
Ma rację, pomyślał, mając przed oczami obraz Teresy śmiejącej się, gdy wszedł w nią i szeptał do ucha, że jeśli kiedykolwiek będzie miała innego mężczyznę, zrozumie, co to znaczy czuć się w połowie pustą.
– I co jeszcze myślisz, Sally?
– Że kocha pan zagadki, że wałkuje je pan, wygniata, formuje i robi tysiące rzeczy, aby je rozwiązać. A potem traci pan całe zainteresowanie. I szuka pan nowej zagadki.
Wlepił w nią spojrzenie i powiedział na głos, wcale sobie z tego nie zdając sprawy:
– Skąd to wiesz, do cholery?
– Panie Quinlan, skąd pan wiedział, że mój mąż jest prawnikiem? Tego nie było w telewizji. Nie było ku temu żadnych powodów. A nawet gdyby go pokazano, nie byłoby najmniejszego powodu, żeby dyskutować o jego zawodzie, czy innych rzeczach, które go dotyczą.
– O, widzę, że to zapamiętałaś.
– Taktyka odwlekania nie pasuje do pana. Jak pan zareaguje, jeśli powiem, że w torebce mam kolta czterdziestkę piątkę i że strzelę, jeśli zaraz nie powie mi pan prawdy?
– Pewnie ci uwierzę. Trzymaj swoją broń w torebce. To było w telewizji – twój poczciwy małżonek, towarzyszący twojej matce na pogrzebie jej męża. Musiałaś tego nie oglądać. – Dzięki Bogu, że słyszał, jak Thelma i Martha wczoraj o tym rozmawiały. Dzięki Bogu, że nie były tym naprawdę zainteresowane. Stołeczny Waszyngton odległy był o tysiące lat świetlnych od ich świata. – Jeśli sądzisz, że jeszcze coś w twoim życiu pozostało twoją prywatną własnością, zapomnij o tym. Jesteś jak otwarta książka.
Zapomniała, że to widziała, najzwyczajniej w świecie zapomniała. Popełniła błąd i nie mogła już sobie pozwolić na więcej potknięć. Przypomniała sobie teraz, jak jadła tę wspaniałą kanapkę z szynką, zaraz pierwszego dnia po przyjeździe, siedząc koło Amabel i patrząc na ekran jej czarno-białego telewizora, słuchając i obserwując, i wiedząc, że Scott jest z matką. Ani wcześniej, ani potem nie oglądała już telewizji. Modliła się, żeby nie stać się otwartą książką. Błagała Boga, aby nikt w Cove nie odkrył, kim jest.
– Zapomniałam – powiedziała i wzięła nie posmarowaną grzankę. Ugryzła, powoli przeżuła i przełknęła. – Nie powinnam była, ale jednak zapomniałam.
– Opowiedz mi o nim.
Ugryzła następny kęs.
– Nie stać mnie na twoje usługi, pamiętaj, James.
– Czasem robię coś bezinteresownie.
– Nie wydaje mi się. Czy znalazłeś coś w związku z tym starszym małżeństwem?
– Tak. Każdy, z kim rozmawiałem, kłapie nieprawdę swoją sztuczną szczęką. Marge i Harve byli tutaj, prawdopodobnie w Sklepie z Najwspanialszymi Lodami Świata. Dlaczego nikt nie chce tego przyznać? Co mają do ukrycia? Jeśli jedli lody, to co z tego?
Przerwał gwałtownie, wbiwszy wzrok w bladą młodą kobietę, siedzącą naprzeciw. Znów ugryzła Michą grzankę. Podniósł miseczkę z dżemem truskawkowym domowej roboty i wyciągnął ku dziewczynie. Potrząsnęła głową. Jeszcze nigdy w życiu nie opowiadał nikomu o prowadzonych przez siebie sprawach. Pewnie, w gruncie rzeczy sprawa Marge i Harve'a nie była jego sprawą, ale nawet jeśli nie była, to dlaczego wszyscy kłamią?
I czemu w ogóle opowiedział jej o tym dochodzeniu? Dopuściła się przestępstwa, a jeśli nawet nie, to przynajmniej wiedziała, kto sprzątnął jej ojca. Była to chyba jedyna rzecz, której był pewien.
Kim jeszcze ona jest – cóż, dowie się. Teraz przyszła do niego. Stanęła twarzą w twarz. Oszczędziło mu to trudu ponownego jej odszukania.
– Masz rację. To nie ma żadnego sensu. Jesteś przekonany, że ci ludzie kłamią?