Выбрать главу

– Absolutnie. Ciekawe, prawda?

Skinęła głową, wzięła do ust następny kęs i żuła wolno.

– A może spytam Amabel, dlaczego nikt się nie przyznaje, że ich pamięta?

– Nie, lepiej nie. To ja jestem prywatnym detektywem. Ja będę zadawał pytania. To nie zajęcie dla ciebie.

Wzruszyła ramionami.

– Jeszcze za wcześnie na Najwspanialsze Lody Świata – stwierdził. – Może więc pójdziesz ze mną na spacer nad urwisko? Jesteś blada. Od spaceru zaróżowią ci się policzki.

Długo się zastanawiała. Nie powiedział nic więcej, tylko patrzył, jak kończy jeść resztę suchej grzanki, która musiała być już zimna jak kamień. Wstała, strzepnęła okruszki z nogawek sztruksowych, brązowych spodni i rzekła:

– Muszę włożyć tenisówki. Spotkajmy się za dziesięć minut przed domem Amabel.

– Świetnie – odparł, zgodnie ze swoimi myślami. To mogło go wreszcie dokądś zaprowadzić. Wkrótce do prowadzi do tego, że się przed nim otworzy, jak ślimak wychyli się ze swojej skorupy. Już niedługo opowie mu wszystko o swoim mężu, matce, o zmarłym ojcu, który przecież nie telefonował do niej. Nie, to było niemożliwe.

Dodatkowo niepokoiło go, że dziewczyna wydawała się zupełnie normalna. Kiedy wczoraj spotkał ją przerażoną i rozhisteryzowaną, był na to przygotowany. Ale ten spokój, ten szczery uśmiech, za którym, jak ocenił krytycznie, nie kryła się zła wola ani oszustwo, sprawiały, iż czuł się jak podróżny spóźniony na ostatni pociąg.

Kiedy spotkali się przed domem ciotki, uśmiechnęła się do niego. Gdzie, u diabła, podziała się jej podstępność? Kwadrans później szczebiotała tak, jakby nad jej światem nie krążyła żadna czarna chmura.

– … Amabel wspominała, że Cove było niczym, dopóki przedsiębiorca z Portland nie wykupił ziemi i nie wybudował tu domków letniskowych. Wszystko świetnie się układało aż do lat sześćdziesiątych, kiedy wszyscy zapomnieli o miasteczku.

– Ktoś musiał pamiętać, ktoś z dużymi pieniędzmi. Miejsce wygląda jak na kolorowej pocztówce. – Przypomniał sobie, że to samo powiedziała mu stara Thelma Nettro.

– Owszem – rzekła, kopiąc mały kamyk na drodze. – To dziwne, prawda? Jeśli miasto umarło, to w jaki sposób z powrotem stanęło na nogi? Nie ma tu żadnej fabryki, która dawałaby zatrudnienie okolicznym mieszkańcom, nie ma żadnej produkcji. Amabel mówiła, że szkoła średnia została zamknięta jeszcze w 1974 roku.

– Może ktoś z nich odkrył, jak się włamać do systemu komputerowego, obsługującego zakład ubezpieczeń społecznych.

– To by zdało egzamin tylko na krótki czas. Zakład ma pieniądze na ile? Piętnaście miesięcy? Ryzykowna sprawa. Nikt nie chciałby na to liczyć.

Stali na krawędzi wąskiej półki skalnej i patrzyli w dół na kłębiącą się pianę, unoszącą się do góry, gdy fale uderzały o czarne skały.

– Pięknie – powiedziała, wciągając głęboko do płuc nasycone solą powietrze.

– Owszem, pięknie, ale przyprawia mnie o nerwowy dreszcz. Cała ta nieokiełznana siła nie ma sumienia. Jakże łatwo może cię zabić.

– Cóż za romantyczna uwaga, panie Quinlan.

– Niezupełnie. Ale mam rację. Ta potęga nie rozróżnia dobrych i złych ludzi. A poza tym mam na imię James. Chcesz zejść na dół? Tam, koło tego samotnego cyprysa, jest ścieżka, która nie wygląda zanadto niebezpiecznie.

– Nie chciałabym, żebyś niebezpiecznie się zachwiał Quinlan, jeśli za bardzo zbliżysz się do tej nieokiełznanej siły.

– Tylko mi zagroź, że mnie uderzysz kolanem, a do końca życia zapomnę o pomyśle słaniania się na nogach.

Roześmiała się i ruszyła przodem. Szybko znikła za zakrętem. Ścieżka była wąska, najeżona sporymi głazami, zarośnięta niskimi, gęstymi zaroślami, stroma. Pośliznęła się, głośno krzyknęła i złapała za wystający korzeń.

– Uważaj, do cholery!

– Dobrze, będę. Nie, nic nie mów. Nie chcę wracać. Oboje będziemy bardzo ostrożni. To już tylko dwadzieścia metrów.

Dróżka gwałtownie się urywała. Z wyglądu skał i zarośli można było wnosić, że parę lat temu zeszła tam lawina. Pewnie mogliby zejść po skalach, ale Quinlan nie chciał ryzykować.

– Naprawdę wystarczy – rzekł i złapał ją za rękę, gdy zrobiła następny krok. – Nie, Sally. Siądźmy tutaj i poobcujmy z tą nieokiełznaną potęgą.

W dole nie było plaży, jedynie stosy głazów, uformowanych w fantastyczne kształty, podobnie jak chmury na niebie. Jeden z kamieni stanowił nawet rodzaj pomostu między dwoma sąsiednimi skałkami, pod którym przepływała woda. Widok był zachwycający i, James miał rację, trochę przerażający.

Nad ich głowami nawoływały się mewy.

– Dziś nie jest specjalnie zimno.

– Nie – odparła. – Nie tak, jak ubiegłej nocy.

– Śpię w zachodniej wieży w pensjonacie Thelmy. Przez całą noc trzęsły się szyby.

Nagle wstała, z oczami utkwionymi w coś po prawej stronie. Potrząsnęła głową, szepcząc.

– Nie, to niemożliwe.

Natychmiast zerwał się na nogi, położył rękę na jej ramieniu.

– Co jest, u diabła?

Pokazała ręką.

– O mój Boże – powiedział. – Zostań tutaj, Sally. Stój spokojnie, a ja pójdę sprawdzić.

– Odczep się, do cholery, Quinlan. Nie, Quinlan mi się nie podoba. Będę cię nazywać James. Nie dam się odsunąć.

Ale on tylko pokręcił przecząco głową. Ominął ją i ostrożnie ruszył w dół po kamieniach. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy znalazł się jakieś półtora metra nad ciałem kobiety, popychanym przez fale na skały, to znów przez nie zabieranym. Tam i z powrotem. W wodzie nie było krwi.

– O nie – powiedział na głos. Znalazła się u jego boku i patrzyła w dół na kobietę. – Wiedziałam – rzekła. – Miałam rację, ale nikt nie chciał mnie słuchać.

– Musimy ją wyciągnąć, bo inaczej nic z niej nie zostanie – powiedział. Usiadł, zdjął buty i skarpetki, podwinął nogawki spodni. – Zostań tutaj, Sally. Nie chcę się dodatkowo denerwować, że możesz wpaść do wody i dać się znieść na pełne morze.

W końcu Quinlanowi udało się wyciągnąć zwłoki. To, co pozostało z kobiety owinął w swoją marynarkę. Żołądek podchodził mu do gardła. Machnął na Sally, żeby zaczęła wracać ścieżką w górę. Nie pozwalał sobie na myślenie, że to, co niesie, było kiedyś żywą, roześmianą osobą. Boże, ależ robiło mu się niedobrze.

– Zabierzemy ją do doktora Spivera! – zawołała z tyłu Sally. – On się nią zajmie.

– Taaaak – mruknął pod nosem. – Na pewno się zajmie. – Stary człowiek w tym mikroskopijnym mia steczku prawdopodobnie orzeknie, że została zabita przypadkiem przez myśliwego, polującego na kuliki.

W salonie doktora Spivera unosił się zapach stęchlizny. James miał chęć otworzyć okno i wywietrzyć, ale pomyślał, że widocznie staruszek nie ma takiego życzenia. Usiadł i zadzwonił do Sama Northa, detektywa współpracującego z wydziałem zabójstw policji w Portland. Nie zastał Sama, zostawił więc numer telefonu doktora Spivera.

– Przekaż mu, że sprawa jest pilna – powiedział partnerowi Sama, Martinowi Amickowi. – Naprawdę pilna.

Odłożył słuchawkę i zajął się obserwowaniem Sally St. John Brainerd, krążącej tam i z powrotem po miękkim dywanie w kolorze czerwonego wina.

– Co miałaś na myśli mówiąc, że wiedziałaś?

– Co? Ach, ostatniej nocy słyszałam jej krzyki. Krzyczała trzy razy i przy ostatnim krzyku wiedziałam, że ktoś ją zabił. Urwał się tak gwałtownie, jakby ktoś bardzo mocno ją uderzył. Amabel uważała, że to wiatr, bo słychać było zawodzenie – ale ja wiedziałam, że to krzyk kobiety, dokładnie taki sam, jaki dobiegał pierwszej nocy. Opowiadałam ci o tym. Sądzisz, że to ta sama kobieta?