Выбрать главу

– Nie wiem.

– Amabel zawiadomiła wielebnego Vorheesa, który przybył z trzema innymi mężczyznami i wszyscy wyruszyli na poszukiwania. Po powrocie oświadczyli, że nic nie znaleźli. Wielebny Vorhees znowu mnie poklepał, jakbym była malutką dziewczynką albo idiotką.

– Albo, jeszcze gorzej, rozhisteryzowaną babą.

– Dokładnie. Ktoś ją zabił, James. To nie mógł być wypadek. Słyszałam, jak krzyczała tej nocy, kiedy tutaj przyjechałam, trzy noce temu, a potem dziś w nocy. Oni ją zabili dziś w nocy.

– Jacy oni?

Z lekkim zakłopotaniem wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Powiedziałam to, bo tak mi pasowało.

Zadzwonił telefon. Odebrał James. Telefonował Sam North. Sally przysłuchiwała się jednej stronie rozmowy.

– Tak, kobieta, domyślam się, że była młoda, może w średnim wieku. Zabrała ją fala przypływu, a potem przez wiele godzin ciskało nią o skały. Nie wiem, jak długo. Co zamierzasz zrobić, Sam?

Wysłuchał, po czym powiedział:

– Małe miasteczko o nazwie Cove, mniej więcej godzinę jazdy na południe od ciebie. Wiesz, gdzie to jest? Świetnie. Teraz oglądają tutejszy lekarz, ale nie mają tu żadnego stróża prawa, nic takiego. Tak? W porządku. Załatwione. Doktor Spiver, na końcu Main Street. Masz już numer. Dobrze. Dzięki, Sam.

Odkładając słuchawkę, rzekł:

– Sam zawiadomi szeryfa. Mówił, że przyśle kogoś, żeby zajął się tą sprawą.

– Mam nadzieję, że niedługo – odezwał się doktor Spiver, wchodząc do niewielkiego saloniku i wycierając dłonie. Obsceniczny gest, pomyślała Sally, patrząc na te stare, upstrzone plamami wątrobowymi ręce ze świadomością, czego te ręce dotykały przed chwilą.

Rozległo się pukanie do drzwi i doktor Spiver zawołał:

– Proszę wejść!

Był to wielebny Hal Vorhees. Deptała mu po piętach ta sama czwórka staruszków, którzy większość czasu spędzali siedząc wokół beczki i grając w karty.

– Co do diabła się dzieje, doktorze? Pani wybaczy, ale słyszeliśmy, że znalazła pani ciało u podnóża klifu.

– To prawda, Gus – odparł doktor Spiver. – Czy wszyscy poznaliście już pana Quinlana i Sally, siostrzenicę Amabel?

– Owszem, doktorze – odpowiedział Purn Davies, człowiek który chciał poślubić Amabel. – A teraz co się dzieje? Opowiadaj szybko. Nie chcę, żeby się panie o tym dowiedziały, bo to by je zmartwiło.

– Sally i pan Quinlan znaleźli zwłoki kobiety.

– Kim ona jest? Poznaliście ją? – To spytał Hal Vorhees.

– Nie. Chyba nie była z tej okolicy. Nie znalazłem też żadnych śladów na jej ubraniu. A pan coś widział, panie Quinlan?

– Nie. Szeryf niedługo kogoś przyśle. Również lekarza sądowego.

– To dobrze – rzekł doktor Spiver. – Słuchajcie, wszystko mogło ją zabić. Co do mnie, uważam, że to był wypadek, ale kto może wiedzieć na pewno? Nie mogę przeprowadzić testów, nie mam też narzędzi i wyposażenia, żeby zrobić autopsję. Jak powiedziałem, sądzę że był to wypadek.

– Nie – odezwała się Sally. – Żaden wypadek. Ktoś ją zabił. Słyszałam, jak krzyczała.

– Sally – zwrócił się do niej doktor Spiver, wyciągając rękę, którą wcześniej tak wycierał – nie sądzisz chyba, że wycie wiatru, które słyszałaś, to był krzyk tej biednej kobiety.

– Tak właśnie myślę.

– Nic nie znaleźliśmy – rzekł wielebny Vorhees. – Wszyscy szukaliśmy ponad cztery godziny.

– Po prostu nie szukaliście we właściwym miejscu – odparła Sally.

– Może chcesz coś na uspokojenie?

Spojrzała na starego człowieka, który został lekarzem jeszcze zanim urodziła się jej matka. Poznała go wczoraj. Miły człowiek, chociaż troszeczkę dziwny. Czuła, że nie chce jej tutaj, że uważa ją za obcą, jednak dopóki mieszka z Amabeł, będzie dla niej miły. Właściwie, jeśli się nad tym zastanowić, wszyscy ludzie, których tu poznała, byli dla niej bardzo mili, ale i tak czuła, że nie chcą jej tutaj. Pewnie dlatego, że jest córką człowieka, który został zamordowany. Zastanowiło ją, czy teraz, kiedy wraz z Jamesem znalazła ciało kobiety, której krzyki wcześniej słyszała, odwrócą się od niej.

– Coś na uspokojenie – powtórzyła powoli – coś na uspokojenie. – Wybuchnęła cichym, bardzo nieprzyjemnym śmiechem, na dźwięk którego Quinlan poderwał głowę.

– Lepiej ci coś przyniosę – powiedział doktor Spiver, szybko się odwrócił i wpadł na stolik. Piękna lampa w stylu Tiffany'ego upadla na podłogę. Nie stłukła się.

Nie zauważył jej, zrozumiał James. Przeklęty staruszek ślepnie.

– Nie, doktorze – odezwał się swobodnie. – Sally i ja już wychodzimy. Śledczy z policji w Portland powie szeryfowi, żeby tu przyjechał. Czy przekażecie im, że jesteśmy w domu Amabel?

– Naturalnie – rzekł doktor Spiver, nie patrząc na nich. Klęczał na podłodze, dotykając cennej lampy, macając ołowiane połączenia, aby upewnić się, że nic się nie połamało.

Zostawili go na podłodze. Pozostali mężczyźni zachowali grobowe milczenie, stojąc w małym saloniku, wyłożonym czerwonym dywanem.

– Amabel mówiła mi, że jest ślepy jak kret – powiedziała Sally, kiedy wyszli na jasne, popołudniowe słońce. Stanęła jak wryta.

– Co jest?

– Zapomniałam. Nie mogę pozwolić, żeby gliny dowiedziały się o mojej obecności. Zadzwonią do policji w Waszyngtonie, ci wyślą kogoś po mnie, zmuszą mnie do powrotu do tamtego miejsca albo mnie zabiją, albo…

– Nie, nie zrobią tego. Już o tym pomyślałem. Nie martw się. Nazywasz się Susan Brandom Nie będą mieli powodu, aby w to wątpić. Opowiesz im tylko swoją historię i zostawią cię w spokoju.

– Mam czarną perukę, którą tu nosiłam. Założę ją.

– Nie zaszkodzi.

– Skąd wiesz, że będą tylko chcieli zapoznać się z moją opowieścią? Przecież wiesz nie więcej niż ja, co tu się stało. A, rozumiem. Sądzisz, że mi nie uwierzą, iż w nocy słyszałam krzyczącą kobietę.

– Nawet jeśli ci nie uwierzą, to i tak będą mieli w rękach zamordowaną kobietę, prawda? – powiedział cierpliwie. – Słyszałaś kobiece krzyki. Teraz ona nie żyje. Moim zdaniem, konkluzja może być tylko jedna. Weź się teraz w garść, Sally i nie załamuj mi się tutaj. Będziesz Susan Brandon. Dobrze?

Powoli skinęła głową, ale na jej twarzy dostrzegł tyle strachu, ile chyba jeszcze nigdy w życiu nie widział. Był zadowolony, że ma perukę. Nikt nie mógłby zapomnieć jej twarzy, a Bóg jeden wie, ile razy ostatnio pokazywała ją telewizja.

ROZDZIAŁ 6

David Mountebank nie znosił swojego nazwiska od chwili, gdy zajrzał do słownika i odkrył, że oznacza ono człowieka chełpliwego i pozbawionego skrupułów. Za każdym razem, kiedy spotykał dużego mężczyznę, na dodatek wyglądającego na bystrego, i musiał się przedstawić, zachowywał się sztywno i ostrożnie, sprawdzając, czy rozmówca nie będzie kpił z jego nazwiska. Przedstawiając się teraz mężczyźnie stojącemu przed nim, cały się zmobilizował.

– Jestem szeryf David Mountebank.

Mężczyzna wyciągnął rękę.

– Nazywam się James Quinlan, szeryfie. A to Susan Brandon. Dwie godziny temu to my razem znaleźliśmy ciało.

– Witam, pani Brandon.

– Może pan usiądzie, szeryfie?

Skinął głową, zdjął kapelusz i spoczął na miękkich poduszkach kanapy.

– Cove się zmieniło – powiedział, rozglądając się po salonie Amabel, jakby znalazł się w sklepie wypełnionym współczesną grafiką, której nie trawił. – Wydaje się, że za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam, wygląda coraz lepiej. Co pan o tym sądzi?

– Nie wiem – odparł Quinlan. – Jestem z Los Angeles.

– A pani tutaj mieszka, pani Brandon? Jeśli tak, to z pewnością jest pani najmłodszą latoroślą w tym mieście, chociaż niedaleko stąd, bliżej autostrady, powstaje coś w rodzaju nowej dzielnicy. Nie rozumiem, jak ludzie mogą chcieć mieszkać w pobliżu autostrady. Nie odwiedzają Cove, chyba że wpadną na lody, tak przynajmniej słyszałem.